Nie wiem właściwie od czego zacząć.
Z tego, że mam ze sobą problem zdałam sobie sprawę już kilka lat temu, więc nie to jest powodem, dla którego założyłam tu konto. Powodem jest, to że zdecydowałam się w końcu coś z tym problemem zrobić.
Czytając niektóre wątki na tym forum, pukam się po czole, że to, z czym ja nie mogę sobie poradzić jest niczym w porównaniu z prawdziwymi problemami ludzi. I faktycznie zaczynam wierzyć, że to wszystko lenistwo, że na prawdę nie mam serca, że wszystko jest moją winą, że jestem arogancka etc.
Chodzi generalnie oto, że nie jestem zadowolona z siebie. Przez całe życie wmawiałam sobie poszczególne cechy, bo wiedziałam, że w środku jestem nudna, nijaka i nikt z taką osobą nie chce mieć nic wspólnego. I wciąż się taka czuję. Mimo, że ludzie nieustannie mówią mi o moim domniemanym potencjale, ja ich wyśmiewam. Mam wrażenie, że widzą ten potencjał, bo ja chcę, żeby go widzieli. I że cały czas ich okłamuję. A nie potrafię szczerze rozmawiać. Nigdy nie umiem powiedzieć tego, co mam na myśli, moje słowa przy słowach rozmówców brzmią infantylnie, głupio, a ja to wypieram, ja tego nie chcę, bo nie to sobie wmawiałam całe życie. W szkole, mimo że słyszę, że jestem zdolna, nigdy nie odzywam się na lekcjach. Bo nie poltrafię ubrać myśli w słowa, bo nie potrafię myśleć, bo zaraz ktoś powie że się nie zgadza, a ja nie będę potrafiła stworzyć argumentów na swoją obronę. A tak przynajmniej myślą, że jestem arogancka i wyniosła i po prostu nie chcę z nimi gadać.
Przez okres gimnazjum, tj 3-5 lat temu czułam się bardzo źle. Było mi wszystko jedno, płakałam całymi dniami. O ile kończąc szkołę podstawową byłam bardzo cichym, pilnym i przejmującym się absolutnie wszystkim dzieckiem, to w obliczu samotności jaka spotkała mnie na początku gimnazjum zmieniłam się diametralnie. Robiłam wtedy głupie rzeczy,nie widziałam dla siebie przyszłości, chciałam uciekać z domu i było mi wszystko jedno, co się ze mną stanie.
W pierwszej liceum należałam do pewnej paczki znajomych, mimo że mało się przy nich odzywałam i nie traktowali mnie w sposób, w jaki bym tego chciała, to dużo częściej się uśmiechałam i nie czułam potrzeby angażowania się w znajomości klasowe (albo inaczej-moje, powiedzmy, satysfakcjonujące życie towarzyskie pozwoliło mi trwać w mojej izolacji i unikać zawierania nowych kontaktów). Często opowiadałam znajomym z klasy o swoich przygodach z moją paczką, a oni przyznawali, że zazdroszczą mi tych przyjaźni.
Pół roku temu nagle przestałam się do wszystkich odzywać. I nie mam pojęcia dlaczego. Może to była dziecinna próba zwrócenia na siebie uwagi, przekonania się, czy faktycznie się przejmą? A może po prostu miałam dosyć ludzi. Od tego czasu są obrażeni. ja wciąż nie wiem, w jakim celu to zrobiłam. A często o nich myślę, o naszych cudownych wspólnych wspomnieniach. I przykro mi, że nie umiem ich przeprosić.
i czasami myślę, że to wszystko jest takie sztuczne, takie nieprawdziwe. Że ja oczekuję przyjaźni jak z filmów. I wiem, że męczę się z ludźmi, przy dłuższej obecności mam ich dosyć i staję się opryskliwa. I nie ufam nikomu i nie wierzę w niczyje "zawsze". Może chciałabym z kimś po prostu szczerze porozmawiać. Zupełnie się pogubiłam w całym tym tekście i widzę, że to zupełnie nie to, co chciałam napisać. A czuję, że mam jeszcze miliard rzeczy do napisania, ale prawdopodobnie nikomu i tak nie będzie się chciało tego czytać. Chyba nawet nie wiem, czego oczekiwałam.
Cały czas męczę się ze sobą. I miliony razy obiecywałam sobie, ze coś zmienię.