Skocz do zawartości
Nerwica.com

diamentowy-piach

Użytkownik
  • Postów

    8
  • Dołączył

Treść opublikowana przez diamentowy-piach

  1. Inga_beta, odgraniczając od siebie tą nienawistną obcość, która we mnie, choć jakby spoza mnie, ten ogień w każdej chwili wszystko niszczący, nazwijmy to "ja psychotyczne", buduję wątłe, rozgorączkowane, nieznacznie zdrowsze lecz wciąż ciężko nieświadomością zaburzone, nazwijmy je, "ja neurotyczne". Więc w pewnym sensie tak, masz rację, wcielając się, dojrzewając owo śmiercionośne rozpłomienienie, staję się nerwicowcem, bo gdy zaczynam stać na własnych nogach, po raz pierwszy po ćwierćwieczu niebytu, nie mogę inaczej, jak nerwicowo, a nawet chyba nie da się inaczej, jak z "cięższego" zaburzenia w "lżejsze", choć takie dzielenie zbyt wielkiej wartości nie ma, wręcz przeciwnie, oziębia i oddala.
  2. Tak, uniosłem się dumą, że niby, skoro pomagam sam sobie, uratuję również ciebie, mea culpa.
  3. Doceniam twoje wysiłki, które wkładasz w rozumienie siebie. Są nie tylko uporządkowane i spójne, ale przede wszystkim ładne. Pisałeś kiedykolwiek coś dłuższego? Jesteś - czy ci się to podoba, czy nie, czy to czujesz, czy nie. I nie ma w tym żadnej twojej zasługi, bo jesteś ot tak, po prostu. I nie musisz w każdej kolejnej sekundzie konstruować świata na nowo, bo przecież świat dzieje się bez twojego wysiłku. I oczywiście możesz byciu zaprzeczać, nie dając sobie prawa do życia, to twój wybór, który swoją drogą chyba rozumiem - coś wówczas zyskujesz, na przykład nie musisz o nikogo innego dbać, choćby o swoją matkę, niech będzie jej zimno, niech tęskni, niech cierpi, a ty, skoro ciebie nie ma, nie będziesz jej słuchał, ty możesz od niej tylko wymagać, na nią narzekać, ją oskarżać. Wydaje mi się, że rzeczywistość wymaga akceptacji, przyjmowania ograniczeń, a w każdym kontakcie, który tu - na forum - podejmujesz, szaleńczo potępiasz, co możesz otrzymać, krótko - uciekasz w dobrze sobie znaną nienawiść (nota bene zrzekając się przy tym osobistej odpowiedzialności). Przypuszczam, że wynika to z przytłaczającej nieznośności bólu: skoro rozpada cię sam kontakt ze światem, bez końca starasz się zintegrować, lecz niestety bezskutecznie. Chyba umyka ci w tej "psychozie bez psychozy" mały fakt - nie pozwalasz sobie pragnąć, uczyć się nowego, zamykasz się na możliwość zbudowania zaufania. Staram się zaprosić cię do innego rodzaju relacji - relacji bez ekscytowania się przemocą, bez podziwiania wyzysku. Pozwolić sobie na słodycz zależności, przyjmować bolesną złość, być po prostu blisko - gdzie mieści się co najpiękniejsze.
  4. Cieszę się, że odpowiadasz. Lubię spotykać twoje widzenie świata. Rozumiem nas (z góry, czy z głębi - to właściwie jedno i to samo) następująco: nie możesz, jak sam jeszcze niegdyś nie potrafiłem (wciąż się uczę), pozostać w oddali, a także nie możesz, jak sam jeszcze niegdyś nie potrafiłem (wciąż się uczę), podejść blisko. I nie ma cię - ani daleko, ani blisko - jak też nie było niegdyś mnie. Bo tylko ogień, potężny, i zimno, potężne, gdyby otwierać się na ból stawania. Przypuszczam jednak, że możesz nie zdawać sobie sprawy z jednej, malutkiej, wyłaniającej się z tego obłąkańczego "pomiędzy" prawdy - potrzebujesz, jak każdy, miłości (i nawet nie tej damsko-męskiej, romantycznej, chociaż jej również, tylko tej fundamentalnej, bliźniego). Byłaby ona, miłość, owym "doświadczeniem transcendentalnym", umożliwiającym złączenie. Uczuciowo dojrzały, zaangażowany, mądry, uczciwy terapeuta/terapeutka mogliby (samą swoją obecnością!) pomóc ci w otwarciu się i na bliskość, i na dystans, właściwie na "bycie przy sobie". Fajnie, gdybyś podjął ten wysiłek stawania-się i wybrał życie, jakkolwiek abstrakcyjnie to teraz nie brzmi.
  5. Neseir, pisząc "myśli, uczucia i zachowania zlane w jeden punkt" chciałem powiedzieć "niezdolność rozróżnienia pomiędzy myślą, uczuciem i zachowaniem". Przez większość życia dręczyła mnie ciągła pozazmysłowość/pozarzeczywistość i nieustanne poczucie zagrożenia czymkolwiek, co tylko jest, czy to z wewnątrz, czy to z zewnątrz. Pamiętam, co prawda jak przez mgłę, ale pamiętam to, jeszcze niegdysiejsze, morderczo-szaleńcze, obłąkańcze, w każdej sekundzie od wszystkiego uciekanie, całe to zgarbienie i wyłączanie oczu, całe to niekontrolowane drżenie i pocenie, całe to z konieczności leżenie, siedzenie, chodzenie i tak w kółko, na okrągło, i to wrażenie wiatru, te mdłości od topiącego słońca, te zbyt mocne i zbyt głęboko bolesne dźwięki, ależ katorga. Potem, w wieku lat 18, po ucieczce z tak zwanego "domu rodzinnego", już tylko uciekanie od uciekania, bo mimo, że udało mi się osiągnąć absolutne ciszę oraz ciemność (zaszywając się w piwnicy obcego miasta), do których zawsze lgnąłem, nie potrafiłem nie uciekać dalej, wciąż zapadałem się w sobie, tyle że z dala od wszystkich i wszystkiego. I w tym wyobcowaniu ciągle nawracająca myśl o samobójstwie, lub morderstwie, ciągłe tych myśli nawroty, ah, długo, długo by opowiadać... A teraz najśmieszniejszość: wejście w owe absolutną ciszę oraz ciemność, w samobójczość i morderczość, choć z początku spowodowały u mnie psychozę, były, jak sądzę, konieczne do wykształtowania myśli, uczuć i zachowań jako odrębnych, już nie zlanych w jeden punkt funkcji psychicznych. Wydaje mi się po tym, teraz, że "stanie się" było możliwe tylko zaryzykowaniem śmierci - wejściem w nią, w psychozę, przejściem przez nią, i narodzeniem się w niej. Chyba tylko poprzez spotkanie absolutności opuszczenia mogę dziś próbować spacerowania bez umierania, słuchania muzyki bez niepokoju, pisania postów pozostając skoncentrowanym, wolnego czytania które pozwala mi rozumieć co czytam - nie, jak kiedyś, że tylko boleśnie, auaaaa!, pulsuję przecinkami czytanego tekstu, i nic, kompletnie nic nie chwytam, auaaaa!.
  6. Inga_beta, tak już niestety jest, że jedni cierpią bardziej, a inni mniej, że jednym samouzdrowienie przychodzi łatwiej, a innym trudno odważyć się na twórcze ryzyko wyjścia w nieznane. To bywa niekiedy bardzo, bardzo przykre, gdy patrzy się na bezsilne szamotaniny drugiego człowieka. Po latach ciężkiej, codziennej pracy widzę, że moje, w przeszłości, myślenie o "zaburzeniu" było niewiele warte, ponieważ cała ta "psychologiczna klasyfikacja" stworzona została nie dla nas, cierpiących, lecz dla terapeutów i psychiatrów, by było im łatwiej się między sobą komunikować, a przede wszystkim pomagać nam, cierpiącym. Pamiętam, jak całymi dniami żyłem schizotyowością w znaczeniu boskością, że skoro nie miałem nic, jedynie zaburzenie, to uświęcałem je, więc także siebie, powodując absurdalną wyjątkowość z powodu mojego cierpienia - oto, proszę cię, odległy świecie, nie mam zmysłów i płonę raz po raz, ah, niczym Emil Cioran wsiąkam w siebie muzykę klasyczną, ależ pięknym jestem, i tak dalej. Dopiero z czasem zacząłem otwierać się na innych, na uniwersalność bólu oraz osamotnienia i przestałem wówczas celebrować to psychiczne chorubsko, małymi krokami angażując w zmianę.
  7. Dopowiedzenia: - niezwykle wartościowe w łączeniu światów wewnętrznego i zewnętrznego było dla mnie kilkumiesięczne spacerowanie po parkach i puszczanie w tychże parkach, spacerując, muzyki z przenośnego głośnika, choć mijali mnie inni, obcy, jak wtedy sądziłem nieprzyjaźni ludzie; pomogła mi ta trudna, spotykająca mnie z własnym cieniem, ekspozycja "wcielić się", czy jeszcze inaczej, obrazowo pisząc, "ześrodkować" ; - również tańczenie w metrze ze słuchawkami na uszach bardzo mi pomogło, by nie być zbyt serio, lub nie być zbyt mało, tylko oswoić chaos uczuć; - jest taki pan piosenkarz, poeta, z naszego rodzimego podwórka, Piotr Rogucki, i wydaje mi się, że zintegrował on przez lata twórczej pracy schizotypowe zaburzenie (widać to choćby w wywiadach, gdy przed kilkoma laty, choćby "u wojewódzkiego", był bardzo niestabilny i spięty); - nie chcę, byście mi uwierzyli, ani nie chcę wlewać w was pocieszenia, bo to znaczyłoby tyle, co wciąż czekać na życie, które przecież jest - tu, teraz; - skoro potrzebujemy empatii, współobecności, zależności, bycia małym, pozwólmy sobie na to.
  8. Naseir, Inga_beta i pozostali współcierpiący, pragnę podzielić się z wami tym, co w codziennym samowychowywaniu ostatnich lat odkryłem, i co może okazać się wartościową wskazówką do, czego wam życzę, pojawienia się (co równa się właściwie zniknięciu w miłości). Wydaje mi się, że potrzebujemy - my, taksówkarze - codziennego otwierania się na bliskość, a zatem pokornego przyjmowania bólu, który, gdy jest, skoro jest, niech będzie. Nie potrzebujemy więc, jak przez całe życie przypuszczałem, poszukiwania najczystszego ideału niewinności, tylko dostrzeżenia wartości w tu, teraz, bo przecież nic więcej, poza tym, co jest, nie ma. A zatem pozostawania "przy sobie" w relacjach, które, gdy raz po raz przychodzą, nie tyleż nas deformują, bądź wręcz niszczą, co kształtują. W takiej pokornej, cichej, samodzielnej postawie wobec wszystkich przypływających uczuć, myśli i zachowań, która to postawa sukcesywnie rozdziela te uczucia, myśli i zachowania zlane w jeden punkt, w takiej pokornej, cichej, samodzielnej postawie możemy, przyjmując ból, wybaczać innym i sobie - innych i nasze niedoskonałości - i tak oto, po prostu, pojawiać się. Przebijanie autystycznej bańki, w której przyszło się nam (bardzo niefortunnie) znaleźć, a która rozsypuje pomiędzy nami-światem śnieg, nie przypuszczam, by mogło dokonać się inaczej, jak poprzez codzienne wydojrzewanie z poczucia osobistej wyjątkowości. W paroksyzmach schizotypowego bólu spotkałem treść - "grzechu nie ma, jest tylko opuszczenie" - którą tu zostawię z nadzieją na to, że się owo sedno komuś przyda. Od tamtego momentu, od tamtej najniemożebniejszej ciemności, a było to około półtora roku temu, decyduję się na, jakkolwiek naiwnie to nie brzmi, światło. A zatem: dzień w dzień, raz po raz, mówię "nie" nieustannemu skanowaniu objawów rozpadu, mówię nie czynieniu z siebie wyobcowanego, tylko, tak naturalnie, otwieram się. Gdy nie potrafiłem milcząco przyjąć poczucia winy, nie potrafiłem również sięgnąć po łagodność dobra, gniewnie raniąc dłonie. Powietrze ulic, autobusów, czy metra już nie zabija mnie tak, jak kiedyś, rok, dwa, trzy, ..., lat temu. Staram się nie intelektualizować swoich uczuć, tylko je po cichu przeżywać, jakkolwiek to bolesne. Wszystko to znaczy także tyle, że przekroczyłem niefortunną rolę, w której zostałem przez los w rodzinie umieszczony - nie chcę już zabić ojca, nie zaprzeczam obecności matki, a decyduję się otwierać na nich, na rodziców, na ich obecność, jakkolwiek niewystarczający mi się nie wydają, bo przecież to mi się tylko wydaje. Dołączam piękny tekst o rozumieniu. Polecam (jak przypuszczam - schizotypowego) pisarza uczciwości Thomasa Bernharda. I życzę wam, a także sobie, wytrwałości w tropieniu kruchych momentów bezpretensjonalnego szczęścia. rozumienie jako powracanie do bycia autentycznego.pdf
×