Skocz do zawartości
Nerwica.com

danok

Użytkownik
  • Postów

    4
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

Treść opublikowana przez danok

  1. Flora, nie inwestujemy nic w to mieszkanie - wszystko idzie z jej konta. Żeby zamieszkać razem, będę zmuszona porzucić dotychczasową pracę i znaleźć nową - nie przewiduję w tej kwestii większych problemów. Jednak zanim będzie nas stać na jakikolwiek kredyt lub na spokojne wynajmowanie byleby z dala od mamusi - jesteśmy skazani na choćby kilka miesięcy życia w terrorze. Praca, którą wkładamy w urządzenie sobie pokoju i poprawę warunków sanitarnych jest więc niezbędna, aby egzystować jakiś czas. Wspaniałe jest to, że D jest wciąż po mojej stronie i doskonale wie, że trzeba mamę zostawić samą sobie - przynajmniej do czasu kiedy naprawdę będzie potrzebowała opieki. Sam jednak proces rozrywania pępowiny dużo go kosztuje, a ja rozpaczliwie szukam metod by odniósł jak najmniej dotkliwe szkody... Kontrast - pół roku życia jako takiego to rzeczywiście nie jest długo. Za to pół roku życia w chronicznym stresie i terrorze ze strony najbliższej osoby to chyba jedno z lepszych podłoży dla choroby jaką jest depresja czy nerwica. Wczoraj po bardzo udanym spotkaniu z tatą, umówił się z najbliższymi kolegami aby się uzewnętrznić i "odchamić". Oczywiście, że się upił - późnym wieczorem zadzwonił i przeprosił za brak kontaktu, a argumentował go tym że ma wszystkiego dość, chce wyłączyć dziś myślenie, nie przejmować się i nie wracać do domu pełnego płaczu matki. Mnie przy okazji potraktował bardzo szorstko, dając do zrozumienia że nic nie dam rady zrobić w tej sprawie w obecnej chwili. Jestem w stanie to zrozumieć. Boję się, aby sytuacje się nie powtarzały. Wiecie... smutek, alkohol, wyłączanie świadomości...
  2. Rozumiem, że wszystkie panie prowadzą od zawsze wyłącznie prawe życie z partnerami bez problemów? A może tylko z góry oceniają ludzi za pojedyncze występki, depczą ich i dziwią się, że nikt ich nie chce pokochać? Czy ktoś ma do powiedzenia coś więcej niż ocenianie?
  3. Znamy się z D. 13 lat. Łączyła nas odkąd tylko pamiętam nierozerwalna przyjaźń. Jak to w życiu bywa, z czasem przeistoczyła się ona w zakochanie. Za kilka dni będziemy obchodzili drugą rocznicę bycia w związku, od niedawna jesteśmy zaręczeni. Ta relacja jest związana z wieloma wydarzeniami, zawirowaniami i przemyśleniami. Jesteśmy partnerami, bardzo dużo ze sobą rozmawiamy i staramy się na bieżąco wyjaśniać wszelkie nieporozumienia. Mam to szczęście, że D. jest otwarty, skłonny i chętny do dialogu. Wiele udało się nam już do tej pory wypracować. Jednak od niedawna, a właściwie od czasu kiedy podjęliśmy decyzję o wspólnym życiu (pi razy oko od roku), na scenę z impetem wdarła się mamusia mojego narzeczonego. Nieraz opadają nam ręce. Zacznijmy od studium przypadku. D pochodzi z rozbitej rodziny. Generalnie nie kojarzy tej podstawowej komórki społecznej z czymś dobrym. Awantury w domu, ojciec uciekał w alkohol aż wreszcie uciekł do innej rodziny. Rozwiedli się, stopa życia poszła w dół - matka D prawdopodobnie rzuciła się w wir pracy, pozostawiając wychowanie dorastającego syna jego dziadkom. Niejednokrotnie opowiadał mi jak było: notoryczny brak pieniędzy, brak matki w domu, po szkole przestał już nawet tam wracał - szedł raczej mieszkać z dziadkami. Z czasem, kiedy osiągnął wiek nastoletni matka poznała faceta, z którym po dziś dzień spotyka się przede wszystkim w celu zaspokojenia własnych fizjologicznych potrzeb. Uważam, że mam prawo tak myśleć, ponieważ nie ma dla mnie innego wytłumaczenia dla osoby, która od kilkunastu lat przychodzi w różne dni tygodnia do czyjegoś domu a zupełnie nie bierze udziału ani fizycznie ani emocjonalnie w jego funkcjonowaniu. Z tego też powodu, mój D nigdy nie doświadczył czegoś takiego jak chociażby namiastka ojca, kompletnej rodziny. Biologiczny ojciec robił nieśmiałe podejścia do relacji z synem, pojawiał się raz na jakiś czas, aż w końcu z niezrozumiałych powodów 8 lat temu zapowiedział się na święta, po czym przestał się odzywać. Wyobraźcie to sobie: nastolatek w okresie buntu, mający żal do rodziców o to jak jest, doznający szoku odwiedzając kolegów, bo u nich to wygląda całkiem inaczej. Matka wiecznie zajmuje się sobą, ojciec poszedł w cholerę, nie dotrzymał słowa, oszukał. Szybciutko zakiełkowała w nim nienawiść. D przetoczył się przez wiele nieudanych związków. Nie miał pojęcia jak je budować, widział tylko co robi jego rodzicielka. Pierwszy raz poszedł z kolegą do prostytutki, później wyszukiwał sobie dziewczyny z 'wysokiej półki', które ceniły sobie niezależność i gwarantowały 'związek' bez angażowania się. Przede mną był zakochany bodaj raz. Ale wówczas, odmowę na zbliżenie fizyczne tej dziewczyny potraktował na równi z całkowitym odrzuceniem. Mniej więcej w tym okresie po raz pierwszy fizycznie się spotkaliśmy. Dobrze pamiętam, jak silnym wyznacznikiem było dla niego zbliżenie fizyczne. Stawał się w tym wręcz natrętny. Dlatego urwałam znajomość, bo sama byłam niedojrzała, przestraszyłam się. Nie rozumiałam. Po jakimś roku odezwał się. Rozmawialiśmy znowu. Przetrwaliśmy po dziś dzień. Uważam, że stanowimy harmonijny i udany związek. Poprzez swoje przygody nauczył się cenić coś więcej niż seks, przekonał się jakie niezwykłe jest łączenie go z zaangażowaniem emocjonalnym. To, w jaki sposób wyznał mi swoje uczucia niemal zwaliło mnie z nóg. Nie byłam przygotowana na taki żar uczucia, na takie... zatracenie się w nim. Zdał sobie sprawę z tego, że planowałam wyjść za mąż, że mógł mnie na zawsze stracić i zaprzepaścić szansę na normalny, pozytywny związek. Odtrąciłam go na długi czas, aby nie dawać powodów do zazdrości ówczesnemu partnerowi. Mimo starań nie mogłam jednak tak o wyrzucić go ze swojego życia, on czuł podobnie. Kontaktowaliśmy się potajemnie w okresie kiedy poprzedni związek się wypalił, stanął w miejscu i zaczął być toksyczny. D postanowił zawalczyć i udało mu się. Nam się udało. Poza tym, że D wyrósł w rozbitej rodzinie - pozostał jedynakiem. Oczywiście ma przyrodnich braci, których wychowywał jego ojciec z inną kobietą ale jak już wspomniałam, nie utrzymywali kontaktu przez 8 lat i to w tak kluczowym dla rozwoju młodego mężczyzny okresie. Wyrósł też odizolowany od całej rodziny. Po dziś dzień nie rozumiem dlaczego ani nikt nie próbuje tego ani analizować, ani wyjaśnić, a tym bardziej naprawiać. Osobiście uważam, że to wszystko jest winą jego matki. Człowiek dorosły ma prawo być samotnikiem, introwertykiem i zadawać się z ludźmi, którzy mu odpowiadają. Jednocześnie uważam, że wpajanie dorastającemu synowi, że wszyscy są źli i oczekują jedynie przysługi albo pieniędzy, że nie są warci aby ich odwiedzać i zapraszać do siebie bez okazji jest po prostu nienormalne. Odkąd matka zdała sobie trzeźwo sprawę z naszych wspólnych planów, wyciągnęła od razu ciężką artylerię. Ja nazywam to szantażem emocjonalnym. Przepraszam za określenie i przepraszam z góry mojego ukochanego, ale uważam że JEST wychowany na emocjonalnego kalekę. Dlatego płacz matki z byle powodu nie wprawia go w przygnębienie tylko MIAŻDŻY serce. Nigdy nie każę mu między nami wybierać, nigdy też nie prowokowałam żadnych scen, nie prowadziłam żadnej walki z jego mamą. Jedynak, mama - rozmawiałam z bliskimi, przeczytałam różne książki i fora. Gorzej z kompilacją Jedynak-dda-ddrr-matka-szantaż emocjonalny. Powiem tak: jest coraz gorzej. Jako, że w obliczu problemu zawsze staram się szukać rozwiązania, postanowiłam nawiązać bliższy kontakt z jego mamą. Wielokrotnie zapewniała nas o swoim wsparciu i o tym jak się cieszy z nas, jak bardzo chciała mieć córkę - dlatego stwierdziłam, że warto. No i zaczęło się. Ponieważ oboje dopiero się dorabiamy, jesteśmy zmuszeni początkowo zamieszkać we 3. Jestem osoba praktyczną, cenię sobie komfort na każdej płaszczyźnie, więc zawczasu postanowiłam małymi krokami, wspólnie z D organizować na przestrzeń wspólnego życia. Zaczęliśmy od drobnych udoskonaleń w mieszkaniu. Naprawa usterek. Gdybyście widzieli ten bijący po oczach brak mężczyzny w domu. Popękane tynki, 30 letnia marszcząca się powłoka niechlujnie położonej farby, cieknące zawory włącznie z odpływem toaletowym. 30 letnia niewypoziomowana lodówka, która bez przerwy zalewała, bo przez kąt nachylenia woda nie miała szans trafić do odpływu. Jedna wielka tragedia. Sprytnie i po cichu usuwałam usterki sama lub prosiłam o to D w miarę jego możliwości i umiejętności. Szybko okazało się, że ma do tego rękę. Ekspansja trwała nadal. Wierzcie lub nie, ale aby odświeżyć wc i wymienić muszlę klozetową, trzeba było przejść pierwszą poważną batalię z mamusią. Stwierdziła, że absolutnie nie ma na to pieniędzy, a to co dostaje od syna (za równowartość można było spokojnie sfinansować ten konkretny cel) nie może być na to przeznaczone. Po wymianie podłogi, rur i odmalowaniu przez nas tego jakże symbolicznego dziś pomieszczenia, nieco zmiękła i już nie miała pretensji ani o cel wydatku ani o jego porażający efekt. D zawarł z nią prosta umowę, według której kategorycznie odmawiamy inwestowania w jej zaniedbane mieszkanie skoro każda nasza inwencja musi przechodzić przez taką batalię. Z czasem zgodziła się wykładac pieniądze na specjalnie przeznaczone do tego konto oszczędnościowe. W międzyczasie (cały czas mówimy o okresie na przestrzeni kilku ostatnich miesięcy) jak juz wspomniałam, próbowałam nawiązać jakąś relację. Pech (?!) chciał, że nagle się pochorowała. Lekarz rozpoznał rwę kulszową. W poczuciu obowiązku i oddania, naciskałam aby prędko podjęła dalsze kroki ku diagnozie aby szybko dojść do siebie. Ponieważ orientuję się nieco w istocie schorzenia, próbowałam wyciągnąć od niej szczegóły, być może dzięki temu zaangażować się w proces leczenia, po prostu pomóc. Skończyło się e-mailową kłótnią. Mnie nie okazała swojego zrozpaczenia, za to szybciutko pobiegła do swego jedynego syna i wylała wszystko na niego. Trafiła kosa na kamień: syn podziela zdanie narzeczonej. Panika. Beznadzieja. 52 letnia kobieta bez dotychczasowych schorzeń, z pierwszym atakiem rwy zaczęła zachowywać się jakby leczono ją paliatywnie. Żeby nie było, na bieżąco wyjaśniałam swoje stanowisko i chęć pomocy. W odpowiedzi dostałam tylko, że "choroba jest moją przyjaciółką" i "chcę sama sobie układać życie". Koniec, poddałam się. Potem dostawałam jasne komunikaty od D o tym, że mama często płacze i żali się na swój "beznadziejny" stan. Pomyślałam, że może warto będzie spróbować uzdrowić ich relacje aby zrozumiała by czas wypuścić pisklę z gniazda. Napisał do niej odręczny list tak jak mu poradziłam, potem porozmawiali jak "umieją najlepiej". Wydawało się, że to sukces. Sielanka trwała bardzo krótko. D był przez tygodnie bardzo pochłonięty pracą i dodatkowo domem, ponieważ mama przebywa cały czas na zwolnieniu. Zajmuje się tylko gotowaniem i układaniem swoich rzeczy. Tak więc on wraca wieczorem po pracy na nadgodziny, zajmuje się zakupami, zajmuje się na raty poprawianiem stanu mieszkania, poprawianiem relacji z matką w jej przytłaczającej beznadziei, po czym znajduje 3 godziny czasu dla mnie i idzie spać. I tak dzień w dzień. Postanowiłam znów zaingerować. Poprosiłam o pomoc. Aby przejęła wszystkie domowe obowiązki, bo D nie może dłużej żyć w nieustannym napięciu. A jeśli sobie nie radzi, niech angażuje swojego partnera choćby do drobnych rzeczy takich jak zakupy. Równia załamała się i posypała. Mama odebrała moją prośbę jako zarzut i atak, wypłakała się histerycznie synowi i od tej pory robi to chyba codziennie. Mój kochany D jest u granic swojej wytrzymałości. Jeszcze jedna sprawa. Kilka miesięcy temu odnalazłam biologicznego ojca D. Napisałam do niego z zapytaniem, czy jest chętny odnowić kontakt. Zachowanie niedoszłej teściowej pchnęło mnie do przeróżnych wniosków. Między innymi takich, że mój narzeczony po prostu MUSIAŁ odziedziczyć po kimś swój tak odmienny od matki charakter. Niemożliwe, aby wychowywany w taki a nie inny sposób nadawał się tak dobrze do relacji międzyludzkich. Aby nie był histeryczny. Jeszcze nie wiem, czy słusznie ale po miesiącach zwłoki ojciec stanął ze skruchą w drzwiach. Przewrót całego życia. Mogli porozmawiać jak równy z równym. Niedawno odbyło się drugie spotkanie, D był zachwycony i szczęśliwy że wreszcie ktoś kompetentny odpowiada na jego pytania. Nadal mam nadzieję, że być może odzyskanie straconej w niejasnych okolicznościach części rodziny pomoże nam dojść do porządku. Być może D poczuje, ze ktoś jeszcze oprócz mnie za nim stoi. Ktoś, kogo zawsze mu brakowało, a z którym jak się okazuje tak wiele łączy. Martwię się jednak tym co jest w chwili obecnej. Tym jakim próbom jest poddawana jego psychika, jego dotąd biegnące jednym szarym torem życie. Martwię się, że nie uda mi się nad ty dłużej zapanować. Martwię się, że pociągnęłam już za wszystkie sznurki i nie dam rady dać mu opoki, jakiej potrzebuje. Tym bardziej, że do naszego zamieszkania razem pozostało jeszcze trochę czasu. Kwestia pół roku. Nie chcę aby D znajdował się między młotem a kowadłem, ale mimo starań to się nie zmienia. Może uda nam się porozumieć z ojcem. Jestem aż przerażona swoimi oczekiwaniami wobec faceta, który pewnego dnia po prostu zrezygnował ze swojego dziecka. Przerażona swoją nieugiętą nadzieją. Nie wiem, czy nie prowadzi ona donikąd... Tak bardzo się boję...
  4. danok

    Cześć wszystkim!

    Cześć. Bezradność pchnęła mnie do szukania nieszablonowej pomocy. Zawsze mi się wydawało, że dużo mogę i dużo zniosę, a tu coraz częściej pojawia się chwila zwątpienia. Dlatego tu jestem. Może przy okazji i ja komuś pomogę..? Pozdrawiam was wszystkich serdecznie.
×