Skocz do zawartości
Nerwica.com

Kobieta

Znaleziono 1 wynik

  1. Hejka, tutaj Pani Maruda. Bardzo mi miło, że czytasz mój post. Udało mi się wyjść z domu pierwszy raz od stycznia i fobia społeczna ugryzła mocno. Jednak w aspekcie kontaktów żeńsko-żeńskich gryzie zdecydowanie mocniej. Przedstawię pokrótce jak to u mnie wygląda, może jakiś pomysł naprowadzi mnie jak mogę zacząć to zmieniać. Wychowałam się z rodzicami i babcią, raczej w nastroju emocjonalnego zagłodzenia. "Siedź cicho i się baw". "Dzieci i ryby głosu nie mają". Babcia jest kobietą niewykształconą, której głównym celem życiowym było wyjście za mąż i usługiwanie mężowi. Przy okazji uwielbia podlizywać się innym mężczyznom. Wierzy, że burza ma związek ze sprawami pozaziemskimi. Żyje tym co mogą powiedzieć o niej sąsiedzi, 10 godzin dziennie ogląda telewizję, łyka lekarstwa na nadciśnienie/cukrzycę z nudów. Uwielbia plotkować, jest mitomanką. Kiedy dostałam pod choinkę konsolę do gier, poszła pożalić się w lokalnym sklepie, że ona biedna musi brać chleb "na zeszyt", a mi rodzice sponsorują luksusy. Ma emeryturę po dziadku - taką na kupowanie konsoli co miesiąc. Gdy ktoś się skarży na ból lub inne dolegliwości, odpowiada "a gdybyś wiedział/a jak mnie boli!" albo "miałam to, chorowałam na to, tak". Wydaje duże ilości pieniędzy na jedzenie, które się marnuje i jest zamknięta na podejmowanie dialogów. Kontroluje ludzi. Nasz kontakt opiera się na: "Wyspałaś się?", "A słyszałaś, że X się żeni?", "Zaraz odcedzam ziemniaki, przyjdź". Mama przestała żyć, kiedy mnie urodziła. Traktuje mnie, swoje dziecko, jako jedyne co ma sens w jej egzystencji. Od zawsze mówi mi, że jestem wspaniała, najlepsza, najpiękniejsza i najmądrzejsza, nawet gdy popełniam olbrzymie błędy. Mówi, że zrobiłam coś idealnie, po czym poprawia po mnie. Nie rozumie "jak mogę mieć tak niską samoocenę, gdy jestem taka cudowna", od zawsze nazywając siebie głupią i ubliżając sobie przy każdej okazji. Robi z siebie męczennicę, która poświęca się dla rodziny co objawia się codziennym wielogodzinnym sprzątaniem, wypełnionym oskarżycielskimi tekstami w stylu "wy mi nie wierzycie jak tu jest brudno, sami zobaczcie!", kiedy nikt nawet tego tematu nie podejmuje. Ma w sobie dużo miłości, którą potrafi mnie utopić. Prasuje moją bieliznę po praniu, zanim zdążę ją zdjąć z suszarki i składa skarpetki z największą czcią, jaką dane mi było zobaczyć. Używa w moją stronę sformułowań w stylu "maleństwo", "kwiatuszku", "a co to za gwiazdeczka tak ładnie sprząta", "proszę, to twoje majtusie i skarpetusie". Tak samo opiekuńczo zachowuje się w stosunku do naszego psa. Z opowiadań wiem, że mama była ekstrawertyczką z głową mocną jak radziecki zbiornik, która uwielbiała zabawę i miała mnóstwo przyjaciół. Jestem pewna, że nigdy nie pokazała mi swojej prawdziwej twarzy. Gdy namówiłam ją na wykonanie testu osobowości przyznała, że nie umie odpowiadać tak jak naprawdę sądzi, ale tak jak uważa, że powinna sądzić. Wypytuje mnie o wszystko, a gdy okazuję niezależność - obraża się i tłumaczy tym, że jest matką i musi wiedzieć. Dzwoni, gdy usłyszy dźwięk karetki, a ja jestem poza domem. Jest zaradna, ale bardzo polega na swoim mężu. Trudno przychodzi jej podejmowanie decyzji samodzielnie. Tkwi w beznadziejnie opłacanej pracy od xx lat. Ma jedną koleżankę, z którą spotyka się raz na rok, ale nie jest to bliska znajomość. Często insynuuje ojcu, że podoba mu się jakaś kobieta, bo: "patrz, ma piersi jakie lubisz"/ "taka jakby cię przytuliła...", nawet gdy tata nie zwraca uwagi. Nasz kontakt opiera się na: "Nic nie robisz, dlatego myślisz, że jest ci smutno, a po prostu jesteś znudzona", "Nie zdawałam sobie, że jesteś taką przewrażliwioną boidupką, zupełnie jak ojciec", "(milion słów na temat lakieru do paznokci/innej mało interesującej kwestii vs moje przytakiwanie i cisza)", "Możesz mi zamówić coś przez internet?", "Mogłabyś mi pomóc ze sprzątaniem, tu jest tak brudno...", "Łał, ten japoński co się go uczysz to taki trudny, jesteś wspaniała, że to robisz", "Laska z ciebie, a twoja matka jest taka gruba". Tata jest na emeryturze, miał bardzo niebezpieczny zawód i pracował na trzy zmiany. Kiedy był to spał albo zajmował się swoimi sprawami (ogród, naprawa auta, trochę telewizji). Teraz śpi w dzień, a wieczorem zajmuje się swoimi sprawami. Kiedyś martwiłam się czy wróci z pracy, teraz martwi mnie czy nie znajdę jego ciała gdzieś w okolicy z racji zawału/wypadku/napadu. Jedyne emocjonalne sytuacje z nim związane, jakie pamiętam to: dwa razy usłyszane "kocham cię", rozmowa, gdy próbowałam zrozumieć czy jest szczęśliwy z mamą i odpowiedział "ma być wilk syty i owca cała" i gdy przez 4 godziny wymyślał wierszyk, gdy chciałam, żeby wpisał mi się do "złotych myśli". Mimo pozorów, jest strasznie wrażliwy i pełen emocji. Wzrusza się na bajkach Disneya, ale wszystko obraca w żart, byle nie ukazywać swoich emocji. Gdy miałam 11 lat, kazał mi usunąć opis na GG mówiący o tym, że czuję smutek. Widzi temat popełnienia samobójstwa wyłącznie z powodów natury życiowej, nie psychicznej ("X nie zabiłby się, bo było mu smutno, pewnie miał długi!"). Nie ma żadnych obowiązków. Ofiarowywał mi podwózki autem lub pieniądze jeśli tego potrzebowałam. Gdy udało mi się nakłonić rodziców do gry planszowej, nie siadał z nami tylko pytał czy mogę za niego rzucać kostką i grać. Jest indywidualistą. Krytykuje wszystko i wszystkich, sam nie robi nic. Zaczyna rzeczy, których nie kończy. Wszystko odwleka. Ma olbrzymie opory moralne przed złamaniem prawa. Kupuje, je, ogląda to co zna. Niezdrowo interesuje się polityką i karci innych za niepodążanie za nim. W rozmowie uraża go wszystko co nie jest przytaknięciem i wyrażeniem aprobaty - bierze to za atak na swoją osobę. Uznaje się za znawcę każdego tematu, o którym chociaż usłyszał. "Komplementuje" kobiety w stylu: "ma duże oczy, jak krowa". Traktuje swoją żonę jak kogoś, kto by bez niego nie przeżył. Podważa jej zdanie na większość tematów, specjalnie denerwuje, daje do zrozumienia, że nie zna się na niczym, co jest w życiu ważne. Jego troska okazywana jest przez darcie się po fakcie, jak ktoś mógł się zachować przed zaistniałym problemem lub zaczepianie w stylu 5-latka. Mawia do mnie w liczbie mnogiej, w domyśle dodając moją mamę. Nasz kontakt opiera się na: "Zawiozę Cię", "Znowu afera z totalną opozycją, oni się tylko ośmieszają, kto tą hołotę bierze na poważnie, nie? (+ min. 30 minutowy monolog)", "(skomplikowany opis jak działa jakieś urządzenie, którego poszczególne części nazywane są "tentegesami", a o czym ani ja ani on nie ma pojęcia)", "Co masz takie podkrążone oczy jakbyś ćpała?", "Ty to źle rozumiesz po prostu...". No i tak to. Jeśli chodzi o koleżanki to jako dziecko miałam dwie z braku wyboru (mała miejscowość/rodzinne powiązania). Jedną z nich uważałam za lepszą od siebie i naśladowałam, nawet gdy mi się to nie podobało, ale zapewniała mi wstęp do bywania z pozostałymi, starszymi dzieciakami. Drugą z nich uważałam za gorszą od siebie, bo była otyła i zawsze wszystkiego się bała, ale byłam zazdrosna, bo bardzo dobrze dogadywała się z moją mamą i potrafiły rozmawiać o wszystkich pierdołach, o których rozmowy ja nie widziałam sensu (kosmetyki, ubrania itp). Ta pierwsza przegrała sobie u mnie w czasie podstawówkowych love story, kiedy mój luby wybrał ją zamiast mnie. Z drugą jeszcze czasem "rozmawiam", gdy znajdzie czas. Rozmowa polega na wymianie kilku wiadomości dotyczących wspólnego otoczenia, a potem zaczyna się monolog, którego słucham, żeby następnie wyskoczyć ze złotą radą. Tzn, tego oczekuje ode mnie ona. W rzeczywistości marnuję czas na bycie zażenowanią jej błahymi problemami, których rozwiązań jest sama świadoma. Mając 11 lat poznałam przez internet dziewczynę, która była bardzo podobna do mnie. Nie znosiła rozmów o niczym, miała podobne poglądy i imponowała mi tym, że do nikogo się nie dopasowuje, a po prostu jest sobą. Pokochałam ją jako osobę. Pielęgnowałyśmy tę znajomość przez wiele lat. Mogę z nią rozmawiać w taki sposób, jakbym przeprowadzała rozmowę ze swoim mózgiem, serio. Jest mocno zaburzona, ja też, co odbija się na naszej więzi, mimo wszystko ona ciągle jest dla mnie ważna. W sumie jest jedyną kobietą, która mi się podoba. Fizycznie i psychicznie. Mogłabym ją pocałować, ale to ostateczny poziom moich fantazji z nią związanych. Chciałam to zaznaczyć, ale nie zakreślić, żeby było to jasne - nie mam seksualnych zapędów cielesnych, ale mój mózg jest wysoce usatysfakcjonowany przebywaniem, rozmawianiem z nią. Czuję się sobą, gdy wiem, że jest. Ale zazwyczaj jej nie ma, więc od paru lat po prostu mam ją w pamięci. Jeśli się odezwie - jest tak jakby nigdy nie zniknęła. Jeśli nie - cierpię sobie po cichu. Zawsze będzie moją przyjaciółką. W liceum poznałam koleżankę, która tak jak ja trzymała się na uboczu przed bandą patologicznej dzieciarni, która żywiła się wylewaniem jadu na innych. Jest dla mnie ciepła i uprzejma, zawsze znajdzie czas. Potrafię jej opowiedzieć o wielu rzeczach, ale ta komunikacja jest taka bezemocjonalna. Jestem pusta, gdy opowiadam jej o moich przeżyciach. Te, przez które uważam, że mogłaby zmienić postrzeganie mojej osoby, zatajam. Są jeszcze dwie kobiety, z którymi utrzymuję kontakt. Poznane podczas imprez, na których byłam odurzona nie tylko alkoholem. Czuję do nich mocniejszą więź, przez to, że mocniej wszystko wtedy odczuwałam (albo w ogóle: odczuwałam). Nie mam problemu z przytuleniem się do nich, złapaniem pod rękę czy połaskotaniem dla żartu. Nie wymieniłyśmy dużo słów, ale więcej zaobserwowałyśmy u siebie nawzajem czystych emocji. O większość kobiet jestem zazdrosna. Na wszelkie możliwe sposoby. Nie potrafię znieść ich dotyku - paraliżuje mnie w negatywny sposób. Nie wiem o czym z nimi rozmawiać. Jak zacząć. Jak się przywitać i jak wybrnąć z modnego całowania w policzek. Nie znoszę, gdy kobiety podają mi na przywitanie takiego "flaka" zamiast wyprostowanej dłoni. Czasem zdarzy mi się rzucić żart w stylu taty, który obraża kobiety poprzez np. utarty schemat braku umiejętności prowadzenia samochodu, ale zdaję sobie z tego sprawę dopiero po chwili i jest mi z tym ohydnie. Gdy są ciche i wycofane - jest mi lżej, nawet próbuję je zachęcić jakoś do podjęcia dialogu. Ale gdy dowodzą, głośno się śmieją, są pewne siebie i wyglądają naprawdę ładnie - chowam się, wycofuję i chcę umrzeć tu i teraz. Czuję się jakby każda inna kobieta poza mną stanowiła dla mnie zagrożenie. Tymczasem właśnie ja najbardziej sobie zagrażam poprzez takie przekonanie. Przy większości kobiet czuję się nieodpowiednia, niezgrabna, bez klasy - nawet, gdy oceniam swój wygląd i swoje samopoczucie na 100/100 przed spotkaniem ich. Czuję się jakbym nie umiała w bycie kobietą. Kiedy jestem wśród facetów to wychodzi, bo nie mają mnie z kim porównać, nie? Jakieś rady/spostrzeżenia/tor dla dyskusji? Dziękuję jeśli dotrwaliście do końca. Dłubałam to dwie godziny.
×