Skocz do zawartości
Nerwica.com

Aelirenn

Użytkownik
  • Postów

    13
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

Treść opublikowana przez Aelirenn

  1. Ja również nie mam pojęcia skąd to się bierze, ale ja także chyba nie mam instynktu macierzyńskiego. Narazie temat można schować pod dywan, ale boję się sytuacji kiedy mój facet zechce zostać ojcem. Narazie on również nie chce dziecka, ale z tego co mówi to w przyszłości chciałby. Wszystko ok, tylko chyba bym zwymiotowała na swój własny rosnący brzuch. To idiotyczne, ale cieszę się z faktu, że w razie czego odstawię taką szopę, że zrobią mi cesarkę, a psychotropy to przeciwskazanie do karmienia piersią. To idiotyczne i pełne sprzeczności. Nie każdy mając "dziwnych" rodziców kończy jako pacjent psychiatryczny. Mając w miarę normalne dzieciństwo pod koniec liceum zaczęły się moje problemy i nie wiadomo skąd to się wzięło. Z kolei znam ludzi, którzy wychowali się w rodzinie gdzie była bieda czy alkohol i nie było potrzeby zwracania się o pomoc do psychiatry.
  2. Jak ja to widzę... Nie jestm specjalistką ale najpierw pomyślałabym o wyprowadzeniu się z domu. Zarabiając około 2000zł będzie Cię stać na wynajęcie czegoś małego + niezbyt wystawne życie. Ale to lepsze niż skończyć jako maminsynek dożywotnio. Ile jesteś z dziewczyną? Rok, dwa? Może zamieszkajcie razem i razem ponoście koszty utrzymania. Będąc w Twoim wieku wyniosłam się od mamy i uważam, że była to mądra decyzja pomimo, że spoko mieszkało mi się w rodzinnym domu. Nie rozważałeś tego? Nie chodź po psychologach i innych naciągaczach, bo to strata czasu i kasy. Weź życie za dupę poprostu.
  3. Wiem, ze to trochę głupio zabrzmiało z tymi matkami i bojownikami - poprostu chciałam uniknąć prymitywnego ostracyzmu - nie krytyki, za którą mimo wszystko dziękuję. Rzecz w tym, że około 30tego roku życia fajnie by było mieć dziecko, ale nie rezygnować z własnego rozwoju. Przez nerwice nie miałam prawa jazdy ale teraz to nadrabiam i właśnie podchodzę 4 raz do egzaminu żeby zmienić pracę z biurowej na przedstawiciela handlowego. A zmiana pracy to kolejne lata aklimatyzacji w nowym miejscu i wyrabiania pozycji. Mogę przez ciążę stracić posadę. Teraz mam pracę biurową ,z której w takich okolicznościach nie wyleciałabym, ale za mało w niej zarabiam. Nie starcza nawet na moje potrzeby a co dopiero dla dziecka. Z kolei partner zarabia dużo więcej, ale to znaczyłoby tyle, ze to ja stałabym się nieodłącznym elemetnem domu a nie on. Poza tym strasznie brzydzę się fizjologią okołoporodową - upokarzającą lewatywą, kupą - swoją czy dziecka, rodzeniem łożyska, a najbardziej przeraża mnie karmienie. To mnie poprostu przeraża! Kojarzy mi się to z nadużyciem seksualnym (nie byłam molestowana!), z moim uprzedmiotowieniem. Mnie to brzydzi w taki sposób co inną osobę padłe zwierzę. A jednak fajnie by było kiedyś żyć we trójkę...
  4. Witam, Chciałabym podzielić się i poradzić w sprawie mojego dziwnego problemu. Otóż kończąc niedługo 27 lat, posiadając mieszkanie i stałego partnera, prawie każda kobieta zaczyna myśleć o założeniu rodziny. Ze mną jest inaczej. Czuję obrzydzenie do ciąży, porodu, a także do wszystkiego co wiąże się z opieką nad noworodkiem - nocnym wstawaniem, karmieniem piersią, przewijaniem pieluch. Nie nazwałabym tego tokofobią, gdyż nie ma tu elementu strachu przed utratą zdrowia w trakcie porodu, lęku przed bólem. Wszystko co kojarzy mi się z ciążą i małym dzieckiem to turpizm w czystej postaci - zwis z brzucha, piersi, nadwaga, rozjechana miednica, smród odchodów, sino-brunatne brodawki, cellulit - jednym słowem obrzydliwość. Mało tego - noworodek to swoiste "upupienie", "urodzinnienie", wtopienie się w teksturę domu:/. Następuje anihilacja własnej osobowości i powazne uszczuplenie spektrum dostępnych rozrywek. No i brak kasy. Boję się utraty samodzielności, proszenia o pomoc innych itp. Wydaje mi się, że czekałby na mnie pokój bez klamek, gdyż jestem osobą bardzo niezależną - nie lubię i nie akceptuję smyczy w żadnej dziedzinie życia, prócz pracy, bo tutaj inaczej się nie da. Nie znoszę kiedy kobiecość sprowadza się do instynktów typu "jak ujrzysz to pokochasz", "kupa własnego dziecka nie śmierdzi", "cały wolny czas chce się spędzać z dzieckiem", "matczynna miłość" i tym podobne opowieści dziwnej treści. Niby sprawa wydaje się być jasna - nie mieć dzieci. Ale to nie takie proste - nie mam rodzieństwa ani kuzynów, a chciałabym kiedyś mieć przy sobie kogoś dorosłego, kto byłby mi bliski. Chciałabym mieć dziecko ale żeby od razu zamieniło się w samodzielnego i nieabsorbującego 10-latka. Tylko to obrzydzenie i lęk przed "upupieniem" fizycznym i psychicznym. Wiem, że część tego syfu by mnie ominęło dzięki "żółtym papierom" i psychotropom - załatwiłabym sobie cesarkę i nie karmiłabym piersią dzięki czemu mój biust nie byłby obwisły. Ale kupy, nocne wycie i walka z nadwagą by mnie nie uniknęły. Co z grami komputerowymi, książkami fantasy i znajomymi? Psycholog nie wchodzi w grę - psychoterapia na mnie nie działa (4 psychologów przerabiałam). U psychiatry leczę nerwicę lękową. Mam małe dawki leków, ponoć nie zagrażające ciąży prawie wcale. Pomocy!!! PS: stróże moralności, matki Polki, wysyłający do psychologa i inni zaciekli bojownicy niech się nie wypowiadają.
  5. Witam, pisałam już w innym dziale to samo więc się powtórzę i tutaj co by zwiększyć szanse na poznanie kogokolwiek. Już jakiś czas temu się przedstawiałam ale wtedy nie przyszło mi do głowy żeby napisać tutaj pod tym kontem. A więc wykruszyli mi się znajomi w moim mieście (Legnica), a jako istota społeczna nie mam nawet z kim pogadać ostatnimi czasy. Mam sporo zainteresowań więc będzie o czym gadać (ezoteryka, literatura, fantastyka, biologia, społeczeństwo, fitness i sport w dawkach umiarkowanych;-)), nie mam w zwyczaju przynudzać o swoich stanach lękowych. Mam 26 lat, chatę, stałego partnera i czas każdego dnia po 15-tej. Piszę o swoim chłopie, żeby ktoś nie myślał, że to ogłoszenie matrymonialne;-). Mile widziane jakieś piwko w parku. Jakby co będę śledziła ten wątek. Mój e-mail: senny_ogrod@wp.pl
  6. Witam, mam podobny problem do Ciebie w swoim mieście z powodu faktu, że większośc znajomych wyjechała - jak nie do większego miasta to za granicę. Mimo, że mam jakieś osoby wokół siebie to i tak czuję wyobcowanie z powodu niemożności bycia choć przez chwilę w 100 procentach spokojną i czuć harmonię z otoczeniem. Mam wrażenie, że nasze dolegliwości są spowodowane nie jakimiś dysfunkcjami, ale tym, że świat jest jaki jest. A jaki jest - każdy widzi. Jak sobie daję radę z obniżonym nastrojem? Jak jest wieczór to idę spać żeby "nie być". Mniej dekadencka opcja to zrobić coś dobrego dla ciała - bardzo pomaga jakakolwiek aktywności fizyczna, o czym przekonalam sie dopiero jak spróbowałam. Opcja hedonistyczna - zafundować sobie jakiś babski gadżet typu ciuch czy kosmetyk. Wariant destrukcyny - walnąć sobie 2 piwa - byle nie za często i nie przy końskich dawkach psychotropów. Masz może jakieś zainteresowania? Ja kiedyś chodziłam grać w PRG do kółka miłośników fantasy i odwracało to moją uwagę od dołków.
  7. Próbując patrzeć na wszystko "holistycznie" to faktycznie nie mam tak źle - mam jakąś tam pracę, faceta, mieszkanie, ale nie mam w życiu tej iskry, która sprawiałaby, że każdy nowy dzień (lub prawie każdy) przynosi ekscytację. Mam zainteresowania i pasje w niektórych dziedzinach, ale wciaż czuję uporczywy brak "tego czegoś". Często wpadam w dołki, które z biegiem czasu (i braniu leków) są coraz krótsze. Fazy hipochondyczne również mi minęły. Ostatnio nawet byłam diagnozowana w kierunku nowotworu i od momento samobadania do diagnozy, że to guz łagodny, zachowałam zimną krew i brak negatywnych myśli. Psychiatra mówi, że pomału wychodzę na prostą. Szukam w życiu czegoś co mnie pobudzi i wyrwie z dekadencji. Próbuję przewartościować pewne sprawy w życiu ale nie jest to takie proste. Próbuję także przymykać oczy na to, że większość z nas jest zwyczajnie wykorzystywana jak dziwka, która oddaje większą częśc zarobku dla alfonsa - wybaczcie porównanie - ale tak to czuję, przez swoich własnych rodaków. Widzę jak to wygląda w moim zakładzie i aż włos na głowie staje na sztorc, a człowiek jest bezradnym szarym trybikiem w całym tym syfie. Nie mam dość wytrzymałości psychicznej żeby znieść takie życie w totalnym odrętwieniu. Nie chcę akceptować tego, że nie mam szans na awans ani tego, że nie mogę być jakby poza tym gównem jakim jest cały syfiasty system. Nie umiem się także dostosować do otoczenia i chyba nie chcę. Również czuję się częścią innego świata, gdzie nie ma takich problemów. Pozdrawiam.
  8. Mój ojciec całe życie bujał się od alimentów i znam ten ból. A tak na serio - uważam, że coś nie tak jest z Twoimi lekami. Nie to żebym podważała jego kompetencje, ale ja już kiedyś przeszłam pogorszenie nerwicy i dostałam takie torpedy, że lęki zbastowały . Czy mówiłeś psychiatrze to co napisałeś w pierwszym poście? Powinieneś mu to powiedzieć i dokładnie przedstawić swój problem również z detalami na temat życia rodzinnego. Wiem, że o takich rzeczach mówi się psychologowi, ale nie urągając niekomu - psychologowie to często patałachy, a lekarz jest w stanie bardziej pomóc. Według mnie (czyli laika) oczywiście. Pozdrawiam Cię serdecznie.
  9. Przesadzać, bez obrazy, to można kwiatki. A psychologowie jak na razie to wyłudzili ze mnie tylko pieniądze niewiele oferując w zamian
  10. W końcu zdecydowałam się napisać na tym forum choć zabierałam się za to od około roku...Od dziecka byłam dowartościowywana przez rodzinę i otoczenie. W wieku pięciu lat okazało się, że mam talent plastyczny i zostałam zapisana na kółko. Krótko mówiąc sukces za sukcesem, międzynarodowe i ogólnopolskie nagrody, audycja w radiu na mój temat potem wernisaż. W szkole genialna pamięć, zero wysiłków i same szóstki. Tak wyglądało moje życie do końca ósmej klasy podstawówki. Później przyszło liceum. Rysunek poszedł w odstawkę, bo zrobiłam się bardziej buntownicza, zaczęłam śpiewać w kapeli metalowej, praktykować okultyzm. Mój ubiór i styl bycia powodowały, że zawsze byłam w centrum uwagi. Nikt nie przechodził obok mnie obojętnie. Wieczne wojowanie z katolicką przeszłością mojej szkoły skupiło wokół mnie wielu niestandardowych i liberalnych ludzi. Wtedy książki szkolne poszły w odstawkę - zamieniłam je na paczkę fajek i butelkę taniego wina. Moja mama bardzo mi ufała i dawała dużo luzu - i słusznie, bo nigdy nie zawaliłam półrocza ani końca roku, a w imprezowaniu nie przekraczałam granic jakiejś tam przyzwoitości. Moje ówczesne życie to jeden wielki haj - podziw wśród rówieśników, "sława" na całe stutysięczne miasto, oryginalna uroda i powodzenie wśród chłopaków. Schody zaczęły się pod koniec czwartej klasy, bo załapałam ni stąd ni z gruszki ni z pietruszki straszne zwiechy. Poszło szybko - stany depresyjne - psychiatra - leki - poprawa. No i kręciło się dalej dopóki nie położyłam semestru na AR we Wrocławiu. musiałam iść do pracy w pralni co było dla mnie dość traumatyczne. Od następnego roku zaczęłam studia na PWSZ w mieście x. To czarna dziura mojego życia - trzy lata na gównianym kierunku, wśród ludzi o inteligencji ogórka kiszonego - makabra. W trakcie studiów próbowałam sobie dorobić i wszędzie proponowano mi stawki uwłaczające ludzkiej godności typu 5 zł/h. Pewnego dnia jak wróciłam do domu po kolejnej super rozmowie kwalifikacyjnej gdzie pracodawca znów wskazał mi miejsce w szeregu, przy moim chłopaku rozwaliłam cały pokój, zepsułam lampkę nocną, wbiłam sobie śrubokręt w łydkę i nazwałam się najtańczą dziwką świata wartą 5 zł za godzinę. Nie tego oczekiwałam od życia. Poszłam do pani psychiatry po Zoloft, bo wymiękałam. Potem poszłam do pracy w księgowości spółki xyz za marne grosze. No i rozkręciło się.... Nagle zaczęłam mieć różnorakie wariacje na tematy hipochondryczne. Niekończący się plebiscyt domniemanych białaczek, ziarnic złośliwych, stwardnień rozsianych. Doszło do tego, że przeczytawszy na internecie objawy chłoniaka nieziarniczego dostałam z nerwów gorączki, bo przecież to było "to". Nie zauważyłam, że było to forum kynologiczne i opis chłoniaka u boksera://///. Moja mama umówiła mnie tym razem z innym psychiatrą, który dał mi trzy różne leki no i polepszyło się. Próbowałam terapii u psychologów ale nie dawałam rady z nimi. To była próba prania mózgu i wmówienia mi, że świat wcale nie jest taki ch...owy (JAK NIE JAK TAK). Zrezygnowałam z tego i od tamtej pory minęło już 3 lata. Nowotwory sobie poszły(odpukać), ale jakoś tak tułam się wciąż ze sobą i nie mogę znaleźć miejsca dla swojego umysłu. Siedząc za swoim biureczkiem w pracy (już nie w księgowości a w logistyce), zazdroszczę ludziom sukcesu, że teraz to oni są na wiecznym haju - tak jak ja w ogólniaku. Mam marną pensję i dobija mnie to całkowicie, że oderwane granatem od pługa oszołomy trzepią kasę a ja czuję, że życie sra mi na rzadko na głowę kiedy ja nic nie mogę z tym zrobić. Co prawda mam jeszcze nie chwaląc się urodę, oryginalny styl i wiedzę na wiele tematów, ale co mi z tego za lat 20 kiedy będę powału podjeżdżała pod pięćdziesiątkę. Nie zostanie mi wtedy nic - ani pozycji społecznej, ani urody, ani kasy - po prostu nic. Może ktoś powie, że jestem próżna, ale nic mnie to nie obchodzi. Dobija mnie fakt, że nie mogę być uosobieniem lansowanego w mediach archetypu kobiety sukcesu. Mam teraz lipną pracę, mój partner zarabia kilka razy więcej ode mnie, a moje jedyne źródło dorobienia sobie to wróżbiarstwo, które też pomału zaczyna mnie wkur..ać - mam dość robienia za new-age`owską tarocistkę, bo nie lubię sprzedawać ludziom słodkiego bełkotu. Chciałabym poczuć się tym kim byłam kiedyś tyle, że w ciele dorosłej kobiety - chciałabym być mądra, zaradna i zadbana, a obawiam się, że skończę jako kocmołuch w domu z bachorami lub totalnym świrem i taki będzie finał. Jedyne co poprawia mi nastrój to moje zwierzęta, fantastyka i shopping, ale na to potrzebna jest kasa, a kasa płynie z prestiżu czy biznesu. Nie lubię wiecznie brać pieniędzy od swojego partnera - chciałabym być samowystarczalna, a nawet moje trzy akwaria to właśnie on mi kupił - ja przyniosłam rybki. Wiem, że gdybym była "kimś" jako dorosła osoba, krzywe zgrzyty by się skończyły, ale jak mam być kimś mając 26 lat, zero perspektyw na skończenie np. prawa czy medycyny, zero kasy na inwestycje i zero znajomości? Żal...Co mam robić? Dać sobie wyprać mózg u psychologa, że minimalizm jest super? Że fajnie jest jeździć autobusem, bo jest się EKO? Że mogę nalać sobie mydlanego gówna do wanny niż wybrać się na spa? A może propagować lokalną turystykę w deszczyku i niskiej temperaturze niż zwiedzić Korsykę? Co Wy o tym sądzicie, tylko szczerze - nie boję się krytyki. Pozdrawiam!!!!!
×