Skocz do zawartości
Nerwica.com

4711

Użytkownik
  • Postów

    6
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

Treść opublikowana przez 4711

  1. Cześć! Od jakiegoś czasu zacząłem walczyć z moim stanem psychicznym (lękami, depresjami i wszystkimi tymi smutkami). Na razie staram się radzić sobie samemu, niestety konsultacja u specjalisty będzie możliwa dopiero w marcu (niestety nie mam tyle pieniędzy aby zafundować sobie prywatną wizytę). No więc - czytam sobie jak najwięcej o psychologii, o lęku, depresji, zaopatrzyłem się w jakieś melisy, ziołowe tabletki uspokajające (nie wiem czy to działa, ale daje mi spokój psychiczny) i staram się nie wegetować, jak to miało miejsce przez kilka ostatnich lat, ale dostrzegać i robić codziennie coś wielkiego - przynajmniej dla mnie. No i wszystko byłoby na dobrej drodze gdyby nie wielki problem, który uświadomiłem sobie dopiero niedawno. Mam masę negatywnych automatycznych myśli. Myśli na konkretny temat - chodzi mi o ludzi i siebie. Od najmłodszych lat mierzyłem się z śmiercią rodzica, odrzuceniem przez drugiego rodzica, obojętnością i problemami alkoholowymi osób, które mnie wychowywały, walką o przetrwanie w szkole. Rzucałem studia, czego nie mogę sobie wybaczyć. Uważam się gdzieś tam podświadomie za śmiecia (co mi wszyscy wmawiali przez ponad 20 lat). Później poznałem dziewczynę, dla której byłem gotowy poświęcić życie (tak to jest być wychowanym przez literaturę rosyjską i wierzyć w platoniczną miłość), a która mnie zdradziła, traktowała jak śmiecia i dwa tygodnie po tym jak powiedziała "rzucę cię jak zacznę uważać, że spotykanie się z tobą nie ma sensu", faktycznie to zrobiła. A teraz robi u siebie całonocne imprezy z ludźmi, których muszę codziennie oglądać, z facetami na których mnie szczuła (bo uważała, że ją "obczajają"). No ale mniejsza o to. Chodzi o to, że ta cała przeszłość, to wszystko odbija się na moich kontaktach z ludźmi i na tym co myślę o sobie. Wydaje mi się, że wpadam w jakieś błędne koła myślenia w pojawiających się ciągle negatywnych rozmyśleniach w mojej głowie, co rzutuje na moje codzienne sprawy. Tak np. jak widzę jakąś fajną dziewczynę i pomyślę sobie "hmm, wydaje się miła, może fajnie byłoby ją poznać", to automatycznie pojawiają się u mnie wspomnienia mojej byłej partnerki, jak teraz pociesza się facetami, których ja jutro będę musiał oglądać na uczelni, a to prowadzi do strasznych uogólnień - "świat jest zły", "nie jestem nic wart", "skoro byłem dla niej śmieciem to jestem śmieciem dla wszystkich", "nigdy mi się nic nie uda", "ci ludzie chcą mi zrobić krzywdę". No i nie umiem tego zracjonalizować. Bo tak naprawdę nigdy nie spotkałem człowieka, kogokolwiek, kto zrobiłby coś co ostatecznie by mnie nie skrzywdziło. Więc jak mam wiedzieć czy to co myślę nie jest faktycznie prawdziwe? No więc, żeby nie przedłużać - kochani forumowicze. Moje pytanie do Was będzie banalne - Czy świat faktycznie jest tak straszny? Czy ludzie to same potwory, które ostatecznie patrzą tylko na to, żeby zaznać chwili przyjemności, nawet kosztem drugiego człowieka? Co Wy o tym wszystkim myślicie?
  2. Enfren, bojku jak miło, że napisałaś mi taki kawałek tekstu. Bardzo Ci dziękuję za zainteresowanie! Już od jakiegoś czasu nie byłem na forum, a właśnie dzisiaj wszedłem "jakby natchniony". Właśnie miałem zrobić coś głupiego, a Twój post jakby na chwilę odsłonił zasłonę. Dziękuję Ci. Co do mojej partnerki, to pewnie zbyt ostro ją przedstawiłem, to naprawdę wspaniała osoba, aż mi teraz trochę głupio. Ale masz dużo racji w tym co napisałaś (o niej i o mnie). Chodzi po prostu o to, że to wydaje się straszne, że od tak można o kimś zapomnieć. Przeżywać z kimś tyle intymności i chwilę później, po chwilowym "smutku związanym z rozstaniem", tak po prostu o kimś zapomnieć. Ehh... ja dobrze wiem, że przesadzam, że tak to własnie powinno działaś. Wchodzimy w związki, wychodzimy z związków, i znowu w koło Macieju. Po co w ogóle wchodzić w te związki. Z perspektywy czasu już nie zdecydowałbym się dzielić z kimś życia. Chociaż mam nadzieję, że wy to widzicie inaczej, nie staram się wyciągać jakiś uogólnień. Po prostu mnie to już wykończyło psychicznie. A co do innych dziewczyn, to po prostu - jak? Byłem tyle czasu z kimś. I zacząć od nowa? To mi się wydaje jakieś... podłe. I ktoś inny ma tak samo? Jakaś dziewczyna kochała kogoś innego, a teraz po prostu przyjdzie do mnie i co? O tamtym byłym zapomni? Czy ja się po prostu stanę "zastępstwem"? Z resztą naprawdę wątpię w to, że inna dziewczyna mogłaby poznać mnie tak jak moja była partnerka. No cóż, dziękują raz jeszcze za odpowiedź!
  3. Aż nie wiem co napisać, ale bardzo chcę żeby mi ktoś powiedział... cokolwiek co mnie sprowadzi na ziemię. Mam 24 lata. Otóż rozstałem się z pewną dziewczyną jakieś 7-8 miesięcy temu, była moją pierwszą dziewczyną. Bardzo toksyczny związek, ona mnie na samym początku zdradziła, później traktowała mnie jak śmiecia, a jednocześnie wmawiała mi jak bardzo mnie kocha... tylko że nigdy nie mogłem w sumie na nią w niczym liczyć, a jej koleżanki zawsze były przede mną. Otóż mi po pewnym czasie odwaliło i zacząłem być strasznie zazdrosny i wycofywać się z relacji (nie robiłem jakiś akcji ze szpiegowaniem itd, po prostu miałem już dosyć i stałem się bardzo chłodny i zdystansowany. Ale nie chcę się tutaj stawiać w dobrym świetle - nie zachowywałem się dobrze). Tak to trwało cały rok. Ona mi mówiła, że jestem wyjątkowy, że jesteśmy sobie przeznaczeni, a jednocześnie robiła jakieś chore imprezy na które ja nie mogłem przyjść, bo jej współlokatorka mnie nie lubiła (dwa razy w życiu zamieniłem z nią dosłownie kilka zdań), nocowała jakiś kolegów, umawiała się z jakimiś dziwnymi osobami, itd, jednocześnie nasza relacja w ogóle się nie pogłębiała. Normalny chłopak dawno temu by to skończył. Ale właśnie ja nie jestem normalny - kompletnie dysfunkcyjna rodzina, niewiarygodnie wielka potrzeba miłości, sam po wejściu w relację byłem gotowy dla niej poświęcić wszystko. Wiem, że to nie jest normalne, ale coś takiego mi się uruchamia w głowie, że dosłownie przywiązuję się do kogoś strasznie mocno, niezależnie czy to przyjaciel, czy kobieta (na razie była tylko jedna, bo od zawsze bałem sie, że będę tworzył dziwne związki). No i skończyliśmy związek, ja dosłownie w pierwszy dzień po tym związku odetchnąłem, chociaż czułem ogromne wyrzuty sumienia, że ją zostawiłem. Ale potem się zaczęło. Ona po rozstaniu zaczęła robić ze mnie wariata, jakiegoś typa co się nad nią znęcał psychicznie. Bardzo szybko się po mnie pocieszyła, jakby kompletnie ją to nie obeszło. Ja popadłem w depresję, po jakimś tygodniu spadła na mnie "czarna zasłona". Wystraszyłem się, że naprawdę jestem kimś kto robił jej krzywdę, ale już sam nie wiem... I od tego czasu ledwo sobie radzę z dnia na dzień. Ona ma się dobrze, zdecydowanie lepiej niż kiedy byliśmy razem (sama chorowała na depresję, była DDA, było to stwierdzone przez lekarza, podobnie jak i u mnie). Od tych 8 miesięcy, po naszym rozstaniu nie było dnia żebym o niej nie myślał, przeglądam czasami jej profil w internecie, oglądam zdjęcia. I to nie jest tak, że mogę przestać. Po prostu MUSZĘ ją zobaczyć. A jak ją widzę, jak bawi się z nowymi znajomymi, to popadam w czarną rozpacz. I tak właśnie nasilam moją depresję. Ona się pnie do góry, szuka nowych partnerów, bawi się, robi to co powinna w sumie robić osoba zaczynająca nowy etap życia. A ja? Myślę o niej w sposób natrętny, po prostu przychodzi mi do głowy. W nocy mi się śni (prawie codziennie). I potem znowu wchodzę na jej profil, widzę jaka jest szczęśliwa i z jednej strony się cieszę, że sobie radzi, ale z drugiej jest mi strasznie źle, że można było o mnie tak po prostu zapomnieć. Po tym wszystkim co razem przeżyliśmy. Pach i mnie nie ma. Czy tak właśnie wygląda każda miłość? Czy to tylko chwila namiętności, a potem sorry koleś, idę bawić się gdzieś indziej...? Do tego przestałem interesować się innymi kobietami, tak jakby istniała tylko ona, ale jednocześnie wiem, że NIGDY bym się nie zgodził na to, żeby do niej wrócić. Już nie chcę być takim popychadłem i śmieciem. Te myśli o niej, to jest po prostu dziwne. Bo jestem fizycznie normalnym chłopakiem, który umie wzbudzić zainteresowanie innej dziewczyny. Ale psychicznie nie potrafię o nikim innym myśleć, jest tylko ona. Do tego popadam w jakąś mizoginię, przestaję wierzyć w to, że ktokolwiek może zbudować normalny związek. Kompletnie się alienuję, nie wierzę już w przyjaźń, miłość. Ale ja tak nie chcę już żyć. Po prostu nie mogę... Znowu jestem po seansie na jej fb, znowu widzę ją na zdjęciach z wczorajszej imprezy, z naszymi znajomymi, z nowym chłopakiem (?). I znowu czarna rozpacz, sam nawet nie wiem dlaczego. Czy nie powinienem cieszyć się jej szczęściem? Ale nie umiem... Proszę nich mi ktoś wyleje kubeł zimniej wody na głowę. Od tego wszystkiego mam już jakieś nihilistyczne myśli. Nawet myślałem o samobójstwie. Po prostu jest tego wszystkiego za dużo... Jak można tak po prostu o kimś zapomnieć?
  4. Witam. Pisałem kiedyś w tym temacie, jeśli komuś chciałoby się czytać. co-jest-normalne-t61591.html A teraz siedzę sobie i myślę. I chyba muszę się gdzieś wyrzucić z tego co mnie trapi. A to forum to jedyne miejsce jakie przychodzi mi do głowy. Może być trochę nieskładnie, za co przepraszam z góry. Zastanawiam się czy to jeszcze wszystko ma sens? Mam 25 lat, skończyłem studia humanistyczne, które kochałem, ale po których dosłownie nie mam żadnej perspektywy. Z resztą nawet co to za perspektywa zasuwać gdzieś 8 godzin, czy to biuro, czy to magazyn, czy to bank, czy to wykopki? Co to za różnica? Jak żywy automat, tylko inaczej wyceniony w innym miejscu. Moja nerwica daje o sobie ciągle znać, ale wydaje mi się, że i tak sam z siebie dokonałem pewnego przełomu, jestem w stanie już w miarę rozpoznawać te moje lękowe "jazdy". No i ostatnio z tą poprawą przyszło mi na myśl zmienić swoje życie - przechodzę do głównej rzeczy. Mam teraz, jak już mówiłem - 25 lat. Nie mam żadnej rodziny. Nie mam aktualnie dosłownie NIKOGO bliskiego. Nie mam co najważniejsze - pieniędzy. Jeszcze co prawda nie mieszkam na ulicy, ale aktualnie nie pracuję. A nawet jakbym odważył się teraz pracować to i tak zarobiłbym tyle żeby żyć. Czy to jeszcze jest możliwe? Czy to jeszcze ma sens? Czy warto się starać? Zawsze marzyłem o medycynie. To jest po prostu praca dla mnie. Chyba jedyna o jakiej mógłbym myśleć bez chęci wymiotowania. Z resztą jest to pewnego rodzaju zawód który mi od dawna wmawiano i który chcąc nie chcąc stał się moim marzeniem. Zastanawiam się ostatnio, żeby przez jakieś biuro pracy wyjechać za granicę, przez rok pracować, zarobić tyle ile się da, a potem rozpocząć właśnie studia medyczne. Nie boję się nauki, kocham się uczyć, ale zastanawiam się czy to jeszcze ma w ogóle sens. Jestem już przecież stary, ludzie w moim wieku robią już jakieś kariery, zakładają rodziny. A ja aktualnie jestem bez żadnej perspektywy. Z resztą jeszcze dochodzi ta nerwica. Jak tylko zaczynam przygotowywać się do matur, jak się uczę, jak myślę o wyjeździe za granicę, to aż czuję jak mi się napinają mięśnie na plecach. Zaczyna mi dosłownie szumieć w głowie. Nie mogę się na niczym skupić. To wszystko wina tego lęku i napędzającego się koła negatywnych myśli. Kompletnie nie wierzę, że cokolwiek może mi się udać. Jestem tylko pieprzonym egocentrykiem, ze skrajnie słabym charakterem. Zapisałem się do psychiatry, może rozpocznę psychoterapię. Ale w sumie po co? Nigdy nie mogę mógł mieć normalnej rodziny, jestem DDD - kompletnie nie wierzę, że mogę stworzyć rodzinę. Przecież nawet jak jakaś kobieta się zdecyduje ze mną być, to niemożliwe, że ktoś taki jak ja może mieć dziecko. Przecież prędzej czy później spaczę mu głowę. Nie wezmę na siebie takiej odpowiedzialności. Kariera chyba też mi się nie zapowiada jakaś wyśmienita. Jestem stary, nie wiem czy jeszcze w ogóle można coś zmienić, czy cokolwiek można jeszcze osiągnąć. Po prostu czasami myślę, że najchętniej bym sobie umarł. Nie żeby komuś zaoszczędzić cierpienia (przecież i tak nie ma nikogo), ale tak po prostu. Zanurzyć się w nicości. Może w jakimś innym świecie? Miałem jakiś sens w głowie, kiedy zaczynałem to pisać. Ale wyszło tylko narzekanie. Czy ktoś taki jak ja może w ogóle mieć na cokolwiek nadzieję?
  5. 4711

    Co jest normalne?

    Dzień dobry, mam 24 lata i pewien problem i chciałem się zapytać... ale w sumie o co sam do końca nie wiem. Może o to, czy to jak się czuje jest normalne, czy może związane z jakąś dysfunkcją? Otóż miałem stwierdzony zespół lęku uogólnionego. Miało to miejsce jakieś pół roku temu. Miałem strasznie ciężki rok, związany z rozstaniem, wieloma kłótniami w rodzinie i coraz bardziej nasilającymi się myślami o przyszłość (otóż studiuję kierunek który kocham, ale po którym nie ma żadnej pracy, więc jestem pomiędzy młotem a kowadłem w sprawie przyszłego życia ). No i w momencie kulminacyjnym poszedłem do psychiatry, głównie z powodu nerwobólów w moim ciele. Co dziwne moja psychika była w tamtym okresie czasu... no cóż - przemęczona to na pewno, dużo stresu, smutku, ale czy działo się wtedy ze mną coś dziwnego? Jak dla MNIE w tamtym czasie to wszystko było ok, chociaż z perspektywy czasu wydaje mi się, że całe moje życie było puste, od najmłodszych lat. Moja mama nie żyje od dawna, a ojciec prowadzi życie "obok" mojego życia z nową rodziną, a sam ojciec nigdy nie powiedział mi dobrego słowa, zachowuje się bardziej jak krytyczny starszy kolega. Otóż miałem wieczne awantury w domu z dziadkami (z którymi mieszkałem). Alkohol pojawiał się tak jak w każdej średniej polskiej rodzinie - raz czy dwa razy do roku, nic specjalnego. Nie dogadywałem się z rówieśnikami w okresie szkolnym, chociaż miałem paczkę znajomych, ale nigdy nie mogłem na nich liczyć i w sumie te znajomości urwały się już dawno temu. Uczyłem się średnio, chociaż samą naukę bardzo lubię, po prostu... nie wiem, nie mogłem się na tym skupić. Dużo czasu spędzałem na komputerze. I tak jakoś egzystowałem, byle tylko skończyć technikum i wyjechać na studia. Nawet kierunek wybierałem losowo, żeby tylko gdziekolwiek się dostać. Niestety skończyło się to tak, że kierunek na którym jestem teraz jest już moim trzecim kierunkiem, chociaż aktualnie ten już kończę . Otóż na studiach miałem paczkę znajomych, myślałem, że prawdziwych przyjaciół, ale jak się okazało, po rzuceniu pierwszego mojego kierunku nie udało się utrzymać kontaktu, chociaż ja bardzo bardzo bardzo (!) się starałem. Miałem jedną dziewczynę, którą bardzo kochałem, ale związek ten był kompletnie dysfunkcyjny, ona mnie oszukiwała (takie miała schematy postępowania), ja byłem zazdrosny (strasznie się bałem, że mnie będzie zdradzać, że mnie okłamuje, że mnie zostawi.. itd) i prawdziwe uczucie pod wpływem źle dobranych zachowań się rozpadło. Chociaż nawet teraz bardzo ją kocham, chociaż jestem już w stanie ocenić jak bardzo oboje źle się zachowywaliśmy. No jak się można domyślić doszło do rozstania, nawet całkiem eleganckiego, żeby nie powiedzieć przepełnionego uczuciem. Po tym rozstaniu, które było dla mnie momentem kulminacyjnym, się załamałem. Powtórzył się schemat z mojego dzieciństwa, gdzie ojciec pojawiał się i później znikał, tylko tym razem z kimś obcym, kto stał się dla mnie niezwykle ważny i kto zapewniał mnie o swoim uczuciu do mnie. I od tego czasu zacząłem zachowywać się dziwnie. Tak jakby przepełniła mnie fala gdzieś kiedyś zagubionych myśli. Myślałem o mojej byłej dziewczynie, ALE nie tylko o niej. Zacząłem myśleć o wszystkim na raz. O dzieciństwie gdzie na każdym kroku musiałem walczyć. O rodzinie, której tak na prawdę nigdy nie miałem. O KAŻDEJ kłótni z moimi znajomymi. Po prostu jakby otworzyła się pamięć, która kiedyś była zamknięta, a trzymała mnie w otępieniu. I wtedy miałem, nazwijmy to, okras przeżywania tego wszystkiego, odciąłem się kompletnie od ludzi (z którymi i tak miałem bardzo marny kontakt), zacząłem mieć nerwobóle i dobijały mnie nihilistyczne myśli ("marność nad marnościami" itd.). W międzyczasie zacząłem interesować się psychologią, psychiatrią. I w sumie dzięki tylko czytaniu Heitzmana, Kępińskiego i innych, zdecydowałem się pójść do lekarza. Cóż, kompletnie na spontanie, miałem to szczęście, że zadzwoniłem i okazało się, że ktoś odwołał w tym samym dniu wizytę. Stwierdził u mnie właśnie zespół lęku uogólnionego, przepisał jakieś delikatne leki antydepresyjne + na uspokojenie i skierował na psychoterapię. Z leków zrezygnowałem, bo mi nie pomagały i wpędzały mnie w poczucie winy, że sam sobie nie radzę. Psychoterapię nawet sobie chwalę, ale pani prowadząca, pomimo że była naprawdę znakomitym znawcą (okiem laika) to jej zachowanie strasznie mnie odpychało. I tak po prostu nie poszedłem więcej do psychologa, ani do psychiatry. I tak oto miesiąc później po ostatniej wizycie u psychoterapeuty jestem tutaj, na tym forum. Ale do rzeczy, przepraszam za ten długi wstęp. Chciałem zarysować sytuację przed pytaniem. Otóż odnoszę ostatnio wrażenie jakbym... nie był sobą. To znaczy nie czuję czegoś we mnie, co gruntowałoby moją tożsamość. Jeśli ktoś by mnie zapytał "kim jesteś?", to nie potrafiłbym odpowiedzieć na to pytanie. W sumie nawet sam nie umiem powiedzieć jaki jestem, co lubię. Wiem o sobie tylko tyle, że uważam wszystkich innych za lepszych ode mnie. Wszystkim się coś udaje, mają jakieś pasje, opinie, cokolwiek. A ja? Ja się czuję jakbym był kompletnie jałowy, płaski. Dużo czytam, zdobywam wiedzę, ale po co? Czuję się tak jakby moje ciało funkcjonowało, moja psychika działała, ale jakbym JA SAM nie istniał. Do tego staram się ostatnio myśleć o przyszłości, chciałbym kiedyś rozpocząć studia psychologiczne (bo na medycyne już niestety jest za późno, nawet nie nie dałbym rady się na niej utrzymać), ale kiedy tylko myślę o swoim planach na przyszłość to czuję się tak, jakby to wszystko było jakąś grą. A do tego to wszystko staje mi się bardzo obojętne. Nie umiem w ogóle myśleć w kategoriach JA w PRZYSZŁOŚCI. Brak jest też we mnie jakiejkolwiek motywacji, chociaż gdzieś tam w środku chciałbym zmian. Nic mi nie sprawia przyjemności, nic mnie nie cieszy, wszystkim się martwię, czuję do siebie obrzydzenie kiedy nie "pracuję". A do tego, kiedy ostatnio myślę o przeszłości, to nie czuję z nią osobistego kontaktu, co wydaje mi się dziwne. Tak jakby była "nie moja". I na koniec pojawia się u mnie bezsenność, budzę się przed świtem i nie mam na nic ochoty. Chciałbym się zapytać czy coś może się ze mną złego dzieje? Ja nie potrafię na siebie spojrzeć obiektywnie. Czy ja po prostu sam się nakręcam, albo lepiej powiedziawszy "wkręcam" sobie to wszystko, np. z lenistwa czy słabości charakteru?
  6. 4711

    Witam - 4711

    Dzień dobry, nazywam się Tomasz, jestem już po dwódziestce. Na samym wstępie muszę przyznać - sam nie daję wiary temu, że zdecydowałem się założyć konto i cokolwiek napisać. Ale zachowując maniery, na samym początku, witam Państwa. Więc co do tego założenia konta, bo sprawa jest dla mnie co najmniej... cudaczna! Rzecz jasna nie chciałem nikogo obrazić tym brakiem wiary, oraz tym, że piszę na tym forum. Po prostu... to chyba bardzo nie w moim stylu, jeśli możemy tak powiedzieć. Ale jednak napisałem. Dlaczego? Chyba dlatego, że potrzebuje informacji. Od jakiegoś czasu dziwnie się czuję, a tutaj sporo osób wydaje się dysponować, jeśli nie wiedzą, to przynajmniej informacjami, które mogą mi w jakiś sposób pomóc. Proszę mi wybaczyć to przedmiotowe podejście, ale ostatecznie nie znamy się. Chociaż mam nadzieję, że uda się mi to zmienić i trochę bardziej spersonalizować moją osobę. Ale wydaje mi się, że a to potrzeba czasu, i tak ciągle jestem w szoku, że... napisałem! I zamierzam napisać jeszcze raz! Ale nie w tym temacie, teraz wybiorę odpowiedniejszy dział. Tutaj chciałem się tylko przywitać, jak i powiedzieć, że bardzo mnie cieszy fakt, iż takie forum jak to, w ogóle istnieje! Bardzo mi miło mieć możliwość Państwa poznać!
×