zostanę tutaj niepogodną.
mam 20 lat, jestem młoda, więc w zasadzie całe życie przede mną. nie mam pojęcia skąd moje problemy, ale musiało się zacząć to już dawno, skoro kilka lat temu chciałam popełnić samobójstwo. moja samoocena jest równa zeru. szukam pewności w zwiazkach, troche ich już było i zawsze kończyło się mnostwem kłótni i rozstaniem. właśnie zakończył się kolejny, a ja podczas trwania w nim zdałam sobie sprawe z tego, że chyba coś ze mną nie tak. no bo czy to możliwe, żebym od lat (wczesnie zaczełam, to byl błąd) trafiała na dupków, którzy zaczynaja byc agresywni i obojętni na mnie? więc to ja w takim razie łączę to wszystko. niby wiem, że jestem ładna, podobam się. inteligencji też mi chyba nie brakuje. a mimo to, za każdym razem kiedy mam faceta, uzalezniam sie od niego. na 1000%. dostosowywuje się w każdej kwestii, jestem gotowa zaprzedac dusze, rodzinę, obowiązki i przyjaciół dla niego. wyrzec się wszystkiego. potrafie spędzac z nim każdy dzień, za każdym razem wygladac doskonale i nigdy na nic nie narzekac. kiedy był chory, jezdzilam z nim do lekarzy zaniedbując obowiązki na studiach, poprzedniemu pożyczyłam tysiąc złotych. podobno jestem zbyt emocjonalna, reaguje na wszystko krzykiem i płaczem, troche w tym racji jest. ale chyba tak jestem nauczona. z dzieciństwa pamietam tylko słowa że nic nie osiągnę, że jestem 'ciamajda' 'fajtłapą' i słowa mamy do mamy koleżanki, że wolałaby żebym była troche jak jej córka. nie potrafie nawet składnie napisać tej wiadomości. chciałabym się zaszyć, uciec, odejśc od tego wszystkiego. wstyd mi po raz kolejny przyznać, że znowu mi nie wyszło.