
July
Użytkownik-
Postów
13 -
Dołączył
-
Ostatnia wizyta
Treść opublikowana przez July
-
CHAD- Choroba Afektywna Dwubiegunowa cz.III
July odpowiedział(a) na Amon_Rah temat w Depresja i CHAD
Nie chcę przesadzać. Idę do psychoterapeuty po poradę. Jeśli stwierdzi, że rzeczywiście potrzebny mi psychiatra, na pewno się do niego udam. Dziękuję za odpowiedź. -
CHAD- Choroba Afektywna Dwubiegunowa cz.III
July odpowiedział(a) na Amon_Rah temat w Depresja i CHAD
Aha. Czyli szarpanie się ze wszystkim, walka ze sobą każdego dnia, codzienne histerie (nie tylko po rozstaniu, wcześniej też), brak sensu do działania, zmęczenie perspektywą życia to normalne tylko dziewczyńskie, tak? W takim razie już kompletnie nie pojmuję instytucji życia. -
CHAD- Choroba Afektywna Dwubiegunowa cz.III
July odpowiedział(a) na Amon_Rah temat w Depresja i CHAD
Chcę zrobić małe rozeznanie. Opiszę pokrótce moją sytuację, powiedzcie, proszę, czy to może być CHAD. Nie było w moim życiu chyba momentu, kiedy czułabym prawdziwy spokój. Zawsze noszę coś z tyłu głowy, wieczorami popadam w histerie (ostatnimi czasy prawie codziennie). Ostatnio zrezygnowałam ze związku, którym był toksyczny. Znacznie pogorszyło to mój nastrój. Przez jakiś czas mało co jadłam, jedyne do czego byłam w stanie się zmusić to praca (bo tego nigdy nie pozwolę sobie zawalić), wieczorami zanosiłam się płaczem, serce ciągle mocno mi biło, czułam takie dziwne mrowienie w całym ciele, miewałam dziwne napady wiążące się ze wzmożonym napięciem całego ciała, dreszczami i nieumiejętnością złapania powietrza. Ostatnio nie potrafiłam wysiedzieć w domu, bo wiedziałam, że będzie się to wiązało z kolejnym takim stanem. Wyszłam na spacer, wypaliłam chyba całą paczkę papierosów, ledwo co powstrzymywałam się od płaczu. Potem naszło mnie, żeby zadzwonić do tej osoby, z którą się rozstałam. Ton i wydźwięk jego słów mocno utwierdził mnie w przekonaniu, że decyzja, którą podjęłam była słuszna. I odetchnęłam. Od dwóch dni chodzę pozytywnie nakręcona, czuję, że mogę góry przenosić. Ale teraz znów czuję niewielki niepokój. Martwię się, że stan uciechy nie potrwa zbyt długo. Było tak od kiedy pamiętam. Że jednego dnia postanawiałam, że nie będę się niczym przejmować, wszystkie problemy wydawały mi się błahe. Ale potem uderzały ze zdwojoną siłą. Nigdy nie miałam takich objawów, że leżałam w łóżku i nie potrafiłam się ruszyć. Jeśli musiałam działać, to działałam. Ale mój nastrój zawsze był obniżony, nie doszukuję się wielkich powodów do życia, ale też nigdy nie przyszłoby mi na myśl, żeby życie zakończyć. Idę za tydzień na wizytę do psychoterapeuty, gdzie najpewniej zdiagnozuje mnie dokładniej. Ale korzystając z tego, że mogę zasięgnąć opinii ludzi, którzy być może borykają się z podobnymi problemami, bardzo proszę o odpowiedź. Pozdrawiam. -
To prawda. Nie warto tkwić w toksycznych związkach. Ale mimo pełni obiektywizmu, z jakim próbuję spojrzeć na całą sytuację - i tak mi źle. Kiedy sytuacja jest w miarę stabilna, nawet toksyczna to jest mi to jakoś wszystko łatwiej znosić. Mam wtedy coś, na czym skupiają się moje myśli i nie muszę sobie wtedy zaprzątać głowy moimi problemami. Po prostu nie mam na to czasu. Strach przed byciem samą wywołuje u mnie ścisk. I wiem, że to złe. Wiem, że trzeba z tym walczyć i to robię. Ale to przerażające, że trzeba się aż tak szarpać w życiu, które ponoć jest przywilejem i największym darem.
-
Byłam w identycznej sytuacji. To te pieprzone toksyczne związki. Czułam się dobrze, kiedy nie spędzaliśmy razem czasu. Po weekendach, w których każdą minutę spędzaliśmy razem, musiałam do siebie dochodzić przez kilka dni. Godziłam się na takie traktowanie tylko ze strachu przed odrzuceniem i byciem samą. Taka między nami różnica, że ja nauczyłam się mówić. Prawie o wszystkim. Ale na pewno o tym, co mnie rani. I tu są dwie strony medalu. Jak zawsze. Inne osoby nie są czasami świadome tego, że nas ranią. Robią coś, co wydaje im się niewinne, czasem nawet słuszne. A osoby o przesadzonej wrażliwości, zazwyczaj albo odbierają to w inny od zamierzonego sposób, albo zbyt dopuszczają to wszystko do siebie. U mnie mimo tego, że wszystko otwarcie mówiłam - nie zmieniło się nic. I dlatego musiałam z tej relacji zrezygnować. Ale być może Twoje jasne postawienie sytuacji zmieni wszystko na lepsze? Spróbuj. Bardzo Ci tego życzę.
-
Dystans. Dystans, bo wszyscy umrzemy. Dziękuję za odpowiedź. Masz rację i słowo 'tylko' nie musi być tu głupim słowem. Jak mówiłaś - nie jesteśmy jaskiniowcami i nasze przypadłości są już powszechnie znane. Wystarczy tylko dać sobie pomóc. W poniedziałek idę na wizytę do psychologa. Mam nadzieję, że okaże się bardziej konkretny niż reszta, którą już odwiedziłam.
-
I ja się z Tobą w stu procentach zgadzam. Wiem, że trzeba nauczyć się bycia samemu ze sobą, żeby być szczęśliwym z innymi. Przeraża mnie najbardziej fakt, że mam chyba zbyt realistyczne spojrzenie na świat. I patrząc na to jak się wszyscy męczą i szarpią, nie widzę konkretnych powodów do życia. Uważam, że to jest przymus życia. Nie przywilej. Terapeuta? Pewnie. Tylko im bardziej myślę, żeby się do niego udać, tym większą mam blokadę. Bo jak się zrobi pierwszy krok, to trzeba zrobić inne. A to tak szalenie męczące.
-
A mógłbyś pokrótce napisać, na jakich zasadach działa taka terapia dzienna? Jaka jest częstotliwość spotkań, czy są to spotkania grupowe, indywidualne? Zastanawiam się na ile skuteczna w taki przypadkach byłaby terapia indywidualna raz w tygodniu?
-
Żyć od nowa? Ale po co, kiedy życie męczy. Kiedy nie odczuwasz spokoju ani przez sekundę. Kiedy nie potrafisz odetchnąć. To wszystko jest zbyt błahe, żeby o to walczyć. To największy problem.
-
Disaster123, nasze emocje są niemal identyczne. Czytając Twoje słowa czuje się, jakbym sama je napisała. Z tą różnicą, że ja w domu wysiedzieć nie potrafię. Biorę sobie na głowię coraz więcej spraw, praca stoi u mnie na pierwszym miejscu, katuję się na siłowni. Wszystko, żeby nie myśleć. Bo kiedy wchodzę do swojego pokoju, kiedy otacza mnie cisza, kiedy to wszystko do mnie dociera, wpadam w stany, których nawet nie potrafię opisać. Ciągle czuję, jakby z każdej strony coś mi zagrażało, jakby sytuacja nigdy miała się nie zmienić. Poczucie własnej wartości jest totalnie zatarte. Kolejne osoby na których mi zależy, okazują się totalnymi gnojami, którzy nie okazują mi ani grama szacunku. To trudne uświadomić sobie, że człowiek jest sam. Że nie ma osoby, której by zależało. Ba.. Nawet nie samej nie zależy. Takie zawieszenie i wiem, że muszę coś z tym zrobić. Zmusić się, zawalczyć. Ale to wszystko wokoło wydaje się tak nic nie warte.
-
Wkleję tu post, który zamieściłam w przegrodzie 'Witaj'. On dokładnie obrazuje moją sytuację. Tkwię w zawieszeniu i nie wiem co zrobić, żeby znowu ruszyć naprzód. Po raz kolejny zapisuję się na forum. Po raz kolejny czuję ciągły okropny ścisk w żołądku. Po raz kolejny czuję, że brakuje mi sił. Wyzwoliłam się z toksycznego związku. Nie była to pierwsza tego typu relacja w moim życiu. Mam tendencje do przyciągania mężczyzn z problemami. Ten ostatni ciągle mnie zdradzał. Bronił się tym, że cierpi na seksoholizm. Przez długi czas myślałam, że tak jest. Ale im uważniej się temu przyglądam, tym bardziej widzę, że trzymałam się tej wizji kurczowo ze strachu. Ze strachu przed samotnością, przed brakiem bliskiej osoby. Poza tym za wszystko byłam krytykowana, wszystko co robiłam nie było wystarczająco dobre. Byłam źle ubrana, nieprawidłowo się zachowywałam, nie starałam się tak jak wcześniej, nie zmieniałam niczego na lepsze. Otóż robiłam to. Pokonałam problem z alkoholem, który towarzyszył mi przez kilka dobrych lat. Choć może uważałam to za problem tylko dlatego, że pochodzę z rodziny alkoholowej i od zawsze wszystko co miało procenty było złe. A ja lubię. I głośno się do tego przyznaję. Ale teraz mam nad tym kontrolę i jestem tego pewna. Piszę to wszystko chyba po to, żeby samą siebie przekonać, że decyzja rezygnacji z tego związku była słuszna. Ale co jeszcze? Zauważam u siebie niepokojące symptomy, z którymi na pewno powinnam zgłosić się po pomoc do terapeuty. Wiem o tym. Tylko problem tkwi w tym, że mnie nic nie cieszy. Nie ma rzeczy, która motywowałaby mnie do działania. Nie lubię siebie i mam wewnętrzne przekonanie, że nie ma o co walczyć. Że nie ma o kogo walczyć. Wiem, że gdybym teraz zniknęła, to zbyt wiele by się nie zmieniło i tak naprawdę chyba tego chcę. Tak zniknąć po prostu, bez echa. Nie podoba mi się wizja życia, w którym ciągle trzeba się z czymś szarpać, w którym trzeba się zmagać z masą rzeczy, której nie chcesz, żeby cię dotykała. Wszystko co robię - robię na siłę. Muszę się zmuszać. Żeby wyjść do pracy, żeby iść na zakupy, żeby cokolwiek zjeść, żeby umyć zęby, żeby pozbierać porozrzucane ubrania. Wszystko mnie męczy. Nie jestem zwolennikiem użalania się nad sobą. Od zawsze byłam bardzo zamknięta i praktycznie nikomu nie opowiadałam o swoich problemach czy odczuciach. Ale chyba po to jest to miejsce. Żeby wyrzucić wszystkie te duszące rzeczy. W sumie to dobre określenie. Ja się duszę. To życie mnie dusi. I ja sama.
-
Nie pamiętam dokładnej nazwy. Udzielałam się bardziej w działach o dda i nerwicy natręctw z tego względu, że moja siostra cierpi na to schorzenie. Czy to ma jakieś znaczenie?
-
Po raz kolejny zapisuję się na forum. Po raz kolejny czuję ciągły okropny ścisk w żołądku. Po raz kolejny czuję, że brakuje mi sił. Wyzwoliłam się z toksycznego związku. Nie była to pierwsza tego typu relacja w moim życiu. Mam tendencje do przyciągania mężczyzn z problemami. Ten ostatni ciągle mnie zdradzał. Bronił się tym, że cierpi na seksoholizm. Przez długi czas myślałam, że tak jest. Ale im uważniej się temu przyglądam, tym bardziej widzę, że trzymałam się tej wizji kurczowo ze strachu. Ze strachu przed samotnością, przed brakiem bliskiej osoby. Poza tym za wszystko byłam krytykowana, wszystko co robiłam nie było wystarczająco dobre. Byłam źle ubrana, nieprawidłowo się zachowywałam, nie starałam się tak jak wcześniej, nie zmieniałam niczego na lepsze. Otóż robiłam to. Pokonałam problem z alkoholem, który towarzyszył mi przez kilka dobrych lat. Choć może uważałam to za problem tylko dlatego, że pochodzę z rodziny alkoholowej i od zawsze wszystko co miało procenty było złe. A ja lubię. I głośno się do tego przyznaję. Ale teraz mam nad tym kontrolę i jestem tego pewna. Piszę to wszystko chyba po to, żeby samą siebie przekonać, że decyzja rezygnacji z tego związku była słuszna. Ale co jeszcze? Zauważam u siebie niepokojące symptomy, z którymi na pewno powinnam zgłosić się po pomoc do terapeuty. Wiem o tym. Tylko problem tkwi w tym, że mnie nic nie cieszy. Nie ma rzeczy, która motywowałaby mnie do działania. Nie lubię siebie i mam wewnętrzne przekonanie, że nie ma o co walczyć. Że nie ma o kogo walczyć. Wiem, że gdybym teraz zniknęła, to zbyt wiele by się nie zmieniło i tak naprawdę chyba tego chcę. Tak zniknąć po prostu, bez echa. Nie podoba mi się wizja życia, w którym ciągle trzeba się z czymś szarpać, w którym trzeba się zmagać z masą rzeczy, której nie chcesz, żeby cię dotykała. Wszystko co robię - robię na siłę. Muszę się zmuszać. Żeby wyjść do pracy, żeby iść na zakupy, żeby cokolwiek zjeść, żeby umyć zęby, żeby pozbierać porozrzucane ubrania. Wszystko mnie męczy. Nie jestem zwolennikiem użalania się nad sobą. Od zawsze byłam bardzo zamknięta i praktycznie nikomu nie opowiadałam o swoich problemach czy odczuciach. Ale chyba po to jest to miejsce. Żeby wyrzucić wszystkie te duszące rzeczy. W sumie to dobre określenie. Ja się duszę. To życie mnie dusi. I ja sama.