Długo zastanawiałam się, jak zacząć pisać... Może tak...
Odkąd tylko pamiętam, że mam jakieś nastawienie do życia, to było ono zawsze sceptyczne, trącące egzystencjalizmem. Nie wierzę w miłość po grób, altruizm to pojęcie abstrakcyjne, nie wierzę z Boga, a życie jest generalnie bezsensownym procesem, bo i tak skończy się, a potem już nic nie ma. Kiedy się nad tym zastanawiam, to dochodzę do wniosku, że od paru lat robię pewne rzeczy na siłę.
Na siłę byłam przez prawie 4 lata ze swoich chłopakiem, zerwałam z nim nagle, rok temu w sylwestra, bo miałam dość, nagle wielka pierwsza prawdziwa miłość zmieniła mi się w prawdziwą niechęć. Powiedziałam mu "to nie ma sensu" i zamknęłam drzwi. Nie widujemy się.
Na siłę chodziłam do szkoły. To dziwne, bo jestem typem mola książkowego - mnóstwo czytam, uwielbiam to. Ale szkoła mnie nie pociągała. Trochę wagarowałam, w granicach rozsądku oczywiście, klasówki zaliczałam w ostatnich terminach, jak już widmo porażki nabierało ostrości, do matury przygotowywałam się na tydzień przed. Zdałam, dostałam się na studia. Pedagogika wieku dziecięcego -uwielbiam dzieci, chciałabym mieć córeczkę.
Nie mam hobby, pasji. Kiedyś, w gimnazjum, grałam na gitarze i śpiewałam, nawet nieźle mi szło, miałam świetnego opiekuna, ideał nauczyciela. Uczył mnie grać, uczył śpiewać, mobilizował, wysyłał na konkursy. W liceum go zabrakło. Już nie gram, gitara się kurzy. Nie śpiewam, głos się zastał, z dawnych umiejętności zostało wspomnienie, chociaż sprawiało mi to radość, przyjemność.
Pisałam wiersze, robiłam zdjęcia - nic z tego nie zostało prócz około 150 wierszy, (które na popularnych forach zostały ocenione w miarę dobrze, a o mnie pisano, że mam talent i rozwijam go w dobrą stronę) czy kilkudziesięciu odbitek w albumie i kurzącego się Kodaka.
Nie utrzymuję stałych kontaktów ze znajomymi. Nie spotykam się z przyjaciółmi z ogólniaka, nie chodzę na imprezy z ludźmi z roku.
A teraz?
Teraz są studia, pierwszy rok, też mi się nie chce. Chronicznie mi się nie chce. Niby dostałam się na ten kierunek, na który chciałam, bez zbędnych problemów, studia mam łatwe, lekkie, mało zajęć, proste i zrozumiałe, a to chyba mnie jeszcze bardziej demotywuje, niż gdyby były ciężkie i gdybym całe dnie spędzać miała na uczelni. Zbliża się sesja, jest już naprawdę blisko, a ja nie umiem się zmobilizować do nadrobienia kilku zaległości, które rzecz jasna musiałam sobie narobić.
I nie chce mi się. Nie chce mi się. Nie mam w sobie jakiejś siły, żeby wstać rano z uśmiechem, zebrać się w sobie, zjeść śniadanie, ubrać się, uczesać, umalować i jechać na zajęcia. Jeśli mi się uda, to jadę. Jeśli nie to na wpół ubrana, ze łzami w oczach zostaję w domu. I co robię? Nic. Siedzę, besztam się za swoją głupotę, czasem się uda i wpadam na zajęcia lekko spóźniona, a czasem nie i zostaję w domu. Zaczynam czytać, puszczam muzykę i próbuję nie myśleć o tym, że znów "dałam dupy". Nie chce mi się sprzątać, ogarniam, jako taki porządek i wracam do "nicnierobienia". Nie imprezuję, nie piję, nie palę, nie ćpam.
Notatki na najbliższe ważne kolokwium leżą obok mnie prawie nieruszone, patrzę na nie i nic z nimi nie robię. Gdy próbuję zmusić się do nauki, to nie mogę skupić się na niczym.
O co chodzi? Mam 20 lat. Niecałe. Czasem czuję się, jakby nic w życiu mnie nie czekało. To co jest do cholery? choroba? głupota? nieprzystosowanie?
Jeśli ktoś przeczytał dziękuję za cierpliwość, jeśli ktoś odpowie - dziękuję za zainteresowanie.