Prosto z mostu - mój chłopak leczy się u psychiatry, z tego co wiem ma nerwicę natręctw (moim zdaniem dość poważną) i depresję. Leczy się od samego początku naszego związku (ale nie będę ukrywać, że dopiero ostatnio mam wrażenie że trafił na kompetentnego psychiatrę) ale nie widać jakiejkolwiek poprawy, mam tylko wrażenie z czasem że jest coraz gorzej. Sama chodziłam do psychiatry, brałam leki na depresję więc częściowo wiem jak to jest. Ale mimo wszystko nie wyrabiam.
Mam wrażenie że moje problemy są w tym związku nieważne, nie mogę mieć gorszego dnia bo czuję że nie mam na kogo liczyć i też nie mogę przecież fundować złego nastroju bo to ja mam być tym oparciem w związku, bo on ma depresję i ktoś przecież musi ciągnąć go w górę. Najgorsze jest, że jestem wściekła, bo czuję że to mi bardziej zależy żeby nie zawalił swoich studiów i swojego życia niż jemu. Psychiatra powiedziała mu, że na nic się zdadzą leki jeśli będzie prowadził dalej niezdrowy tryb życia, proszę żeby się do tego stosował - on sobie chyba nic z tego nie robi bo dalej nie sypia po nocach. Proszę go żeby poszedł na uczelnię i załatwił to co ma załatwić żeby nie zawalić znowu roku studiów, to nie pójdzie. Czuję się też bardzo często zraniona jego zachowaniem - jesteśmy w związku na odległość, mam dość wymagające i męczące studia, dlatego nie widujemy się często. Przyjeżdżam rzadko do domu, ale zawsze liczę na to że się zobaczymy, ostatnimi czasy potrafię wrócić do domu i nawet się z nim nie zobaczyć. Często się nawet po prostu do mnie nie odzywa w tym czasie i nawet nie wiem co się dzieje. Domyślcie się jak mi przykro.
Ja rozumiem wiele, że depresja, że mu ciężko, ale muszę na swoich barkach dźwigać i moje i jego problemy i to już mnie coraz bardziej przytłacza. Tym bardziej że nie mogę się nawet nikomu postronnemu wyżalić z tego co się dzieje i jak na mnie to wpływa bo przecież to są jego problemy, o których nie powinnam opowiadać innym osobom bo on sobie tego nie życzy. Prawidłowo nie powinnam przecież nawet czuć się zła i rozgoryczona bo to choroba, pozostaje więc mi cierpieć w samotności.
Z racji tego że sama miałam bardzo ciężki okres w swoim życiu, powinnam być w stanie lepiej go zrozumieć, ale możliwe że to wina innego wychowania i podejścia do życia, ale nawet w momentach gdy nie czułam się na siłach wstać rano z łóżka i funkcjonować, to wiedziałam że MUSZĘ, bo nie mogę na nikogo innego liczyć niż na siebie. W momencie gdy on nie jest w stanie zrobić tego samego to czuję się, jakby to było wygodniejsze wyjście, bo jest otoczony osobami którym na nim zależy i będą go z całej siły ciągnąć w górę nawet jak sam nie będzie chciał.
Wiele się mówi o tym, że będąc w związku z depresją trzeba wspierać, być przy tej osobie, ale czemu nikt nie informuje jak druga osoba w takim związku ma sobie radzić w takiej sytuacji? Staram się wspierać, staram się rozumieć jego sytuację i pomagać w ciężkich chwilach, ale czuję niemoc, bo często gdy mu podpowiadam że powinien zrobić to i to i być może to pomoże mu poczuć się lepiej, albo zrobić coś w ten i ten sposób żeby nie było kłótni u niego w domu, to czuję że mówię jak do ściany.
Nie będę się teraz wybielać, ale ostatnimi czasy, przez to wszystko co ma miejsce jestem sama kłębkiem nerwów. Najmniejsza pierdoła potrafi mnie doprowadzić do takiej furii że sama siebie nie poznaję i wpadam w taki gniew nad którym nie panuje i wyżywam się na nim. Potrafię też wykrzyczeć rzeczy których potem żałuję. Swoich zachowaniem w żaden sposób nie pomagam. Wiem, że źle robię, ale nie wyrabiam już nerwowo tego zamartwiania się o niego, gdy czuję że to bardziej mi i jego rodzinie zależy na tym żeby wszystko było ok niż jemu samemu. Domyślam się że wiele osób mi napisze, że wymagam od niego za dużo w takiej sytuacji i powinnam trochę wyluzować, ale ja nie chcę żeby sobie zmarnował życie, i jak widzę co się dzieje dookoła to mnie serce boli.
Czemu tego nie zakończę? Bo dalej kocham i uważam, że człowieka nie powinno się zostawiać w takiej sytuacji, ale nie będę też ukrywać że rozsądek mi podpowiada że dla własnego zdrowia powinnam się ulotnić jak najszybciej. Czuję, że to ja każdego dnia muszę być tą silniejszą stroną, że nie mogę nawet sama dać ujścia złym emocjom i muszę tłumić je w sobie, co mnie zaczyna coraz bardziej wyniszczać.
Wiem że długie to było, ale gdzieś musiałam się wyżalić. Ktoś był w takiej sytuacji i potrafi pomóc? Potrzebuję jakiejś w miarę obiektywnej opinii (chociaż zdaję sobie sprawę z tego że to co sama napisałam jest pewnie bardzo subiektywne) jak żyć w takim związku i samemu zachować trzeźwy umysł. Jak powinien wyglądać zdrowo związek z taką osobą? Ktoś też przechodził przez coś takiego w związku, będąc tą zdrową osobą, i dał radę to przezwyciężyć? Czy może po prostu coś takiego nie ma racji bytu?