Cześć wszystkim :) Moje problemy zaczęły się już 3.5 roku temu ale dopiero w ostatni piątek, Boskim zrządzeniem bo zupełnie niespodziewanie i przypadkowo natrafiłem na bardzo dokładny opis depresji i w miarę czytania włosy mi się jeżyły na głowie bo uświadomiłem sobie że czytam mój życiorys. To był Przełom (duże "P" nieprzydakowe").
Moja historia w skrócie:
- zalatujący toksynami związek
- kolejna mała szpileczka nieświadomie wbita przez moją ówczesną lubą, która niestety okazała sie tą o jedną za dużo
- początek tego, co tak dokładnie opisuje wiele osób czyli kocham głową ale nie sercem. Nie potrafię tego wytłumaczyć, więc utwierdzam się w przekonaniu, że po prostu chyba już nie kocham i taki już jestem zimny drań. Męczę się potwornie z wyrzutami sumienia (ściśnięte i palące wnętrzności na porządku dziennym) i zmuszam się do kontynuowania związku co oczywiście kończy się po pewnym czasie klapą i rozstaniem
- dolegliwość rozlewa się na wszystkie inne emocje - stopniowo i metodycznie ucinam wszystkie znajomości. Nie potrafię się z nikim zaprzyjaźnić ani do nikogo przywiązać jednocześnie cierpiąc samotność (ciąglę marzę o tym aby być normalnym)
- zaczynam praktykować wiarę i angażuję się w to całym sobą (tego źródła nadziei choroba nie tknęła). Do dziś wierzę, że uratowało mi to życie bo raz na bardzo krótki czas zwątpiłem totalnie (kwestie dogmatyczne) i zacząłem tęsknie patrzeć w stronę okna na III piętrze (if u know what I mean). Gdyby nie szybkie ogarnięcie problemu prawdopodobnie nie wytrwałbym.
- Skrajna samotność (studiuję i wtedy akurat mieszkałem w kawalerce) i stopniowa akceptacja mojego rzekomego "charakteru". Nawet rodzice i reszta najbliższej rodziny mnie drażni niemiłosiernie więc cały czas spędzam zamknięty w pokoju przy komputerze. Im więcej akceptowałem tym spokojniejszy (i w pewnym sensie szczęśliwszy) byłem wewnątrz. Żadnych uczuć, żadnych emocji, ogromne pragnienie śmierci (ale o samobójstwie mowy nie było). Nieudolne próby wejścia w relację z dziewczyną kończą się ostrą nerwicą i błyskawicznym ucinaniem znajomości. Dodatkowo ogromne problemy z koncentracją (co przy trudnym kierunku studiów zaowocowało jechaniem na 3.0)
- "Gorący tydzień" - czyli ubiegły. Poznaję dziewczynę, która wzbudza we mnie pozytywne uczucia - od zawsze podobały mi się drobne dziewczyny, potrzebujące "opiekuna", niewinne. I ta taka właśnie jest, w dodatku kilka lat młodsza. Jest wyraźnie zainteresowana (sama zaczęła znajomość co było dość śmiałe). "Może to ta?" - pytam siebie bo nerwica się nie pojawia, pozytywne uczucie ciepła jest wprawdzie przytłumione ale obecne, kiedy o niej myślałem więc zaproponowałem spotkanie na nadchodzący piątek. Dzień po tym trafiam na wspomniany we wstępie opis depresji i świat staje do góry nogami:
NIE! Nie jestem cyborgiem, nie jest to mój naturalny stan, mój mózg uległ sporej awarii ale to nie są moje uczucia. Kompletne i zdecydowane zdystansowanie do swoich negatywnych uczuć i pustki. Rozwiązanie supła w mojej głowie - a więc wreszcie znam przyczynę bo blisko 4 latach! Jasny umysł i wielka nadzieja. Staram się być ponad to, co czuję, zagoniłem dolegliwość do narożnika (dokładnie tak to czuję, mam wolny umysł, zero pytań, wszystko jest jasne, dziesiątki wniosków i przemyśleń nagromadzone przez te lata powskakiwały na swoje miejsca tworząc logiczną i spójną całość jak klocki lego).
Został jednak problem mojej podświadomości. W okolicach żołądka (a więc w tym narożniku) wciąż siedzi ta gnida. Wczoraj dostałem chyba najostrzejszego ataku nerwicy w życiu. Dosłownie zwijałem się na podłodze i ryczałem jak bóbr (od niepamiętnych lat juz nie płakałem). Jest to związane z nadchodzącym spotkaniem - moja podświadomość broni się przed wejściem w relację z człowiekiem, mechanizm obronny przed powtórką z toksycznego związku. Niestety nie ma to ujścia (nie mogę zwalić tego na charakter i uciąć znajomość) więc uderza z całą mocą i bezlitośnie. Opowiedziałem to wszystko mojej mamie (nie widziała apogeum ataku ale wyglądałem tak tragicznie że nawet obcy ludzie by się domyślili że coś mi dolega) i poprosiłem o pomoc - muszę to leczyć, nie jestem w stanie moim umysłem zwalczyć tych ataków bo nie mam dostępu do tego poziomu świadomości.
Psychiatra wraca z urlopu dopiero po 9 września a i pewnie na wizytę trzeba będzie poczekać (jest to bardzo uznany lekarz, nie chcę iść do pierwszego lepszego tym bardziej że gotów jestem wyłożyć pieniądze). Jak uspokoić te ataki? Jak rozluźnić ten olbrzymi stres zanim dotrę do psychiatry? Potrafię go opanować modlitwą, potrafię sobie poukładać myśli ("to mechanizm obronny, to nie twoje uczucia") ale ten porządek jest nietrwały i prędzej czy później mnie łapie. Musiałbym cały czas siedzieć w kościele co jest awykonalne. Nie potrafię wzbudzić (a już na pewno ich utrzymać) uczuć do nowo poznanej a niedługo się z nią spotkam po raz pierwszy. WIEM, że chcę ją poznać i się do niej zbliżyć ale CZUJĘ zupełnie co innego.
Krótko zatem - jutro się wybieram do lekarza pierwszego kontaktu poprosić o coś na uspokojenie. Jest to czysto doraźne rozwiązanie, zanim nie zacznę leczenia pod okiem specjalisty. Jaki lek na receptę może to zniwelować? Wolę czuć już nawet obojętność niż totalną niechęć i panikę. Nie wiem czy to ma znaczenie ale cena nie gra roli