Witam wszystkich. Na wstępie napiszę, że jestem bardzo młodą osobą, bo mam jedynie niespełna 20 lat. Myślę, ze nikt wcześniej nie założył takiego tematu na forum, a nawet, jeśli, to mój przypadek jednak chyba jest nieco inny od wszystkich (w pewnym sensie) i bardzo, bardzo zależy mi na tym, by ktoś mi pomógł, by ktoś mi powiedział, co ja mam ze sobą zrobić...
Moja 'przygoda' z nerwicą natręctw zaczęła się w okresie dzieciństwa. W wieku jakichś 7/8 lat mama oglądała bodajże coś o opętaniach, przestraszyłam się tego i potem widziałam te złe duchy, gdy szłam spać. Myślę, ze to mogło mieć jakieś znaczenie... Potem zaczęło się myślenie, czy np. jeżeli wzięłam sobie jakiś długopis w szkole, podniosłam go, bo leżał na ziemi, to czy to jest kradzież, pytałam o to mamy... (nie pamiętam, ale chyba wiedziałam, czyj on jest, nie mogę tego zagwarantować; albo po prostu przypuszczałam, do kogo może należeć) i męczyło mnie to, że coś ukradłam. Pamiętam, że przed Pierwszą Komunią Świętą pytałam o to mamy. Gdy przygotowywałam się do Pierwszej Spowiedzi Świętej, wypisałam sobie grzechy na kartce i to wyglądało mniej więcej tak (dla przykładu):
- nie słuchałam babci
- nie słuchałam mamy
- nie słuchałam taty
- nie słuchałam dziadka
...
Pamiętam, że ktoś z rodziny, chyba mama, gdy to zobaczyła, że tak się 'rozdrabniam' powiedziała, że tak nie trzeba, że można powiedzieć to ogółem. Teraz już wiem, że prawdopodobnie był to tak jakby 'wczesny skrupulantyzm'... szkoda, że wtedy byłam tylko dzieckiem i tego nie wiedziałam, ani prawdopodobnie nikt tego nie zauważył.
Nie pamiętam też, ile dokładnie miałam lat, ale myślę, że około 10/12, kiedy pojawiły się natrętne myśli na tle religijnym... czy to coś komuś mówi? Nie pamiętam dobrze, bo to było dawno temu, ale bodajże powiedziałam o tym rodzicom. Wiem, że mama mi coś tam pomagała, starała się, tłumaczyła, lecz moja choroba pewnie szła dalej, na dzień dzisiejszy nie pamiętam dokładnie. Niskie poczucie własnej wartości, które czułam właściwie przez całe życie, spowodowało, co spowodowało (wieczne śmianie się ze mnie, że jestem gruba, brzydka)... to, że widziałam, że tak jest. Byłam takim 'pasztetem' na tle innych... Czasem chciałam, by osobom, które mnie krzywdziły, stała się krzywda... choć pewnie moja wina jakaś też w tym jest, ale ona nie wzięła się znikąd... Czasem pewnie po prostu, po ludzku, w złości (ale tak naprawdę nie chciałam tego, wiem, że jestem dobrym człowiekiem i nie chcę źle dla nikogo, nawet dla osób, które mi coś złego zrobiły), a czasem były już to natręctwa i tu właściwie rozpoczyna się właściwy wątek. Natrętnie powtarzałam czynności, bo bałam się, że jeśli tego nie zrobię, to komuś coś się stanie (czasem bliskim osobom, czasem 'prześladowcom', im chyba częściej), czasem jakby obrałam sobie osobę, na którą coś powiedziałam czasem nawet, niby bezgłośnie, a czasem to ze mnie wychodziło szeptem, pomyślałam... Miałam też tak, że jakby 'odczarowałam' to wszystko czymś i jak to zrobiłam, czułam w zasadzie spokój. Ale to, że kilkanaście razy potrafiłam ubierać koszulkę i robię to właściwie do dzisiaj, tylko rzadziej (bo staram się walczyć), to jednak chyba nie jest normalne. Ba, nic z tego nie jest normalne... Myślałam, że jak czegoś nie zrobię, to ktoś będzie się ze mnie śmiał, cokolwiek, co byłoby złe dla mnie i dla kogokolwiek. Czułam tak ogromne poczucie winy, że zrezygnowana to robiłam czasem i myślę, że robię nadal, tylko to jest już chyba nieco słabsze... Gdy nie zrobiłam, czułam niepokój, z którym nie dawałam rady funkcjonować nawet na siłę, choć próbowałam. Płakałam, krzyczałam, że nie chcę tego robić, obwiniałam siebie, jak to jest głupie, ale i tak to robiłam. Z lęku, z obawy. To nie jest tak, że tego już nie mam. Po prostu po rozmowie z mamą, która stwierdziła, że 'nie jestem drugą ręką Boga' i że nie może być tak, że coś pomyślę, a się stanie...
Choć czasem i tak bywało... Ale uwierzyłam, że to przypadek. Nie chciałam np. źle życzyć, ale to było silniejsze. Gdy zauważyłam, że coś się stało z moich myśli i życzeń, zadręczałam się, że to przeze mnie, choć wiadomo, że raczej ja nie mogę siłą umysłu spowodować czegoś złego... Nie daje mi to spokoju i do dzisiaj. Męczę się. Naprawdę męczę. Nie wiem, kim jestem, czy jestem złym człowiekiem, czy dobrym. Co ja myślę. Czy udaję, czy nie udaję... Czy moje myśli są moje, czy nie moje...
Dodam, że mam chłopaka, którego naprawdę kocham nad życie... Tak bardzo go kocham... A gdy dziś rozmawiałam z kolegą, który wydał mi się bardzo fajny i tak jakby miałam trochę wrażenie, że po tym, co mówi, jest idealny, to po przyjściu dręczyły mnie głupie myśli, że może nawet się w nim zauroczyłam czy zakochałam i go kocham (przez jedną rozmowę!), wpieram sobie, że tak mogło być, choć moje serce wie, że tak nie jest... Kocham tylko mojego chłopaka nad życie, ale coś każe mi myśleć inaczej, kiedyś było tak, że wbiłam sobie do głowy patrząc na niego 'czy ja go kocham? przecież ja go nie kocham', powiedziałam mu o swoich wątpliwościach, on płakałam, ja płakałam, bo wiedziałam, że w głębi serca kocham go nad życie i tylko jego, bo prawdziwie kocha ł się raz... (przed długi czas miałam takie natręctwa na tym punkcie, takie myśli, że nie wytrzymywałam, że płakałam z bezsilności, a on był zawsze ze mną... było jeszcze tak, że dużo się kłóciliśmy i może i stąd te wątpliwości, ale nerwica dużo swojego zrobiła). KTylko jego kocham i nikt się dla mnie nie liczy, nachodzą mnie głupie myśli, że może to normalne, że niby coś 'poczułam' do tamtego chłopaka, choć nie kocham go, nie znam i nie liczy się dla mnie w żadnym stopniu. Aż mi wstyd i nie chcę tego pisać.
Tak jest ze wszystkim. Analizowanie, czy czegoś źle nie powiedziałam, nie zrobiłam, nie dające spokoju myśli, czy coś jest takie, a nie inne, czy ja jestem prawdziwa, gdy ktoś coś mi tłucze, ja za chwilę rozpatruję to na 12121 sposobów i wypytuję, a dopóki nie dostanę odpowiedzi na nurtujące mnie nerwicowe pytania, nie mogę spokojnie spać, żyć, niszczy mnie to... Boję się o każde kłamstwo, że w najmniejszej rzeczy okłamię ukochanego, że przestanie mnie kochać. Że ktoś na mnie patrzy i się ze mnie śmieje. Powtarzanie w głowie tego, czego nie chcę, widzenie czegoś, co chcę widzieć, a czego nie ma... Płakanie z bezsilności, robienie bezsensownych czynności z obawy przed czymś, myślenie o czymś z obawy przed czymś, rozpatrywanie, skrupulantyzm... Naprawdę, mam dość. Błagam, pomóżcie mi jakoś, doradźcie, co mogę zrobić. Nie wiem, kim jestem. A tak bardzo chcę dać mojemu ukochanemu wszystko, co najlepsze, chcę nie mieć natrętnych myśli w każdym temacie, nie nękać jego, siebie, zapomnieć o przeszłości... Czy to jest możliwe? Bardzo zależy mi na tym, by kiedyś mieć z nim dzieci, jest najcudowniejszym człowiekiem, jakiego znam, wiem, że nie ma takiego drugiego, jak on, że nikim nie mogłabym go zastąpić, ale natręctwa są silniejsze, nie chcę przez to zniszczyć swojego życia z związku jeszcze bardziej... Co powinnam zrobić?
Przepraszam za błędy i literówki, ale jestem zdenerwowana...