Witam.
Nie potrafiłam się zdecydować, który dział wybrać - nerwica czy depresja. Jeżeli po przeczytaniu tego posta stwierdzicie, że zrobiłam coś nie tak, to nie krzyczcie na mnie za bardzo, jestem tutaj nowa i rozpaczliwie potrzebuję pomocy. Nie piszę tutaj po to, by uzyskać profesjonalną radę albo przepis na ozdrowienie. Chciałabym tylko podzielić się z Wami moją historią i poznać Waszą opinię. Wysłuchanie przez osoby, które być może borykają się z podobnymi problemami, może mieć dla mnie zbawienne działanie.
Dwa lata temu dostałam diagnozę - nerwica lękowa. Miałam typowo somatyczne objawy - wymioty, zawroty głowy, drętwienie kończyn. Chodziłam na terapię przez równy rok, w "międzyczasie" poszłam do psychiatry i zaczęłam przyjmować leki, ponieważ nasiliły się ataki paniki i myśli o śmierci. Terapia szła do przodu, moje życie również, zaczęłam się wygrzebywać. Nie było we mnie jakiś przełomów, odkryłam trochę "siebie", nie poznałam podłoża moich problemów, jednak wszystko zaczęło się uspakajać. Odstawiłam leki. Bez nawrotu nerwicy. Minął rok od rozpoczęcia terapii, a w mojej rodzinie zaczęły się poważne problemy finansowe. Musiałam wybrać - terapia albo korki (byłam w klasie maturalnej, zależało mi na dobrych wynikach). Z racji tego, że czułam się "zdrowa", wybrałam korki. Terapeutka też uważała, że dam sobie radę.
W "międzyczasie" poznałam chłopaka. Choć początkowo miałam opory (wcale nie szukałam miłości, nie czułam się gotowa na związek), zakochałam się (jednak zajęło mi to trochę więcej czasu niż chłopakowi). Przez pół roku żyłam miłością i nauką. Mieliśmy poważne plany na przyszłość, a ja nawet przez chwilę nie wątpiłam, że chcę układać sobie z nim życie. Niewiele myślałam - co bardzo mnie martwiło, bo jestem osobą, która wszystko dogłębnie analizuje - po prostu czułam, cieszyłam się i żyłam. Potem przyszła matura, a ja ze stresu wyszłam na jednym z najważniejszych dla mnie egzaminów - języku polskim. Nie zdałam tej matury. Następnie przyszły pierwsze odrobinę poważniejsze problemy z chłopakiem - jest introwertykiem, czasem zamyka się w swoim świecie, ciężko mu okazywać swoje uczucia. Miał kryzys, fatalnie czuł się psychicznie. Ja jestem dumna i bardzo wiele wymagam od otoczenia, dlatego ciężko mi było przełknąć niewystarczające zaangażowanie z jego strony, jednak pierwszy raz w życiu odpuściłam siebie i postanowiłam po prostu przy nim być.
Pewnego dnia, tak po prostu, zakiełkowało we mnie zwątpienie. Czy na pewno go kocham? Pojawiło się znikąd i zasiało we mnie lęk. Poprzedniego dnia czułam, że jestem w stanie oddać za niego życie, a następnego byłam pełna wątpliwości. Nie przeraziłam się za bardzo, bo jestem człowiekiem, który bardzo często wątpi - w siebie, swoje umiejętności i otoczenie. Ciężko mi kontaktować się ze swoimi uczuciami. Czasem nawet wątpię w to, czy kocham swoją mamę, najlepszą przyjaciółkę, siostrę. To obrzydliwe, bo uwielbiam ludzi, chciałabym móc oddać się im w pełni, ale coś mnie ogranicza. Jednak lęk zaczynał się nasilać. Pojawiły się objawy jak przy nerwicy - depersonalizacja, brak koncentracji, utraty pamięci. Przez całe pół roku czułam, że mam dużo mniejsze możliwości intelektualne, ciężej było mi się skupić, uczyć, jednak w tamtym momencie nie potrafiłam prowadzić normalnych rozmów z ludźmi. Nasiliło się to do tego stopnia, że całe dwa tygodnie zlały mi się w kilka mało wyraźnych obrazów. Miałam wtedy ogromną dawkę emocji, ponieważ zaczęłam rozmawiać z chłopakiem o tym, jak się czuję. Pojawiło się mnóstwo problemów, których nie widzieliśmy - jego kryzys, moje zwątpienie. Doszły kolejne objawy - przestałam rozumieć zachowanie ludzi, szczególnie jego. Byłam tak bardzo zamknięta w swojej głowie, że nawet najmniejszy grymas, który wcześniej doskonale rozumiałam, był dla mnie nie do rozszyfrowania.
Wszystko to doprowadziło mnie do stanu, w jakim znajduję się dzisiaj. Nie rozumiem tego, kim jestem. Nie wiem, jak zachowywać się w najprostszych sytuacjach. Reaguję albo agresywnie, albo ulegle. Kiedy próbuję przypomnieć sobie to, kim byłam przez ostatni rok, to czuję pustkę. Nie potrafię odczuć miłości do chłopaka, zaufania wobec cudownych przyjaciół. Nieustannie słyszę brzęczenie myśli, wszystkich moich problemów, wszystkich błędów i złych cech, jednak gdzieś głęboko wewnątrz mnie jest tylko cisza i pustka. W najgorszych momentach przychodziły myśli, że już nigdy nie będę potrafiła czerpać radości z życia. Że świat nie ma mi nic do zaoferowania. Wydaje mi się, że człowiek rodzi się z chęcią przeżycia. To coś bezwarunkowego i niepodważalnego. Ja nagle ją straciłam. Poczułam obrzydzenie do swoich pasji. Porzuciłam plany na przyszłość. Mój chłopak przeżywa podobne stany, jest tak samo rozwalony psychicznie. Postanowiliśmy, że damy sobie czas na znalezienie siebie, odbudowanie własnej tożsamości, poznanie siebie na nowo. Moje uczucie do niego to sinusoida - w jednej chwili czuję, że jest moją ostateczną motywacją, że tylko dla niego mogłabym zmienić siebie, że ostatnią rzeczą, na jakiej mi zależy, to MY, a w drugiej jestem pewna, że nie ma sensu tego ciągnąć, bo tylko wzajemnie się pogrążamy.
Teraz zadam kilka pytań, na które możecie odpowiedzieć domysłami albo własnym doświadczeniem - wszystko jedno, po prostu proszę o jakikolwiek odzew. Myślicie, że "przyczajona" nerwica, która nie dawała znaku życia przez dłuższy czas, mogła powrócić w postaci depresji? Czy w depresji normalne są takie zaburzenia uczuć i tożsamości? Wybaczcie, że powstał taki elaborat, jednak bardzo, bardzo prosiłabym o jakąś refleksję, odpowiedź, Wasze wspomnienia.
Pozdrawiam.