
dubidu
Użytkownik-
Postów
31 -
Dołączył
-
Ostatnia wizyta
Treść opublikowana przez dubidu
-
Mowa tu o lekach niebędących lekami benzo, ale takimi antydepresantami jak np. Wenlafaksyna. Wszędzie słyszy się o tym, że leki są złe, że nie powinno się ich brać, że tylko psychoterapia.... No właśnie...zastanawia mnie czemu? Wenlafaksyna postawiła mnie na nogi w bardzo ciężkim etapie nerwicy, pozwoliła mi normalnie żyć, nareszcie normalnie się poczuć i robić wszystko na co miałam ochotę. Znowu doznałam takich uczuć jak szczęście i spokój. Trwało to kilka lat. Od ponad pół roku ich już nie biorę. Objawy wróciły. Z uwagi na ciągły lęk i napięcie nie potrafię normalnie żyć, cieszyć się, trudność sprawia mi wyjście z domu, jazda na rowerze, prowadzenie samochodu...wszystko. Uczęszczam po raz kolejny na terapię, jestem pod okiem swojego lekarza...nie pozostawiłam objawów samych sobie, walczę z nimi jak mogę najlepiej. Ale nie jest lepiej. Od każdego specjalisty słyszę "będzie lepiej, ale te objawy zostaną ci już na zawsze". To po kiego człowiek ma się tak męczyć? Czy nie lepiej zażywać leki, które pozwalają na normalne życie? Po co chodzić na terapię, męczyć się, wystawiać się na sytuacje lękowe, skoro nic to nie daje, a te objawy jedynie "nieco osłabną, ale zostaną już na zawsze"?! Wyjście na rower zamiast dać przyjemność daje jedynie napięcie i lęki, wszystko inne tak samo. Walczę z tym codziennie, codziennie wychodzę z domu, jeżdżę samochodem....czy lęk z tym związany mi się zmniejszył? NIE! Jednego dnia jest lepiej, innego gorzej, ale każdy następny dzień to dzień świstaka, w którym zaczynam od dna. Każdy mówi, że leki nie leczą, tylko tłumią. Nie wątpię w to, jednak pozwalają na normalne życie, wyciszają i to dzięki nim opanowałam wyjście do ludzi, lepsze poznanie świata i życie towarzyskie, które mimo odstawienia leków cały czas praktykuje. Przed ich braniem było to niemożliwe. Po kolejnej wizycie u terapeuty słyszę oklaski, że jestem bardzo odważna, że dałam radę... wyjść na rower, czy pójść do sklepu. Ludzie święci... Więc w czym terapia ma być nam bardziej pomocna niż leki? Bo jedyne co ja dostrzegam w danej sytuacji, to bycie jakąś niemotą społeczną, ofiarą losu, debilem, przy którym wszystko trzeba robić i jednym wielkim kłębkiem nerwów, niepokoju i lęków....w czym jeszcze bardziej utwierdzają mnie właśnie takie żałosne pochwały...
-
Napisałabym Ci, że nie patrz wstecz na to kim byłeś. Kiedyś się dobrze czułeś, kiedyś byłeś duszą towarzystwa, kiedyś miałeś 21lat, ważyłeś 10kg mniej i byłeś niższy. Wszystko się zmienia.. ciało się zmienia, wiek się zmienia, styl życia i zdrowie też się zmienia. Tak bym napisała, natomiast ja sama od 11 lat nie pogodziłam się z tym, że kiedyś byłam normalna, a wystarczył jeden dzień, jedna chwila i już nigdy nie udało mi się stanąć na nogi. Też czuje się jak niedorozwinięta i upośledzona społecznie. Dorosła kobieta w peselu, ale z zaradnością 3 latka. Jednak w niczym to nie pomaga. Śmierć mamy to okropne przeżycie i masz prawo dać sobie dużo czasu na odnalezienie się w danej sytuacji. Co to jest rok przy takiej stracie...Jeśli chodzi o zrozumienie problemów sfery nerwicowej, to ja chyba jeszcze nie spotkałam się nigdzie ze zrozumieniem. Ludzie tego nie znają. Przestałam się o to złościć i nie wymagam od nich zrozumienia problemu. Wyjątkiem jest mój mąż. Często mamy z tego tytułu kłótnie i często mam do niego żal o brak wsparcia, pozostawienie mnie samej sobie, a nawet ciągnięcie mnie jeszcze w dół tekstami typu "wszyscy poszli tylko ty oczywiście nie". Ja sama przy lepszym samopoczuciu jechałam samochodem 140/h i zastanawiałam się jak ja mogłam bać się jazdy? Jak mogłam mieć lęki? Przecież to jest wspaniałe... To czego tu wymagać od człowieka, który nigdy nie przeżył stanów lękowych/nerwicowych? Jak ma to rozumieć? Podejrzewam, że nie raz miałeś myśl, żeby chociaż na jedną chwilę ktoś zamienił się z Tobą umysłem i mógł zobaczyć jak to dokładnie wygląda. No niestety nic z tego nie będzie. Możemy jedynie głośno o tym mówić, opisywać swoje doznania, jednak to my sami ze sobą musimy żyć w zgodzie i dać upust pewnym sprawom, które dla innych nie są żadnym problemem. Pogodzić się z tym, że do sklepu po bułkę idę cały w nerwach, na poczcie w kolejce stoję podparty jak emeryt, a w zachmurzony dzień i tak zakładam okulary przeciwsłoneczne, bo i tak mnie razi. Taki jestem ja, taki jestem tu i teraz. Jestem w mniej więcej tym samym wieku jak Ty i w mniej więcej tym samym okresie życia mi się to przytrafiło. Samobójstwo? To są takie myśli pewnie niezbyt realne. Są inne sposoby. Ja np przyjmowałam dość długo leki i wtedy czułam się jak nowo narodzona. Zupełnie normalnie. Wiem, że zawsze można do nich wrócić i stanąć na nogi, ale teraz nie chcę/nie mogę. I też mam bardzo ciężki okres teraz. Generalnie zazwyczaj w lato czuję się gorzej. Też nienawidzę tego ścierwa, przez które życie przelatuje mi między palcami, ale te stany też działają falowo. Raz jest tak, a raz jest lepiej. Natomiast na pewno dobrze by było, gdybyś się udał do specjalisty/terapeuty. Z nim będziesz mógł porozmawiać otwarcie i to będzie taki Twój punkt zaczepienia, bo z tego co piszesz, to w tej chwili "wisisz w próżni", a to najgorsze co może być, jeśli chcesz sobie pomóc...
-
Trafić na dobrego lekarza graniczy z cudem. Ja zanim trafiłam na swoją lekarkę przeszłam przez istne piekło. Jeszcze na samym początku nerwicy faszerowali mnie jakimiś pigułami, kazali przyjść za tydzień "i co? lepiej?". Nie kuźwa! Nigdy nie było lepiej! Znaleźć dobrego psychologa to tak samo. Ja chyba jeszcze nigdy na takiego nie trafiłam, a byłam u różnych. To oni są dla Ciebie, a nie Ty dla nich, chociaż większość lekarzy zachowuje się inaczej. Mówisz im o czym chcesz, kiedy chcesz i wymagasz tego, czego potrzebujesz. Te wizyty to nie rozmowa kwalifikacyjna, tylko rozmowa o Twoim problemie, która ma za zadanie Ci pomóc, a nie sprawdzić i ocenić. Niepotrzebnie nakręcasz się myślami, że coś powinieneś był powiedzieć wcześniej. Powiedz teraz. Mi przez kolejnych 5 spotkań z terapeutą nie udaje się powiedzieć wszystkiego, z czym mam problem. Na to zawsze trzeba czasu... Jeśli czujesz, że lekarz Cię nie słucha, nie nadajecie na tych samych falach, to dalej szukaj szukaj i jeszcze raz szukaj innego specjalisty. Nie wszyscy są tacy zapatrzeni tylko w recepty i zegarek na ręku. Niektórzy są naprawdę jak anioły, które potrafią złapać za rękę i poza psychotropami widzą też zwykły świat dookoła, do którego próbują Cię wciągnąć.
-
Szczerze mówiąc strasznie mnie zdziwiły niektóre wypowiedzi. Wszędzie, gdziekolwiek nie szukam jakiejś informacji, także na zagranicznych portalach, powiedziane jest "za wszelką cenę jeździj jak najwięcej!", a tu pierwszy raz spotkałam się ze stwierdzeniem "jesteś nieodpowiedzialna, zrezygnuj z samochodu". Jednak jeszcze poczekam w kolejce do lekarza i jego wysłucham w pierwszej kolejności...
-
ooo właśnie też miałam to samo napisać podajcie numery, to ja do was podzwonię i otrząsnę z tego stanu. Też to miałam i dokładnie wiem co znaczy lęk przed telefonami. Też byłam kiedyś sparaliżowana, ale potem zaczęłam pracę, telefon mi dzwonił 30 razy w ciągu dnia i wyzbyłam się tego. Stało się to takie codzienne, ludzkie, po prostu zwyczajne. Ale w naszych fobiach nigdy nie ma nic ludzkiego i zwyczajnego, więc czego tu od swojego racjonalnego myślenia oczekiwać...
-
Jestem ciekawa, czy ktoś z was ma taki sam problem jak ja, a mianowicie fobię przed prowadzeniem auta. Na nerwicę choruję już łohołoho. Leki brałam wcześniej, było dobrze, od pół roku ich nie biorę... no i jest źle. Terapię zaczynam za niespełna miesiąc... Znam miliardy stron nerwicy, wiem jak szybko z jednej fobii robi się następna i.. no właśnie. I teraz dopadła mnie fobia przed jazdą. Nawet jako pasażer czuje się źle, jakbym wjeżdżała w inną czasoprzestrzeń, obraz mi się rozmywa, oddech zatrzymuje, a jak prowadzę auto jest jeszcze gorzej. Ten ogromny lęk nie jest oczywiście związany z obawą przed wypadkiem, czy brakiem własnych umiejętności. Może być kolejnym efektem jakiejś agorafobii, bo biegać, czy jeździć na rowerze też nie jestem w stanie bez lęków. Bardzo lubiłam jeździć i mam własne fajne auto, ale teraz nie jestem w stanie czuć się normalnie za kierownicą. Wcześniej (jakiś rok temu) dotyczyło to tylko dróg szybkiego ruchu, głownie trójmiejskiej obwodnicy (jestem z Trójmiasta), potem dotykało też innych miejsc. Kiedy idę do sklepu, kina, czy gdziekolwiek indziej, to jakkolwiek silnego lęku czy ataku paniki bym nie dostała jakoś to "przeżywam". Stanę, siądę, wyjdę... Odczuwając taki stan w samochodzie nie ma komfortu nagłego zatrzymania się i wtedy zaczynam czuć realne zagrożenie, że nie panuję nad samochodem, nie mam siły trzymać kierownicy, przestaję oddychać, obraz mi sie rozszerza, rozmazuje, słabnę i dosłownie jestem sparaliżowana. Zrezygnowałam z jazdy drogami, które wywoływały u mnie taki stan. W normalnych okolicznościach trzeba stawiać czoła lękom i przełamywać bariery, ale w przypadku jazdy samochodem czuję się bezsilna. Zbyt wysoką cenę można za to przypłacić... W jaki sposób można jeździć w takim stanie i jeszcze móc racjonalnie myśleć? Z czystego rozsądku uważam, że nie powinnam i rezygnuję z takich dróg. Przełamuję bariery jeżdżąc po mieście. Jest to mniejsze zagrożenie, natomiast atak paniki przed jazdą pojawia się także tutaj. Ta pętla zawęża się coraz bardziej. Jeżdżę, bo muszę, bo wiem, że jak zrezygnuje całkowicie z siadania za kierownicę, to nie siądę już za nią pewnie nigdy, a moje lęki i panika i tak przeniesie się w inne miejsce. Jeżdżę już coraz mniej, już nie sprawia mi to przyjemności, tylko jest olbrzymią falą lęku i paniki. Nawet jazda blisko domu... I tak, wiem... Z lękiem trzeba się zaprzyjaźnić, nie wolno walczyć.... ale podczas jazdy 160/h w takim stanie nie ma możliwości przyjaźni, braku walki i akceptacji uczuć... Czy ktoś też przeżył taki obrzydliwy stan w swoim życiu? Poradził sobie z tym jakoś? Zrezygnowaliście z jazdy całkowicie? Może macie jakieś wskazówki? Czasem jedno słowo potrafi bardzo pomóc w naszych diabelskich stanach, a ja już nie wiem co robić...