Skocz do zawartości
Nerwica.com

rudykot

Użytkownik
  • Postów

    7
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

Ostatnie wizyty

Blok z ostatnimi odwiedzającymi dany profil jest wyłączony i nie jest wyświetlany użytkownikom.

Osiągnięcia rudykot

  1. Chodzi o pewne nieprzyjemne sytuacje z dzieciństwa, i to co czułam wtedy w stosunku do rodziców. Ale to akurat u mnie, każdy będzie miał inaczej. A w temacie suplementacji, zdecydowanie za mało o tym wiem i nie będę na sobie eksperymentować, bo mogłoby to bardziej zaszkodzić niż pomóc.
  2. Dzień dobry. Ponieważ wiele osób jest tutaj w podobnej sytuacji, postanowiłam opisać moje “postępy” (cudzysłów uzasadniony) w terapii - kto ciekawy, niech czyta. Od 2 miesięcy chodzę do bardzo polecanego konkretnie w OCD specjalisty. Pracujemy dwutorowo - nad identyfikacją przyczyn zaburzenia (i co można z nimi zrobić) oraz już sama mam wypracowywać nowe ścieżki (połączenia neuronowe) w mózgu - pokonywać lęki i ignorować potrzebę wykonania “rytuału”, ponieważ za każdym razem, kiedy tej potrzebie ulegam, moje zaburzenie się wzmacnia, a za każdym razem kiedy uda się ją odeprzeć - zostaje osłabione. Jak w każdym innym nałogu. Jeśli chodzi o przyczyny, to zostały zidentyfikowane (terapeuta jest przekonany, że to to) dość szybko. Chodzi o pewne uczucia, które miałam długo zablokowane, i które, niedopuszczone do głosu, próbują się wyrazić przez obsesyjne sprzątanie. Mam próbować do nich dotrzeć, nazwać je, pozwolić sobie je przeżyć, i to ma pomóc. Tyle teorii. Co do postępów to ich w zasadzie brak. No cóż… nie przemawia ta teoria do mnie zupełnie. Tak, zgadzam się z tym, że pewne moje potrzeby nie zostały zaspokojone, że mam w sobie różne emocjonalne deficyty i bałagany. Tylko nijak mi się to nie przekłada na moje OCD. Nie potrafię pracować nad przełamaniem moich “rytuałów”, bo opowiadanie o moim dzieciństwie w żaden sposób nie sprawia, że przestają one mieć dla mnie sens. To są dla mnie jakby dwie rozłączne sprawy. Jeśli położę torbę w pociągu, a potem w domu na fotelu, i pluskwy z PKP przeskoczą mi do domu, to nie dlatego że mnie rodzice zaniedbywali, tylko dlatego, ze tak to działa! Dziecko nie przestanie znosić do domu żłobkowych wirusów i jaj pasożytów na ubraniu od tego, że ja zrozumiem motywy swojej matki czy ojca sprzed lat… Czuję się, wybaczcie porównanie, jak ten lekarz który lata temu odkrył, że trzeba myć ręce przed operacją, a wszyscy mu wmawiali że to idiotyzm, po co, nikt tak nie robi. Jestem w mocno niewesołym punkcie. Chciałam sobie pomóc, nie siedzę z założonymi rękami, ale najwyraźniej terapia na mnie nie działa… do leków się podobno nie kwalifikuję, to naprawdę nie wiem, co mogę zrobić jeszcze
  3. Dziecko żłobkowe, co samo w sobie generuje sporo problemów (zarazki!!!). Po żłobku zajmujemy się oboje. Dziadkowie nie pomagają i dobrze, bo każda wizyta to problem - patrz wyżej. Jestem po pierwszej sesji u terapeuty. Diagnoza - o niespodzianko - OCD. Do leków się nie kwalifikuję, do terapii owszem. Trzymajcie za mnie kciuki :)
  4. Tak, kortyzol mam raczej wysoki. Mąż? Stara się wspierać i mnie zrozumieć, ale nie zrozumie nigdy - i raczej nie powinnam oczekiwać, że zacznie podążać moimi ścieżkami myślenia, bo to by dopiero była katastrofa. Wiem, że jest tym zmęczony - oczywiście większość tego sprzątania ja biorę na siebie, ale jakie napięcia, stres generuje na co dzień takie życie, to sami wiecie. Szkoda mi go cholernie, nie zasłużył na to. Zaczął być z normalną dziewczyną, a skończył z jakimś freakiem To też jest dla mnie ogromna motywacja do zmiany.
  5. Ja się nie powstrzymuję, bo wiem, że nie dawałoby mi to spać Przecież jedna brudna rzecz walająca się luzem ubrudzi wszystko… Zatem wszystko po przyniesieniu do domu trafia do “brudnej strefy”, której nie może opuścić bez czyszczenia. Najchętniej pakowałabym do niej również wszystkich, którzy nas odwiedzają (jest ich, z oczywistych względów, coraz mniej), a że tak się nie da, to zamiast cieszyć się z wizyty, siedzę jak na szpilkach i rejestruję w myślach, co zostało dotknięte nieumytą ręką, żeby to potem wyczyścić. Oczywiście natychmiast po wyjściu gości zmieniam narzuty na fotelach, myję podłogi, czyszczę klamki, włączniki świateł, myję łazienkę… Głupio mi wobec tych gości (chociaż o tym oczywiście nie wiedzą), męża i samej siebie. Wiem, że muszę z tym coś zrobić, bo o ile sama mogę siebie wykańczać do woli, a przed ludźmi udawać, to mamy dziecko, które za chwilę podrośnie, zacznie rozumieć, i jeśli nic nie zmienię, to za parę lat będzie tu pisała razem ze mną, a do tego mi dopuścić nie wolno… Zapisałam się na pierwsze spotkanie do psychoterapeuty. Nie wiem sama, czy liczyć na wyleczenie… wypowiedź mswm wyżej daje nadzieję :) Z drugiej strony, ja się z tym męczę już dobrą dekadę… Mam wrażenie, że to tak we mnie wrosło, że już nie puści. A jednocześnie mam już tak dość, jestem wykończona, tak bardzo chcę to przerwać. W każdym razie nawet sama diagnoza, o ile ją dostanę, myślę że dużo zmieni… bo póki co najgorszy jest ten diabełek, który siedzi mi (w czystych ciuchach!) na ramieniu i podpowiada: nic nie zmieniaj! Przecież dobrze robisz…
  6. Dziękuję za odpowiedź. Moja lampka świeci się na czerwono już dawno, mruga i wyje syrena Bo normalnego życia to ja już dawno nie mam, wszystko postrzegam przez pryzmat brudne/czyste, mam wrażenie, że moje życie to ciągłe odpieranie niekończącego się ataku zarazków. Sprzątanie wysysa ze mnie całą energię, tyle chciałabym zrobić, mam tyle planów… i zawsze kończy się tak: “wezmę się za to, tylko posprzątam porządnie - bo to muszę / żeby nic mnie nie rozpraszało”. A wystarczająco porządnie nie jest posprzątane nigdy. Ale Twojej zasady, choć brzmi rozsądnie, nie potrafię zastosować… nie wiem, dlaczego. Chyba uważam, że powinno mi starczyć czasu i na super dokładne sprzątanie, i na życie, tylko jestem jakaś ślamazarna, niepozbierana, i niepotrzebnie się nad tym rozczulam, a inni ludzie na pewno to wszystko jakoś mimochodem sprawnie łączą. No przecież muszą, skoro nie chodzą wszyscy permanentnie chorzy i zarobaczeni, jednocześnie znosząc do domu tony zarazków z pracy, komunikacji miejskiej, szkół, przedszkoli… Nie wiem, jak ludzie to robią i jeszcze mają czas na spacer, imprezę, poleżenie z książką! Przecież to niemożliwe, że dziecko sąsiadów w ubraniu prosto z przedszkola wskakuje na kanapę w salonie, zrzucając na nią deszcz przedszkolnych wirusów i jaj owsików, i oni nie są wszyscy chorzy. To niemożliwe, że co tydzień przychodzi w odwiedziny prababcia z grzybicą stóp, chodzi po ich dywanie, a oni nadal nie mają grzybicy. Albo mają cholerne szczęście, którego ja bym na pewno nie miała, albo znają jakiś sekret, którego ja nie znam. Może się profilaktycznie odrobaczają? A może piorą tę kanapę i wszystkie ubrania jak dziecko zaśnie? A dywan pewnie jest zabezpieczony jakimś cudownym środkiem, o którym wszyscy słyszeli, tylko nie ja... Także widzicie. Już samo myślenie takimi torami po prostu wykańcza. Widzę że nikt więcej nie ma tu podobnego problemu i muszę sobie sama poradzić… szkoda, ale chociaż się wygadałam
  7. To mój pierwszy post na forum. Ponieważ z różnych względów wybił ostatni dzwonek na zajęcie się swoją dysfunkcją, postanowiłam zacząć od ustalenia, jak bardzo moje zachowanie odbiega od normy i do jakiej normy powinnam dążyć. Podejrzewam u siebie nerwicę natręctw, skupioną na kwestii higieny. Podejrzewam - dlatego, że moja walka z zarazkami zajmuje mi o wiele więcej czasu i energii niż przeciętnemu człowiekowi, natomiast oczywiście dla mnie wszystkie moje zachowania są właściwe i logiczne, a w błędzie / błogiej nieświadomości tkwi reszta ludzkości Dla przykładu - mycie rąk po przyjściu do domu: chyba każdy się zgodzi, że jest to właściwe zachowanie. Z tym, że większość ludzi na tym poprzestaje (albo i na to często macha ręką). A mój tor myślenia biegnie tak: skoro ręce trzeba umyć, to i zmienić całe ubranie, bo przecież nie tylko rękami dotykam przedmiotów w domu, ale np. siadam na kanapie spodniami, w których siedziałam w pracy/na ławce w parku. Albo: co z tego, że umyję ręce, skoro za pół godziny wyjmę coś z torebki, która była na zewnątrz i wycierała się o pełne zarazków biurko czy płaszcz - czy nie logiczne byłoby po tym umyć te ręce znowu? W czym zarazki na rękach są gorsze - pewnie ze względu na częste mycie jest ich tam nawet mniej niż np. na wspomnianej torebce, więc gdzie tu logika? Albo: myję te ręce i siadam do śniadania, a na stole jogurt, który leżał na dnie sklepowego wózka, w którym jakieś dziecko trzymało wcześniej buty, którymi wcześniej wdepnęło w psią kupę. I całe moje mycie rąk na nic, bo wezmę ten jogurt i już mam na rękach psią kupę. Większość ludzi weźmie ten jogurt i zje ze smakiem. Nie dlatego, że psia kupa jest dla nich OK, tylko dlatego, że w ogóle nie przejdzie im przez myśl, że ona tam jest. I tego im zazdroszczę. Ale ja już o tym pomyślałam. I co teraz? Czy leki albo terapia sprawią, że o niej zapomnę? Czy uznam, że jest w porządku? Jakoś jedno i drugie wydaje mi się mało prawdopodobne. Więc myję ten jogurt po przyjściu ze sklepu do domu. I jestem bezpieczna. Tylko czasu na życie już nie starcza, bo ten jogurt to tylko przykład jeden z wielu. Zarazki czają się na telefonie, klamkach, w samochodzie, na wszystkim co przyniosę do domu, na każdym, kto do tego domu przyjdzie. Utknęłam w tym punkcie i nie wiem co dalej. Bo przecież to ja mam rację. Każdy, kto się głębiej zastanowi, mi ją przyzna. Temu lekarzowi, który sto lat temu pierwszy mył ręce przed operacją, też mówili, że nienormalny… itd. … no dobrze. Wiem, że nie mam racji. Ale gdzie ona jest? Ile mycia rąk, ile sprzątania jest właściwe? Potrzebuję takiej bazy, odnośnika, normy, która mi powie: to jest OK, a to już twój fiś, odpuść sobie. Bo własnej intuicji ufać nie mogę. Psycholog mi też tego nie powie, to nie sanepid… A ja bez tego dalej nie pójdę. Ja analizuję, działam na logikę. Nie chcę tabletki, która mi wyłączy myślenie. Chcę zrozumieć i uwierzyć I nie wiem jak. Wszyscy mówią tylko: NADMIERNA higiena jest zła. Ale ten nadmiar to ile??? Nie wiem nawet, czy to jest w ogóle nerwica/ocd, przecież nie odczuwam absurdalnych przymusów robienia dziwnych rzeczy np. mycia rąk 10 razy z rzędu. Po prostu chcę utrzymać czystość w domu. Pomożecie? Gdzie są te granice rozsądku?
×