Raczej uważają, że przesadzam, zwłaszcza po tym, jak panikowałam, gdy doszukiwałam się u siebie różnych objawów, potem się badałam i okazywało się, że to nic groźnego. Trochę ich to irytuje. Zauważają mój smutek, bo zawsze życzą mi na urodziny lub święta, żebym była weselsza. U nas w domu nie rozmawia się o uczuciach.
Święte słowa z tą bezsensownością wkuwania dla punktów. Już w podstawówce uświadomiłam sobie, że nie uczę się dla wiedzy, tylko dla ocen. Dobre wyniki dawały satysfakcję, to były moje sukcesy. I tak aż do końca liceum. W lepszej sytuacji byli oczywiście ci, którzy nie skupiali się na mniej ważnych przedmiotach, tylko na tym, by dobrze zdać maturę i pójść na wymarzone studia. Ja tak nie potrafiłam, zresztą nie miałam dziedziny, która by mnie naprawdę interesowała. Dopiero teraz, w szkole policealnej, polubiłam mój kierunek, choć początkowo wydawał mi się jak z innego świata (wybrałam pierwszy lepszy, rodzice nalegali, bym zapisała się do jakiejś szkoły po maturze, jeśli nie chcę iść na studia). Przyłożyłam się do nauki, okazało się, że radzę sobie najlepiej z grupy, nauczyciel bardzo mnie chwalił, chciałam to wszystko ukoronować doskonałymi wynikami na egzaminach, udowodnić sobie i innym, że jestem najlepsza, choć wiedziałam, że w dłuższej perspektywie to nie ma znaczenia. I stało się, co się stało.