Nie jestem bez winy. Przedwczoraj w złości powiedziałam mojej "przyjaciółce" (celowo w cudzysłowiu i zaraz powiem dlaczego), że to koniec. Próbowałam to odkręcić, ona jednak powiedziała, że to koniec.
Zdaję sobie sprawę z tego, że ja w naszej relacji nie byłam idealna, wiele błędów popełniłam ale... Wiem, że to ja byłam stroną której zależało bardziej. Kiedy byłam w szpitalu to nawet nie napisała sms, nic zero. Obiecała mi dzień przed przyjęciem mnie tam, że przyjdzie - olała. Po jakimś czasie powiedziała, że ona sobie jeździ do Krakowa do koleżanki. We środę byłam w kiepskim stanie. A ona? Ona nawet nie pozwoliła mi do siebie zadzwonić, choć zanosiłam się płaczem i myślałam, że oszaleję... W piątek natomiast poleciała na paluszkach do narzeczonego mając mnie kompletnie gdzieś (w końcu on jest najważniejszy, to nic że poświęciłam jej 11 lat i oddałam jej serducho a ona niczego nie potrafi docenić). Szkoda słów. To tylko dwa z przykładów tego jak mnie traktowała. Nie zliczę ile razy jej wybaczyłam, ile jej odpuszczałam i jak za nią zawsze biegałam. Moje zdrowie strasznie siadło. Teraz też mam ochotę się poniżać (co jest chore, wiem) pisząc do niej. Ale już na ten moment wszystko zostało powiedziane... Napisałam jej tylko 2 dni temu, że w grudniu (kiedy będę w PL) to się odezwę i mamy zdecydować. Milczę teraz konsekwentnie.
Powiedzcie jak można tak po prostu skreślić 11 lat? Nie może dojść do mnie co się stało. Niby wiem - powinnam ją olać bo trudno nazwać ją przyjaciółką ale... nie umiem i dalej mam nadzieję.