Witam, miło, że ktoś się odezwał.
Mam 43 lata, męża i trzech synów (23, 21, 19).
Może zacznę od początku.
Pochodzę z rozbitej rodziny. Ojciec notorycznie bił mamę za wszystko, z dzieciństwa pamiętam głównie kłótnie i krzyki. Gdy miałam 11 lat mama zmarła, opiekę nade mną i bratem przejęła babcia ( osoba dobra, lecz dość konserwatywna i stawiająca na piedestale mojego brata ). Ojciec w tym czasie mieszkał nadal z nami w tym samym mieszkaniu, lecz kłótnie i krzyki ucichły.
W wieku 19 lat wyszłam za mąż. Z tego związku mam trzech synów, mąż jest bardzo dobrym człowiekiem, ale od ok. 8 lat mocno schorowanym.
W małżeństwie to ja grałam pierwsze skrzypce i było mi z tym dobrze, do pewnego momentu. Wszystko było na mojej głowie, ale nie skarżę się na to, bo lubiłam ten chaos i wieczny ruch wokół siebie. Starałam się o wszystko i choć w najgorszym okresie choroby męża było ciężko powiązać koniec z końcem, jakoś dawaliśmy radę. Mąż zawsze mnie wspierał, a ja jego.
Z dziećmi jak to z dziećmi, bywały problemy. Największe ze środkowym synem, który cierpiał na ADHD. Dwa i pół roku temu wpadł w złe towarzystwo, co zaowocowało dozorem kuratora i wyrokiem w zawieszeniu. Od tego czasu przestałam spokojnie spać. Każde jego wieczorne wyjście jest dla mnie koszmarem. Ale nadal jakoś funkcjonowałam i ciągnęłam swój wózek.
W styczniu tego roku straciłam pracę i to był dla mnie gwóźdź do trumny. Przez ostatni rok pracy byłam szykanowana przez szefową. Ciągle słyszałam, że wszystko robię źle, jestem złośliwa i do niczego się nie nadaję. A z każdej innej pracy wyrzucą mnie na zbity pysk.
Dwa miesiące przesiedziałam w domu, nie mogąc rano zwlec się z łóżka i zmusić do jakiejkolwiek czynności. Po dwóch miesiącach podłapałam pracę na czarno, ale niestety nie czułam się w niej dobrze. Wydawało mi się, że wszystko robię źle, wszyscy patrzą mi na ręce i nie radzę sobie. Była pracodawczyni miała rację - Nie nadaję się do niczego !!!!!!!
Kiedyś tak nie było, byłam wesołą, towarzyską osobą. Teraz izoluję się od ludzi, nic mnie nie cieszy i na nic nie mam ochoty. Zresztą i tak nic nie umiem.
Płaczę za to na zawołanie. Nie potrafię tego wszystkiego poukładać, ani uwierzyć, że jestem coś warta i coś mi się uda. Jedno co udało mi się w życiu to schorowany mąż.
Dwa tygodnie temu byłam u psychologa, rozpłakałam się po wejściu do gabinetu. Dostałam skierowanie do psychiatry - wizyta w przyszłym tygodniu. Czy ja jestem wariatką ? Czy znajdę pracę , w której sobie poradzę i nie wywalą mnie na zbity pysk ?
Pewnie to wszystko chaotyczne, ale w obecnej chwili nie potrafię napisać tego inaczej.
Wydaje mi się, że dość już od życia dostałam w kość, ale zawsze sobie radziłam, więc dlaczego utrata pracy rozłożyła mnie na łopatki ???