Witam wszystkich,
nigdy nie pisałam na żadnym forum i właściwie nie wiem mam pisać..
Zacznę od początku - mam 35 lat, 2,5 letnią córeczkę i partnera (ojca dziecka).
Sytuacja jest patowa - codziennie tłumaczę sobie, że musze żyć, bo moja córeczka mnie potrzebuje, więc wstaję, sprzątam, bawię się z nią, pracuję (w domu) jak nadarzy się okazja (najczęściej niestety nocami), żeby nie było za łatwo dorzuciłam jeszcze szkołe w weekendy ... i czasu dla siebie troche zabrakło. Ale najbardziej brakuje mi kogoś bliskiego, wsparcia..
Jestem osoba nerwową, mam nagłe napady złosci, a mój partner ma ogromny talent do wyzwalania we mnie wręcz furii.
nauczyłam sie już prosić zanim wpadne w szał aby przestał, bo ja sama nie potrafię sie zatrzymać - poprostu trace kontrole i krzycze, mam wtedy ogromną ochote coś zniszczyć lub zadać sobie jakiś ból, ogromny ból, który mie ostudzi.
najbardziej cierpi na tym córeczka, która musi być świadkiem jak mama "wariuje".
Bylam u psychologa - porażka, próbowałam leków uspokajających - nic nie dały - może powinnam brać coś silniejszego w chwilach ataków??
Mój związek się wali, a raczej dawno temu sie zawalił i nie potrafimy sie z tego podnieść.
Wczoraj znowu była kłótnia, wieczorem, udało mi się opanować, położyć maleńką spać i sama też chciałam się ulotnić spać - nie udało się. Wiem, że to moja wina - uważałam, że mój partner niesłusznie mnie oskarża (nadal tak uważam) i musiałam mu to powiedzieć - przytoczyc swoje argumenty - w skrócie "dostałam po dupie (słownie)" i iciekłam do łazienki, po czym wybiegłam wykrzyczałam swój żal w dwóch krótkich zdaniach i uciekłam z domu.
Tak bardzo chciałam przestac czuć cokolwiek, mysleć, patrzyłam na przejeżdżające auta - tak niewiele brakuje tylko krok i wolność.. ale jest córeczka, więc tylko ganiałam jak opętana wzdłuż ulic przez półtorej godziny. Zmarzłam, emeocje się ulotniły, wróciłam do domu i znowu dostałam po dupie - za to że szlajam sie po nocy nie wiadomo gdzie.
Dzisiaj boje się wrócic do domu, a nadchodzący weekend mnie przeraża. Czuję się tak rozbita, ze boje sie że zrobię cos głupiego. Jakbym żyła w jakiejś klatce, tresowane zwierzątko : ma wstawać z rano z uśmiechem na ustach, mówić tylko to co należy, żadnych głupot, bawić się z dzieckiem - które doskonale wyczuwa, że uśmiech jest wymuszony - stres, nerwy - takie pojęcia nie istnieją, to jest be.
A ja niestety jestem be, jestem wadliwa - niestety nerwowa, a moze juz nienormalna?
Mam coraz większe problemy z koncentracją, często zapominam prostych rzeczy, coraz częściej mój dzień polega na wyczekiwaniu kiedy się on skończy i będzie mozna pójść spać i odciąć się od tego wszystkiego.
Ostatnio wziełam chyba ze cztery tabletki na uspokojeie - tak bardzo chciałam żeby cos mi pomogło sie zatrzymać - nie pomogło, coraz częsciej pragnę wrecz zrobic sobie krzywdę - jak się z całej siły uderzę pomaga - choć na chwile moje zmysły koncentruja sie na bólu fizycznym.
czy ja kwalifikuję się do lecznia jako wariatka??
Co takiego przegapiłam, że stałam sie tym czyś, czym teraz jestem i jak z tego wybrnąć???