Skocz do zawartości
Nerwica.com

brumbrum

Użytkownik
  • Postów

    10
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

Osiągnięcia brumbrum

  1. Ano nic, pewnie nic się nie zmieni, a jak już się zmieni, to pewnie wpadnę w kolejne bagno. Jestem po prostu słaba, brak mi siły przebicia, brak mi zdecydowania i określonego celu, jestem taka... jakby to ująć... chyba nijaka. Niczym szczególnym się nie wyróżniam, może wyróżniam się jednak tym, że innym robię z życia piekło, a sama czuję się jak niewolnik, jakbym była zniewolona przez własny upośledzony umysł, jakbym była uwięziona w swoim ciele i nie potrafiła poruszyć członkami, jakbym nie potrafiła wysłać z mózgu impulsu by choćby palcem ruszyć, nie mówiąc już o jakimś innym, wymagającym wysiłku działaniu. Mam świadomość tego, że nie będąc szczęśliwa ze sobą, nie dam nikomu szczęścia. Mam świadomość tego, że w dużej mierze robię z siebie ofiarę i użalam się nad sobą przez co wszystkie te problemy narastają. Dziwne to życie Zazdroszczę tym którzy się w nim odnajdują
  2. Wiem, wiem... mam świadomość, że w mojej głowie za dużo się dzieje niedobrego. Mam też świadomość, że dostęp do fachowej porady jest ściśle związany z zasobnością kieszeni, ja niestety nie mogę narzekać na nadmiar tego środka :) staram się zatem poradzić sobie ze sobą przy użyciu innych środków, choćby podsuwanymi przez bliskich uspokajaczami.
  3. Dziękuję za udział w rozmowie. Co do tego co napisałaś, to faktycznie masz rację, ja to wszystko wiem tylko zwyczajnie ciężko mi przestawić się teraz na zupełnie inny tok rozumowania, gdzie "JA" jestem priorytetem, gdzie ważne jest to czego "JA" chcę. Nigdy tak w moim życiu nie było, nigdy. Teraz kiedy nagle zastanawiam się co by było gdybym zmieniła się, pomyślała o sobie i zapragnęła życia dla siebie, to od razu odzywa się paniczny strach, krzyk niemalże, że jakże to ja? jakże ja sama dam radę? że niby ja teraz mam o sobie decydować? podczas kiedy zazwyczaj wszyscy mnie w tym wyręczali? to się wydaje wręcz niemożliwe, nie mówiąc już o idei jawnego sprzeciwu wobec oczekiwań innych.
  4. A co z toba? Z Twoimi uczuciami? Chcesz przezyc zycie na zadowalaniu innych kosztem siebie? A co ze mną? cóż... sęk w tym, że zawsze był ktoś inny, o kogo troszczyć się trzeba było, zawsze raczej zadowalałam innych. "Zarabiałam" na pochwały i słowa uznania będąc doskonałą gospodynią i w oczach innych doskonałą żoną. Prawda jest jednak nieco inna, w tym dążeniu do doskonałości chyba gdzieś zgubiłam siebie. Czy chcę przeżyć życie na zadowalaniu innych? Nie, nie chcę. Nie chcę również być posądzona o skrajny egoizm porzucając dotychczasowe życie które według wielu wydaje się być prawie idealne. Więc tak sobie tkwię, dusząc się w tym wszystkim, może nieco z własnej wygody, może z zamiłowania do masochizmu sama sprawiam sobie ból. O swoich uczuciach dawno zapomniałam, dawno nie myślałam co tak naprawdę "JA" chcę. Zwracam się po poradę do najbliższych i co słyszę, że przesadzam, że przecież to miłość, że mój mąż mnie kocha całym sercem. Niby tak, ale ja już jestem zimna jak głaz i kiedy powtarzałam co mnie w tym związku boli, to nic się nie zmieniało, teraz już jest za późno. Teraz nie mam chęci, dzień każdy jest dla mnie taki sam, zapijam smutki alkoholem choć daleko mi jeszcze do tego by stwierdzić, że mam z tym problem. Tak sobie tkwię w przeświadczeniu, że przecież "i tak mnie nikt nie zechce" jak swego czasu powiedział tatko.
  5. Dziękuję za wyrażenie swojej opinii, doceniam to, naprawdę doceniam. Wiem, że jest ze mną jakiś problem, mam tego świadomość. Mam też świadomość tego jak bardzo obce jest mi podejmowanie decyzji, jakichkolwiek decyzji i jak dalece potrzebuję przy swoim boku kogoś, kto ułatwi mi życie właśnie poprzez zdjęcie z barków tego ciężaru, ciężaru życia. Mam również świadomość tego, że pisząc tu bardzo liczę na receptę. Tak, receptę, sposób postępowania, kierunek w jakim powinnam podążać. Takie to żałosne. Kobieta trzydziestoletnia, można by było twierdzić, że dorosła, a tak wielce ograniczona. Strasznie mi to utrudnia życie. Co do porad psychologa, to korzystałam już swego czasu. Było kilka sesji na których ja wciąż nawijać musiałam, psycholożka coś tam notowała i nic sama nie mówiła, robiła tylko wielce cierpiącą, łączącą się ze mną w bólu minę, Kosztowna to była zachcianka więc po kilku sesjach zrezygnowałam. Zaznaczam, że mąż jest dobrym człowiekiem, ja nie dość, że deprecha totalna każdego dnia i marazm, to jeszcze przewlekle chora i z dnia na dzień zaczynam coraz bardziej nienawidzić siebie i swojego życia, Czuję po prostu, że muszę uciec, jak najdalej stąd, zaszyć się gdzieś i najlepiej przestać istnieć. Paranoja, moja paranoja. Prawda jest taka, że nie do końca czuję się szczęśliwa w tym związku. Choć jak powinno wyglądać prawdziwe szczęście, tego też nie wiem. Czuję, że coś mi po prostu ucieka, że może powinnam dać i sobie i mężowi szansę na prawdziwy, satysfakcjonujący obie strony związek, zamiast zadowalać się czymś w czym nie do końca czujemy się spełnieni. Zadowalam się drobiazgami i na tym staram się budować swój dzień. Uciekam w wyimaginowany świat, oddalam się od realnego. Nie wiem jaka jest recepta na życie, na szczęśliwe życie, na szczęśliwy związek. Wiem jednak, że sprawiam wszystkim zawód, począwszy od rodziców dla których zawsze byłam cieniem mojej ambitnej siostry, skończywszy na znajomych. o których zapominam przez moje roztrzepanie i niemożność skupienia się na wielu rzeczach.
  6. Krótko o mnie: Kobieta po trzydziestce, z moim obecnym partnerem jestem praktycznie 10 lat. Przez cały okres trwania naszego związku wiele się wydarzyło, wiele złego, bez patologii, bez rękoczynów ale z czasem zobojętnieliśmy na siebie pochłonięci pracą. W dużej mierze zawiniłam ja, pełna wad, uważam się wręcz za nieudacznika i nic nie wartego człowieka. Tu tkwi problem, od 2 lat chcę odejść, a nie potrafię, każdego dnia próbuję rozpocząć rozmowę ale język staje mi w gardle i nie mogę wycedzić słowa. Nie mam w sobie chęci by walczyć o to małżeństwo, pełno we mnie obojętności. W życiu nam trochę nie wyszło za co podświadomie obwiniam męża, choć wiem, że ponoszę taką samą odpowiedzialność. Sama zastanawiam się "o co chodzi?" czy jestem tak zależna i tak beznadziejna, że zwyczajnie nie ułożę sobie życia sama? prześladuje mnie zwyczajnie myśl, że nikt mnie nie zechce, że nie mogłabym przejawiać jakiejkolwiek wartości dla drugiej . Czuję się strasznie wyalienowana społecznie, odczuwam paniczny strach przed ludźmi, ale tyczy się to w głównej mierze spotkań towarzyskich, w pracy radzę sobie dość dobrze, może dlatego, że sama sobie jestem szefem i z klientami poruszam jedynie tematy biznesowe. Natomiast na spotkaniach towarzyskich, zaznaczę, że w większym gronie nieznanych mi osób, siedzę cicho jak myszka, wręcz boję się odezwać. Kiedy myślę o rozstaniu, myślę o tym jaki zawód sprawię rodzicom, jak bardzo zranię mojego męża. Potem dochodzę do wniosku, że lepiej zaoszczędzić wszystkim cierpienia, zaciskam zęby i rezygnuję. Zataczam krąg i wracam do punktu wyjścia.
  7. Ja się tak jeszcze nad jednym zastanawiam... Jakoś przypadkiem natrafiłam na opis tego zaburzenia osobowości i tak pięknie mi wszystko pasowało do mnie samej, ale z drugiej strony zastanawiam się czy to nie jest może chęć zrzucenia winy na coś innego niż obwinianie siebie samej a zaistniały stan rzeczy i moje poronione dylematy, moją psychikę. Przecież niby każdy jest kowalem swego o losu :) no właśnie, a ja z taką ulgą ofiarowuję go innym. Chyba powinnam iść do lekarza :)
  8. Widzisz... mogłabym napisać, że "to przecież nic trudnego, trzeba się przemóc!" każdy mi to powtarza, a ja wiem jak ciężkie to jest i mam w nosie takie gadki. Często rozmawiam z mamą, chociaż może poprawię się, kiedyś często się mamie zwierzałam. Teraz widzę, zresztą sama już mi powiedziała, ze ma wystarczająco dużo własnych problemów, żeby jeszcze moimi żyć. W końcu jestem dorosła i decyzje sama muszę podejmować i ponosić ich konsekwencje. Może i tak, mam w końcu 32 lata więc jestem niby dorosła. Niby, bo przecież z tymi decyzjami, ich podejmowaniem i motywacją nie jest wcale dobrze. Jak sobie z tym radzicie? Ja zazwyczaj wiem, że trzeba coś zrobić, natomiast instynktownie czekam aż ktoś za mnie zadecyduje, zdejmie ten ciężar z moich barków. Paranoja
  9. hm... może i mam pracę ale nie sprawia to, że mogę powiedzieć, że jestem szczęśliwa wewnętrznie, w zasadzie to nawet męczę się ze sobą. Wiem, że gdyby nagle coś się stało i zmuszona bym była do szukania nowej... to nie wiem jak bym sobie dała z tym radę. Same wyobrażenie rozmowy kwalifikacyjnej wydaje mi się przeszkodą nie do przejścia i już sobie mogę wyobrazić jak staję jak wryta nie mogąc się zwyczajnie wysłowić. Zastanawiam się tylko czy wynika to z problemów natury psychicznej, czy może raczej tylko i wyłącznie z mojej niewielkiej inteligencji i ubogiego dość słownictwa.
  10. Witam wszystkich Na to forum trafiłam wczoraj, zupełnie przypadkowo, owe zagadnienie "osobowość unikająca" - pierwszy raz spotkałam się z takim określeniem, ale jakże bliskie mi się okazało kiedy zaczęłam zagłębiać się bardziej i bardziej. Po chwili jakieś dziwne pstryknięcie, coś zaskoczyło w mojej głowie i oto jestem! to przecież cała ja! Mam 32 lata, odkąd pamiętam byłam odludkiem, poprzez swoją małomówność, powodowaną właśnie strachem przed upokorzeniem, czy jakimś tam ośmieszeniem, zawsze byłam po prostu odrzucana z otoczenia i uznawana za niesympatyczną, a ja po prostu bałam się, bałam się bliższego kontaktu z ludźmi, bałam się, że nie sprostam oczekiwaniom, że nie będę potrafiła się zachować i tylko się ośmieszę, bo przecież co ja mogę mieć do powiedzenia? Miało to miejsce nawet w zwyczajnych sytuacjach, nawet podczas spotkań rodzinnych. Już w dzieciństwie a później jako uczennica liceum, następnie jako studentka też unikałam ludzi. Miałam kilka koleżanek, w zasadzie jedną z którą spędzałam czas. No właśnie... spędzałam... ale jak? jedynie na uczelni, albo czasem gdzieś wychodziłyśmy. Oczywiście ja preferowałam byśmy szły we dwie, a jeżeli już zdarzało się, że większą grupą ludzi to dla mnie była to katastrofa! i jaki stres! przed każdym takim wyjściem po prostu wychodziłam z siebie, zwyczajnie bałam się czy sobie poradzę, wiedziałam jak to będzie wyglądało, w końcu scenariusz takich wyjść był zawsze taki sam: ja popijająca drinka albo wypalająca papierosa za papierosem, byleby jakieś zajęcie sobie znaleźć i uniknąć wdawania się w konwersację. Studia się skończyły, zaczęło się dorosłe życie. Jak teraz jest? kłody pod nogi, tak to mniej więcej wygląda. Odczuwam stres w banalnych sytuacjach, boję się załatwiać różne urzędowe sprawy, mam niesamowity problem z podejmowaniem decyzji i to do tego stopnia, że nawet dotyczy to drobiazgów! Pierwsza praca to był stres, pracowałam w teamie. Na początku postawiłam sobie cel, że będę częścią zespołu, że zasymiluję się z tą grupą, udam, że jestem nawet sympatyczna, ba! jestem sympatyczna! Nie udało się, nie potrafiłam znowu się odezwać, zebrania w pracy na których musiałam występować i raportować były dla mnie po prostu torturą. Kolejna praca, miałam nadzieję, że będzie inaczej, wszystko jednakże działo się według tego samego scenariusza, początkowo nawet koledzy mnie zagadywali, później już zaprzestali i stałam się znowu odludkiem. Co mi towarzyszy każdego dnia? no cóż... przygnębienie, przygnębienie bo nie układa mi się w życiu osobistym, a fakt, że mam tak niską samoocenę powstrzymuje mnie od działania. Bo przecież, i tu nasuwają mi się słowa mojego ojca: "nikt Cię i tak nie będzie chciał" Więc zataczam błędne koło każdego kolejnego dnia, przy czym moja samoocena jest chyba na poziomie "-100" Stale towarzyszy mi przeświadczenie, że ja po prostu nie pasuję do tego świata, a będąc taką jaką jestem nigdy się to nie zmieni. Napisałam to wszystko choć sama nie wiem w jakim celu.
×