
Dreamesse
Użytkownik-
Postów
45 -
Dołączył
Treść opublikowana przez Dreamesse
-
Psychotropka, ile za niego dałaś, pamiętasz? Bo chyba jeszcze dziś skoczę do apteki.
-
Psychotropka, wiem, że nie może zaszkodzić. :) Bardziej niż o to, chodziło mi o dawkę i czemu akurat ten specyfik, bo na rynku jest baaardzo dużo.
-
Psychotropka, jaką dawkę zażywasz? Konsultowałaś to z lekarzem?
-
Lolina, no w sumie masz rację z tymi zupkami. To znaczy, z tym, że lepiej jest unikać śmieciowego żarcia. Ale jakoś nigdy nie przyszło mi do głowy, żeby wiązać to z emetofobią czy wymiotami. :) Psychotropka, to ile osób się zaraziło? Serio, aż taki pogrom? To musiało być straszne dla Ciebie, dobrze, że się uchowałaś. Jak to zrobiłaś?
-
A co jest złego w zupkach chińskich? To znaczy, wiem, że zdrowe to one nie są, też ich nie jadam, bo tam jest chyba cała tablica Mendelejewa, ale w kontekście wymiotów jakie mają "znaczenie"? I tak, dokładnie - masz rację, mało kto się chwali, że ostatnio chorował. I w sumie się nie dziwię, bo dla "normalnych" ludzi (czyli nie-emetofobików) jest to coś tak zwykłego jak przeziębienie. Ot, choroba, może najprzyjemniejszą rzeczą nie była, ale przyszła, przeszła i tyle. Jednak większość ludzi nie przechodzi jej jakoś bardzo ciężko, 1-2, max. 3 dni i po sprawie, na pewno nie przywiązują do tego większej wagi, więc nie czują potrzeby, żeby komuś powiedzieć - tym bardziej, jeśli nie nasunie się temat. Ale w sumie chyba nawet dobrze, że nie mówią. Ostatnio byłam u cioci i "pochwaliła" się, że niedawno chorowała wiadomo-na-co i jakoś specjalnie pozytywnie mnie to nie nastroiło. Przez kolejne trzy dni, siłą rzeczy, myślałam o tym, czy aby na pewno się nie zaraziłam, mimo że wiem, że takich ludzi jak ona zapewne spotykam codziennie w tramwaju, na uczelni czy na zakupach, a jednak nie choruję, ani na TO, ani na nic innego, to jakoś i tak mi było "nieswojo". Myślę, że jedynym sposobem jest po prostu dbanie o czynnik wewnętrzny, a nie zewnętrzny - czyli nie o unikanie chorych, mycie rąk itp, ale o własną odporność. Jasne, wbijanie na chatę komuś, o kim wiemy, że niedawno chorował bądź choruje, nie jest najlepszym pomysłem i rzeczywiście powinniśmy tego unikać, bo po co się narażać. Tak samo z myciem rąk - pewnie, to bardzo ważne i w ogóle świetna praktyka, warto o tym pamiętać, nosić te żele antybakteryjne i ogólnie dbać o higienę, bo znowu: tym minimalizujemy ryzyko. Ale prawda jest taka, że NIGDY się nie odizolujemy całkowicie, NIGDY nie pozbędziemy się ryzyka całkowicie. Choćbyśmy te ręce po każdym wyjściu z domu szorowali pół godziny i dziesięć razy pytali każdego, z kim się spotykamy, czy czasem nie czuje się jakoś gorzej niż zwykle, a w stosunku do osoby niedawno chorującej zastosowali miesięczną kwarantannę, NIGDY nie możemy być pewni, że nie zetknęliśmy się z wirusem. Dlatego tak ważna jest odporność. Bo naprawdę, to nie jest tak, że MUSIMY się zarazić; że jak choruje ktoś w naszym otoczeniu, nie daj Boże w domu, albo w jakikolwiek inny sposób zetknęliśmy się z wirusem, to na pewno za 1-2 dni i my zawiśniemy nad kibelkiem. NIE. Jakieś trzy lata temu chorował mój tata. Nic nie wskazywało na to, że będzie chory, więc jedliśmy wszyscy razem obiad, ja akurat siedziałam obok niego, gadaliśmy itp, a za parę godzin okazało się, że jest chory. I jakoś nikt się nie zaraził, mimo że kontakt z wirusem na pewno wszyscy mieliśmy. Tak samo na pewno mamy kontakt z różnymi wirusami, nie tylko TYMI, w życiu codziennym, a jakoś nie jesteśmy wiecznie chorzy. Już nie mówię tylko o grypie żołądkowej, ale patrząc na to, ile jest wokół prychających i kichających przy takiej pogodzie, to chyba powinnam być chora wiecznie. A nie jestem. W ogóle nie byłam tej jesieni, poprzedniej też nie. A więc można. :)
-
Ja słyszę. W czwartek byłam z mamą na zakupach i spotkałyśmy mojego kuzyna, chwilę pogadaliśmy, wiadomo, normalna sytuacja, jak się spotyka kogoś znajomego/z rodziny. I nagle mama do niego z pytaniem, czy tata już zdrowy. W sensie: jego tata. Ja nie wiedziałam, o co chodzi, ale kuzyn odpowiedział, że tak, i na tym się skończył temat, a mnie jakoś tak głupio było dopytywać. Dopiero potem, jak już się rozeszliśmy, zapytałam mamy, bo wcześniej nie było mnie w domu ze względu na studia, więc nic nie słyszałam na ten temat, a ona to, że ostatnio spotkała ciocię w aptece i jej mówiła, że byli gdzieś na urodzinach, a wujek dostał grypy żołądkowej i musiał wracać wcześniej z imprezy. Teraz ten wujek akurat przyszedł do mojego taty i właśnie opowiadał, że był chory, że pewnie jego wnuczka przyniosła coś z przedszkola, bo najpierw ona, potem jeden kuzyn z żoną, później drugi kuzyn i na końcu on i jak na nieszczęście trafiło akurat na to przyjęcie. Na szczęście, on był chory już ponad tydzień temu, więc nie obawiam się już zarażenia, ale fakt faktem - wirus zaatakował. Inna sytuacja, również "sklepowa": stoję sobie w kolejce do kasy, przede mną babeczka, która chyba jest znajomą kasjerki, bo ta, kasując, zaczęła z nią rozmawiać. I taka oto pogawędka się wywiązała: " - A co u dzieci, zdrowe już? - Aaa, tak, tak, już lepiej. Mateusz całą niedzielę wymiotował, ale szybko mu przeszło i jest już ok. - Aaa, tak, pewnie taka jednodniówka". Także grypa żołądkowa, niestety, panuje. Tylko słuchajcie - ona będzie panować. Unikając tematu, nie sprawimy, że jej nie będzie. Ona będzie. Jest i będzie. I chyba musielibyśmy się zamknąć w jakimś szczelnym inkubatorze, żeby jej uniknąć, bo tak naprawdę wszędzie możemy spotkać kogoś, kto akurat był/jest/niedługo będzie chory: w tramwaju, w autobusie, w pracy, na uczelni, na spotkaniu ze znajomymi... No wszędzie. Chyba jedyną opcją, żeby się przed tym uchronić, jest zadbanie o własną odporność. Bo kontaktu z wirusem, niestety, uniknąć się nie da.
-
Znowu wymiotowałeś? Czemu? Zatrucie, grypa żołądkowa czy co? I jeśli jesteś pewien, że to nie emeto, to co w takim razie? Jeśli mdłości nie są wynikiem lęku, to co je powoduje? Masz jakieś teorie?
-
Kacha89, opowiedz coś więcej. Co konkretnie Ci powiedział, jak to ma wyglądać? :)
-
Kochana, przepraszam, że to powiem, ale tak - teoretycznie możliwość zarażenia jeszcze istnieje. Aczkolwiek, moim zdaniem, na pewno dużo mniejsza niż gdyby ta Twoja koleżanka była w trakcie objawów. W mojej opinii - prawdopodobnie bezpośrednie zagrożenie już minęło, ale znowu cztery dni to nie jest jakiś megadługi okres czasu, więc zachowaj ostrożność, dbaj o higienę itp. Pamiętaj jednak, że NIE jest powiedziane, że ilekroć ktoś w Twoim otoczeniu choruje, Ty musisz się zarazić. Dwa lata temu mój tata złapał to cholerstwo, ja siedziałam obok niego przy obiedzie, zaledwie kilka godzin przed rozpoczęciem objawów (obiad jedliśmy ok. 15, a ok. 19 już zaczął się źle czuć) i nie byłam chora, moja mama też nie. Ba, nawet moja babcia się nie zaraziła. A na bank był to wirus, nie żadne zatrucie. Mój brat też jakoś dwa lata temu był chory, zaraził się prawdopodobnie od znajomych, którzy u niego byli, przeszedł ten wirus dość ciężko, wymęczyło go to świństwo, a moja bratowa też się nie zaraziła, mimo że przecież spotkała się z tymi samymi znajomymi, no i przebywała w tym samym mieszkaniu. Małym, więc o jakiekolwiek izolacji chorego nie było raczej mowy. Kiedyś, dawno temu, jak jeszcze byłam dzieckiem, chorzy w domu byli wszyscy oprócz mojej mamy - a ona, siłą rzeczy, była na zarażenie narażona najbardziej, bo przecież opiekowała się mną czy moim bratem, kiedy chorowaliśmy, więc kontakt z wirusem miała bezdyskusyjnie. Naprawdę, to nie jest powiedziane, że musisz się zarazić. :) Ba, CODZIENNIE masz kontakt z ogromną ilością różnych bakterii i wirusów. Jadąc autobusem, w sklepie, w pracy, na uczelni... WSZĘDZIE możesz spotkać kogoś, kto właśnie był, zaraz będzie albo i nawet już jest chory. Możesz usiąść na miejscu tego kogoś w autobusie, dotknąć rurki, której wcześniej dotykał, lady w sklepie, dostać 'jego' banknot. Naprawdę, wirusy są wszędzie. Nie tylko rota czy noro, ale przecież też i 'normalnej' grypy, przeziębienia, o tej porze roku co chwilę widać kogoś kichającego czy smarkającego. CODZIENNIE jesteś narażona na różne choroby. I co? Jesteś chora? No nie! Więc naprawdę, nie przejmuj się. :) Poza tym, zarażenia grypą żołądkową mogą przebiegać również bezobjawowo, nie musisz rzygać jak kot, możesz nawet nie wiedzieć, że się zaraziłaś. Także - ostrożność swoją drogą, bo nie można na 100% powiedzieć, że już się nie zarazisz, ale luz, powinno być ok.
-
XXX [przepraszam, przez przypadek wysłałam dwa razy to samo]
-
A ja się nie zgadzam odnośnie leków. Jasne - doraźnie pomogą, ale tylko złagodzą objawy. Nie zwalczą przyczyny, bo przyczyna jest w naszej psychice. Ja jestem przykładem osoby, która radzi sobie bez nich. W życiu nie wzięłam nic więcej niż tylko doraźnie hydroksyzynę. I to "doraźnie" wcale nie znaczy, że przy każdym ataku, ale jak już wzięcie jej było ostateczną ostatecznością. Chyba stwierdzenie, że wymiotowanie jest mi obojętne tak, jak zdecydowanej większości ludzi na tej planecie, jest przesadzone. Obojętne w sensie takim, że traktowane jako po prostu objaw chorobowy tak, jak, nie wiem, kaszel; nieprzyjemny, bo choroba nie może być przyjemna, ale też nic ponadto i nie powód do tego, by się nad ten temat jakoś specjalnie roztkliwiać, panikować czy się tego bać. To nie, tak nie jest, bo naprawdę nie wiem, jak bym przeżyła konieczność zwymiotowania, a jak słyszę, że ktoś ma np. grypę żołądkową, to w środku automatycznie stan alarmowy. ALE już nie panika. Ale już nie ma mdłości, nie ma niejedzenia, nie ma nerwów. Ok, patrząc na Wasze posty, to może aż tak źle ze mną nie było. Przepraszam, nie chcę się tu wywyższać ani, broń Boże, kogoś dobijać. Chodzi mi po prostu o to, że np. u mnie nie ma i nigdy nie było "odważenia się, by wypić alkohol". Jeśli jestem na np. imprezie, na której nie jestem kierowcą i mogę pić, to piję. Z umiarem, bo nigdy nie nadużyłam alkoholu, nigdy nie byłam pijana, nigdy nie miałam kaca i nigdy się źle nie czułam, ale generalnie też nigdy nie miałam tak, że bałam się wypić choćby jedno piwo czy, nie wiem, tych paru kieliszków na urodzinach, spotkaniu ze znajomymi czy na innych tym podobnych okazjach. Nigdy nie miałam też problemu z wychodzeniem z domu - ba, wręcz wśród ludzi czułam się lepiej, bo nie myślałam o rzyganiu, mogłam się czymś zająć. Ale na początku roku, gdzieś tak mniej więcej od połowy stycznia do marca, było ze mną niezbyt ciekawie. Miałam często mdłości, a więc często panika, lęki, niejedzenie. I to mdłości na pewno na tle psychicznym, bo to się czuje. I chyba właśnie to jest istota - uświadomić sobie, że my się wcale źle nie czujemy tak fizycznie. Pamiętam pewien atak, jakoś końcem stycznia, czułam się okropnie, było mi strasznie niedobrze, nerwy, mierzyłam temperaturę co 5 minut, ogólnie masakra. I powiedziałam do siebie: "kur**, jak tak chcesz, to proszę bardzo, jesteś chora i zaraz będziesz rzygać, takie życie, grypa żołądkowa panuje, zapewne to gówno złapałaś, więc przestań się użalać, tylko idź rzygać w takim razie". I właśnie w tym momencie uświadomiłam sobie, że mnie się przecież wcale NIE CHCE RZYGAĆ. Że jakby tak się skupić na moim żołądku, to jest z nim całkiem ok - no, może oprócz tego, że był trochę przegłodzony tego dnia. Ale na pewno nie był chory i nie chciał pozbyć się tego, co miał w środku. Chyba to był przełom, bo właśnie wtedy dotarło do mnie, że to ta cholerna fobia mnie rujnuje, ale te wszystkie objawy wcale nie tkwią w moim organizmie w sensie fizycznym, ale po prostu wmawiam je sobie przez tę pierd****ą fobię. Teraz mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że jest ok. Że żyję w miarę normalnie, normalnie jem itp, nie rozmyślam non stop o tym, czy dzisiaj będę rzygać czy może jednak mi się upiecze. Po prostu jest dobrze. BEZ leków.
-
Niekoniecznie. Dwa lata temu mój tata dostał jelitówkę. I nikt oprócz niego w domu nie chorował. A jelitówka to była na pewno, bo oprócz typowo 'żołądkowych' objawów tata miał jeszcze bóle głowy, bóle mięśni i gorączkę, a poza tym wszyscy jedliśmy to samo, więc zatrucie nie wchodzi w grę. Również dwa lata temu chorował mój brat (nie w tym samym czasie co tata, bo on w grudniu, a mój brat - w listopadzie, poza tym, mój brat mieszka już tylko z żoną), dość hardkowo przeszedł to świństwo - znaczy, no, hardkorowo, jak hardkowo, nie w sensie jakiś ekstremalnych sytuacji typu szpital itp, ale miał wysoką gorączkę, cały dzień haftował i ogólnie z 2-3 dni wyjęte z życiorysu, bo czuł się okropnie, a moja bratowa nic. Zdrowiutka. A wtedy mieszkali jeszcze w małym mieszkaniu, więc ciężko było o jakąś 'izolację'. I też na 100% to była jelitówka, bo zaraził się od swoich znajomych, z którymi się spotkał dzień czy dwa wcześniej i którzy też potem chorowali. Także z tym zarażaniem się to różnie bywa. Oczywiście, najczęściej choruje cała rodzina i padają kolejne 'ofiary', ale nie jest to regułą i nie jest powiedziane, że TRZEBA się zarazić.
-
Ja też podziwiam takich ludzi. Ja bym chyba tak nie umiała. A raczej nie 'chyba', a 'na pewno'. Ale z tym, co napisałam wcześniej, nie chodziło o wybór, czy wymiotować i czuć się dobrze czy nie wymiotować i czuć się źle - bo mając taką abstrakcyjną sytuację, wiadomo, że w ciemno wybierzemy tą drugą opcję, i nie o, broń Boże, wywoływanie wymiotów, ale o sytuację, w której MUSISZ zwymiotować, bo, nie czarujmy się, czasem po prostu nie da się tego powstrzymać, mimo naszych usilnych starań. I najczęściej to jest tak, że mdli przecholernie, coraz bardziej, a my panikujemy, boimy się, trzęsiemy, próbujemy to jakoś nie powstrzymać, bo czujemy, że 'to' nadchodzi. I jak przyszłoby co do czego i byś się musiała, mówiąc kolokwialnie, zrzygać, to przestałabyś się bać. Owszem, na pewno nie podeszłabyś do tego tak, jak inni, którzy spłukują wodę w toalecie, płuczą usta i nic sobie z tego nie robią, bo wiedzą, że to jest choroba i muszą przez to przejść, tak jak każdą inną pospolitą infekcję. My do grypy żołądkowej nie potrafimy podejść tak, jak do np. kataru, który przecież też jest nieprzyjemny i - tak jak prawdopodobnie wszyscy inni - nie chcemy go mieć, ale z tego powodu nie panikujemy, więc to, że nawet po zwymiotowaniu nadal to przeżywamy w jakiś tam sposób, to jest naturalne. Ale nie można bać się czegoś, co już się wydarzyło. Jasne, możesz bać się, że wydarzy się to znowu - w sensie np. po skończonej chorobie możesz bać, że zachorujesz ponownie, ale już tych konkretnych wymiotów w tej konkretnej chorobie, którą aktualnie masz, bać się nie będziesz. Możesz bać się wtedy, jak Cię mdli, jak czujesz, że będziesz wymiotować i starasz się to powstrzymać, a nie możesz - ale jak już to się stanie, to strachu sensu stricto już nie ma. Jasne, że Cię to 'dotknie', ale już bać się w tym momencie nie masz czego.
-
aleksandraaa, to mogła być grypa żołądkowa. I na 99% była. Niestety, ale jesień i zima to doskonały czas dla tego świństwa. Aczkolwiek ja dostałam w zeszłym roku we wrześniu, na początku września, więc lato i w kalendarzu, i jeszcze za oknem, no ale. W każdym razie to, co opisałaś, to dla mnie sztandarowe objawy - tym bardziej, że miałaś też gorączkę. Ale widzisz, nie zawsze trzeba wymiotować przy tym. :) Różnie się to przechodzi. Oczywiście, dla nas najgorsza jest ta opcja, że 'wyjdzie górą' i dużo większe spustoszenie ten cholerny wirus sieje w naszej psychice niż na zdrowiu stricte fizycznym, bo to przecież nie jest groźna choroba. Przynajmniej z reguły, bo są ekstremalne przypadki odwodnień itp, ale generalnie zdecydowana większość wychodzi z tego bez szwanku. Ale gwarantuję Ci, że jakbyś jednak wymiotowała, to milion razy gorzej byłoby Ci przed niż po. I nie mówię tu o mdłościach, ale o psychice właśnie. Już tu kiedyś pisałam - boimy się czegoś, co MOŻE się wydarzyć. Kiedy już się wydarzy, to automatycznie przestajemy się bać, bo boimy się tylko rzeczy przyszłych, nie przeszłych. Gwarantuję Ci, że poczułabyś ulgę - psychiczną również albo może i przede wszystkim. :) W każdym razie - grypę żołądkową przeszłaś i możesz być spokojniejsza, mało prawdopodobne jest, żebyś zachorowała znowu w najbliższym czasie. :)
-
No tak, te mdłości są okropne. Ale one są tylko w Twojej głowie! Olej je! Wygoń, pokaż, gdzie ich miejsce! Po prostu. Bo myśląc o nich, tylko się nakręcasz. Co do uczucia głodu, to zgadzam się, że to jest najbezpieczniejsze uczucie na świecie - jesteś głodna, żołądek się domaga jedzenia, a więc nie jesteś chora. Może kup sobie coś na apetyt, tak doraźnie? Będziesz głodna, zjesz bez problemów, a potem nie będziesz mieć mdłości. Nie mówię, żeby zażywać to bez przerwy, ale tak na jakiś czas, żeby się "przyzwyczaić" do tego, że można normalnie zjeść bez mdłości potem. Albo może... próbowałaś kiedyś żuć gumę? Gdzieś słyszałam, że kiedy coś się żuje, to wtedy żołądek zaczyna wydzielać kwas żołądkowy, bo myśli, że 'zaraz coś dostanie' i robisz się głodna. Ja przetestowałam, działa. I świetny ten żel. Chyba sobie sprawię.
-
Ale, alu, zobacz - mimo ataku, mimo mdłości, zjadłaś obiad. Ok, na siłę - ale zjadłaś. A to nie jest jakiś postęp? No jest! I popatrz, zjadłaś, choć miałaś mdłości, i nic się nie stało. Nie zwymiotowałaś, przeżyłaś. Kiedyś, jak miałam atak i siedziałam nad talerzem z kolacją, nie wiedząc, czy uda mi się ją zjeść ani czy w ogóle chcę próbować, czy się uda, bo serio, na samą myśl o jakikolwiek jedzeniu robiło mi się jeszcze bardziej niedobrze, powiedziałam sobie: "oo, nie, tak dobrze to nie będzie... zjem tę kolację, czy ci się to podoba czy nie, cholerna fobio... masz problem, bo ją zjem, rozumiesz? i wiesz, co jeszcze? jeszcze będzie mi smakować! i gów.no mnie twoje zdanie w tym temacie obchodzi". I podziałało! Pierwsze kęsy były trudne, ale potem już coraz lepiej. Gdzieś miałam te moje mdłości i po chwili się okazało, że kiedy o nich nie myślę, to ich nie ma. I zjadłam. I za każdym razem postanowiłam traktować je tak samo - czyli po prostu mieć je w głębokim poważaniu i tyle.
-
Ja bym chyba wzięła. Bo ten lęk jest dużo gorszy niż sama 'czynność', której się boimy. Wymioty wymiotami - ok, są nieprzyjemne, ale to jest ludzki odruch i jak przyjdzie co do czego, to i tak rzygniemy. Nie ma bata, nie wierzę w żadne psychiczne blokady. Owszem, może w przypadku wymiotów niezwiązanych stricte z żołądkiem, czyli np. z nerwów, w ciąży albo coś w tym stylu, albo nawet w przypadku przejedzenia czy zjedzenia czegoś, jak by to określić, nie do końca świeżego, ale też jeszcze nie zepsutego, to może i tak, zresztą, nie wszyscy od razu rzygają - dwie osoby mogą zjeść to samo, a jeden będzie haftował całą noc, a drugiemu będzie tylko trochę niedobrze. Ale przy już typowym, hardkorowym zatruciu czy grypie żołądkowej - nie ma opcji: masz rzygać, to rzygniesz. Jasne, nie jest powiedziane, że przy grypie żołądkowej TRZEBA wymiotować, bo różnie ją ludzie przechodzą, różnie ten wirus się objawia, ale powtarzam: jak Twój żołądek postanowi właśnie w ten sposób się 'opróżnić', to raczej tego nie unikniesz. Nikt nie uniknie. Kiedy ja rok temu złapałam to świństwo (czyli grypę żołądkową), to przez całą noc starałam się to powstrzymać. Było mi niedobrze, kilka razy mnie naciągnęło, ale ja wolałam leżeć w łóżku i się trząść z nerwów niż zwymiotować, ale w końcu, nad ranem, i tak zwymiotowałam, bo ileż można to 'trzymać'? I żałuję, że nie zrobiłam tego od razu, wieczorem, kiedy zaczęłam się źle czuć i kiedy naciągnęło mnie pierwszy raz - bo jak już się wreszcie 'zdecydowałam', to zwymiotowałam dwa razy w odstępie może 5-10 minut i było po chorobie. I tak, na pewno była to grypa żołądkowa, bo później padały jej ofiarą kolejne osoby z domu. Z tym, że ja przeszłam ją chyba najłagodniej - bo w zasadzie tylko te dwa razy zwymiotowałam i już. Około południa byłam nawet już głodna, bałam się jeszcze jeść, ale w końcu już nie wytrzymałam i około 15-16 już sobie zjadłam. Tak więc ogólnie mój organizm się szybko z tym wirusem rozprawił. Dużo, dużo gorzej zniosłam to psychicznie - ale, co ciekawe, tylko do czasu, aż zwymiotowałam. Po tych drugich wymiotach, o których przecież jeszcze nie wiedziałam, że to ostatnie i więcej nie będzie, jeszcze przez chwilę było mi niedobrze - i wiecie co? Wtedy już naprawdę było mi wszystko jedno. Mimo mdłości, nawet mimo tego, że już dwa razy zwróciłam, W OGÓLE się nie denerwowałam, w ogóle się nie bałam. Bo to jest właśnie istota lęku - boimy się czegoś, o czym nie wiemy, czy nastąpi. Jak już się to stanie, to już się nie mamy czego bać. Same wymioty też nie są takie straszne - to tylko nam się tak wydaje, kiedy atakuje nas ta przebrzydła fobia. Ten strach jest milion razy gorszy od samego wymiotowania, które przecież - na logikę - jest czasem potrzebne (jak zjesz coś szkodliwego, to lepiej to zwrócić niż gdyby ta toksyna miała się dostać dalej do organizmu, prawda?), trwa krótko (rzygniesz, spłuczesz wodę w toalecie, ewentualnie posprzątasz i już, po sprawie) i zdarza się bardzo rzadko - jeśli nie pijesz na umór, uważasz na to, co jesz, nie masz jakichś przewlekłych chorób, mogących powodować wymioty i zaburzonej odporności, to prawdopodobieństwo jest naprawdę malutkie. Najgorszy jest ten strach - mdłości, ataki, nerwy, myśli: "będę rzygać czy nie będę rzygać... ooo, dzisiaj nie rzygałam, ale co, jak będę rzygać jutro? pojutrze? za miesiąc?". To fobia jest zła, nie wymioty. Nie sądzisz więc, alu, że taka tabletka sama w sobie byłaby lekarstwem na nasze lęki? W sensie, że niezależnie od tego, czy byśmy po niej zwymiotowali czy nie? Bo patrz, biorąc ją, wiedziałabyś, że albo Cię wyleczy, albo zwymiotujesz. A skoro wiesz, że jest taka opcja, nastawiasz się na nią, to przestajesz się automatycznie bać. Porównując to z językiem angielskim - nie boisz się tego, co określasz w czasie present continuous (czyli to, co się dzieje albo co wiesz, że się na pewno wydarzy), ale tego, co określasz w future simple. Gdybyś więc wiedziała, że jest duże prawdopodobieństwo (bo przecież aż 50%), że po wzięciu tej tabletki zwymiotujesz, to biorąc ją, już byłabyś na to przygotowana, pogodziłabyś się z tym - a więc już byś się nie bała, bo nie byłoby czego, a oprócz tego miałabyś przed sobą tę cudowną perspektywę tak samo dużego prawdopodobieństwa, że to Cię wyleczy i będziesz wolna. :)
-
Strasznie długo je trzyma! O.O Jesteś pewną, że to na pewno grypa żołądkowa? Albo na pewno tylko ona? W każdym razie nawet jeśli, to spójrz na to tak, że przecież już się kontaktowałaś i z nią, i z jej mężem. Skoro przychodzi na zakupy, to na przykład mógł przenieść zarazki na banknotach albo odbierając resztę, albo jakkolwiek, a jakoś się nie zaraziłaś, mimo że kontakt z tym wirusem na pewno miałaś. :)
-
Spokojnie, ona już raczej nie powinna zachorować w nabliższym czasie. :) Czytałam gdzieś, że infekcje zwiększają odporność, a raczej w okolicy będzie 'krążył' jeden wirus, więc tym bardziej.
-
Hej! Zaglądam na to forum od jakiegoś czasu, ale dopiero teraz zdecydowałam się napisać. Jak nietrudno się domyślić - mój problem jest taki sam jak Wasz. Również boję się wymiotów, nienawidzę ich, panikuję, gdy TO się zdarzy - mimo że ogólnie choruję raczej rzadko, nawet przeziębienia łapię dość rzadko i przechodzę raczej łagodnie, grypę żołądkową też miałam dosłownie parę razy w życiu i tylko przy takiej 'okazji' wymiotowałam, żadnych zatruć itp nie pamiętam. Tak więc ogólnie wymioty były raczej epizodyczne, zdarzają się rzadko, a ja i tak się ich boję. Trochę to głupie, bo to przecież nic takiego, że każdemu się to czasem zdarza, trwa krótko, mija i żyje się dalej i wiem, że gdy do tego dojdzie - w sensie, jak np. zachoruję - to i tak zwymiotuję, nie będę w stanie tego zatrzymać w żaden sposób. I ostatnio stwierdziłam, że już nie same wymioty są w tym najgorsze - bo, tak jak pisałam, wymiotuję naprawdę rzadko. Najgorsze są te cholerne napady paniki, nerwy i nudności z nerwów, które tak utrudniają życie... Ogółem to miewałam w swojej fobii wzloty i upadki - był czas, że dłuuuuuuugo w ogóle o tym nie myślałam, a był też czas, że przez ileś miesięcy ataki miałam bardzo często, nie potrafiłam normalnie jeść i czułam się okropnie. Ale czytając to forum, mam wrażenie, że i tak nie jest ze mną tak najgorzej - fobia 'towarzyszy' mi od dziecka, jak pisałam, w różnym stopniu nasilenia, ale i tak jedynym lekarstwem, które brałam, była doraźnie hydroksyzyna. Nie mam też problemu z wychodzeniem z domu, ba, nawet jakoś tak mi lepiej, jak mogę wyjść, spotkać się z kimś i zająć myśli czymś innym. Teraz, jakoś może od stycznia, znowu jest trochę gorzej. Jest, a może raczej: było? Bo teraz mam wrażenie, że znowu jest ciut lepiej. Nawet dużo lepiej, bo jem, nie jest mi niedobrze, a jak jest, to staram się to olać, bo wiem, że to z nerwów i ogółem ataków nie mam jakoś często, są słabsze i trwają krótko. Jem nawet na siłę - w sensie takim, że ostatnio stwierdziłam, że będę jeść i już, wbrew jakiejś durnej fobii. Czasem nawet sobie myślę, że mogłabym np. teraz zwymiotować i specjalnie by mnie to nie obeszło i ogółem jest nie najgorzej. Wciąż jednak mam wrażenie, że siedzę na tykającej bombie. I kiedy znowu przyjdzie atak, to cały ten 'postęp' szlag trafi...