Piszę to bo już nie wiem co mam zrobić...nikt z mojego otoczenia nie chce mi pomóc ani wysłuchać...Będzie tego dużo więc jeśli nie chce Wam się tego czytać nie musicie...ale może ktoś z Was jest w choć trochę podobnej sytuacji...założyłam nowy temat bo nie wiem do czego już to zakwalifikować czy to depresja, nerwica czy już poważna choroba psychiczna nadająca się tylko do leczenia w wariatkowie...mam już 20 lat, niedługo matura i koniec szkoły a ja nie wiem co mam z sobą zrobić...może zacznę od mojego dzieciństwa krótko: było niby dobre, kochający się rodzice,dosyć dostatnie życie nie klepaliśmy biedy. Zawsze naciskali na moją edukację nie mogłam wrócić z nawet z 3 do domu, czasem jak coś przeskrobałam dostawałam w tyłek, gdy na świecie pojawiła się moja siostra (młodsza o 8 lat) ja poszłam w odstawkę. W podstawówce i gimnazjum miałam takiego ,,kolegę" w klasie takiego miałam pecha że się z nim męczyła przez 9 lat, ciągle mnie prześladował, nie bił mnie ale wykańczał psychicznie czułam się gorsza śmiał się z moich ciuchów bo nie były firmowe, z mojego wyglądu itd. Innym chłopcom też się nie podobałam daleko mi było do tych popularnych koleżanek które nie mogły się od nich odpędzić... Dlatego przeszłam bardzo burzliwy bunt. Piłam, paliłam papierosy, trochę trawy,ostro imprezowałam, olałam szkołę i w pierwszej klasie technikum kibel.W domu zaczęły się awantury dochodziło do rękoczynów ojciec wariował myślę że to było w akcie desperacji ale bił mnie za każdym razem gdy wracałam pijana...wybaczyłam mu to bo wiem że to moja wina ale potem się zmieniłam odciełam się od tego złego towarzystwa bo poznałam chłopaka który był inny od wszystkich moich byłych wiem możecie nazwać mnie latawicą lub coś w tym stylu ale w tedy myślałam że na tym to polega i zaczęłam się podobać a później zrozumiałam że na czymś innym im zależało. Przez tego chłopaka zaczęłam się trochę lepiej uczyć ale w domu nie było dobrze, ciągłe kłotnie nie dogadywałam się z nimi traktowali mnie jak służącą i tak zawsze moja siostra była lepsza aż w końcu doszło do tego że wyżucili mnie z domu mieszkam z chłopakiem już ponad miesiąc i nie jest dobrze kłocimy się on już nie umie mnie słuchać...chciałam się wyprowadzić z domu ale dopiero po znalezieniu pracy...na pożegnanie dostałam od rodziców wiązane że jestem szmatą itd. zawsze mieli mnie za zło mama czasem mówiła że pójdę do piekła że coś mnie opętało albo jestem chora psychicznie …mam problem z okazywaniem uczuć krzyczę, robię sceny nie wiem co zrobić ze strachem i gniewem, wiecie czuję się czasem jakbym była uwięziona w jakimś obcym ciele, że to nie jestem ja. Boję wszystkiego, przyszłości, gdy mam gdzieś zadzwonić, coś załatwi ć gdzie jest dużo ludzi to ogarnia mnie panika i mówię sobie słuchaj to tylko głupia wizyta u lekarza co ci się stanie nikt cię nie zje, umiesz mówić ale i tak się boję może ośmieszenia , ciągle boli mnie brzuch, z nerwów mam biegunkę… czuję się sama…on mnie już nie wspiera ma mnie za wariatkę, mówi że nie będzie ze mna rozmawiał bo krzyczę na niego…boję się o bliskich że coś im się stanie że jak mnie cos dobrego spotka to Bóg mi to zabierze o ile istnieje…widzę ich śmierć jak siostrę potrąca samochód , rodzice maja wypadek albo mój chłopak i że ja nie mogę im pomóc zapobiec tragedii…a potem myślę o swojej śmierci, czasem chcę się zabić, ciełam się nie raz ale jakoś nie miałam odwagi tego zrobić, czasem widzę jak leżę w wannie z podciętą żyłą lub stoję nad urwiskiem i przybiega ktoś i ratuje mnie i mówi że mnie kocha, że będzie ze mną i mnie nie opuści… czuję się złym człowiekiem, że powinnam nie żyć i ulżyć wszystkim bo się nie zmienię, nie opanuję złości a najbardziej boję się że mi coś odbiję i że kogoś zabiję, że wezmę nóż i zabiję we śnie albo że mnie opęta demon jak w tych filmach o egzorcyzmach… gdy czuję się naprawdę źle wybiegam z domu i pędze przed siebie w las gdzie nikt mnie nie znajdzie…a dobija mnie to że jestem ograniczona choruję już na dwie choroby i do końca życia będę brać leki dosyć silne, mam niedoczynność tarczycy i epilepsję słabą ale jest, strach przed atakiem chodź się nie pojawiają paraliżuje mnie i to że ktoś z moich że tak powiem znajomych dowie się o chorobie bo każdy kto słyszy padaczka ucieka jakby to był trąd albo dżuma to przykre…Boże co ze mnie za człowiek, jestem potworem, ja chę żyć normalnie, mieć jakąś pasję, szczęśliwą rodzinę, dzieci … na pomoc psychologa mnie nie stać nie mam pracy, leczę się u dwoch lekarzy i muszę mieć na leki… z resztą u jednego kiedys byłam to stwierdził że potrzebuję komputera bo to była jedna z rzeczy jaką kiedyś chciałam mieć…a może ja potrzebuję nie psychologa a egzorcystę… to na tyle za dużo tego… dziękuję jeśli ktoś to przeczytał… macie czasem wrażenie że ludzi którzy mają problemy psychiczne wykreśla się ze społeczeństwa… każdy potrafi tylko ocenić a nikt nie chce pomóc…