Skocz do zawartości
Nerwica.com

Wiśnia1526942949

Użytkownik
  • Postów

    4
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

Treść opublikowana przez Wiśnia1526942949

  1. Nie jest tak, że jemu sie nic nie chce. Fakt, że ja zajmuje się domem i wychowuje dziecko, bo jestem z nim caly dzień w domu. Jestem na wychowawczym. Traktuję to jako hmm moją działke i prawie wszystko robie ja. Ale nie jest tez tak, ze on jest jakimś samcem Alfa. Pomagał mi od pierwszych dni małej. Znam facetów, którzy ani razu nie przewinęli swojego dziecka, nie byli z nim na spacerze. On nie z tych. Chodzi tylko o to, ze ostatnio (tzn przez ostatni rok, czy może dłużej) wszystko lub większość odbywa się jakby z przymusu, bo on cierpi. Wychodzimy z podziemi, na ktore dziecko się cieszyło, bo on ma atak paniki, na basenie chodzi skwaszony (ale zajmuje się małą).. ale już więcej nie chce tam jechać. Wyrzucam go prawie na dwór na plac zabaw pod wieczór, bo ja nie mam siły w ciągu dnia jak jest upał z moją ciążą i dolegliwościami, o których nie będę sie tu rozpisywać. On idzie niechętnie. Jakby nie czuje tego rodzicielskiego obowiązku, ze tak trzeba, bo dziecko tego potrzebuje zwyczajnie, wyszaleć się, wybiegać. Ja nie mam teraz siły po prostu na opiekę nad małą, ale jak jest dzień wolny, to on sam sie nie zbierze do kupy i nie wpadnie na to, że wyjdzie z małą na rower np. (bo przecież dziecko tego potrzebuje) I ja też do tej pory nie naciskałam za bardzo, bo starałam się rozumieć jego stan i dolegliwości, ale zdaje się, że mu nie pomagam, a jedynie pogrążam. Chyba powinnam w tej kwestii być stanowcza. Może powinnam go bardziej zaangażować go w opiekę nad małą. Bo jeśli się dobrze czuje to bawi sie z małą oczywiście, ale potrzeby wyjścia z nia z domu nie ma, bo nie lubi wychodzić. Dziecko jest w takim wieku i takie ma potrzeby, ze lubi fikac brykać i skakać, a my jak para emerytów. Ja - wiadomo, a on- oj nie, dzisiaj boli mnie brzuch, plecy, zle się czuję i co tam jeszcze.... Śmiac mi sie chciało bo ostatnio mała coś chciała z nim robić, on jęknął a ona: boli cie brzuch? - nie - bolą cie plecy? - nie. - no to co cię boli?! Ale jest szansa. Jesteśmy na etapie powaznych rozmów i stwierdził ostatnio, ze zrobi dla nas wszytsko. Ze nie moze tego zniesc jak widzi jak inni faceci bawia się z dziecki na placu zabaw a on taki do niczego. Jest szansa, ze bez przymusu sie wszystko obejdzie. Może nie będzie łatwo, ale... do ugryzienia
  2. Mam naturę dość wybuchową i czasami bardzo trudno mi ukryć złe emocje, a jeżeli już mi się udaje to po jakimś czasie wszystko wybucha tak czy siak, zwłaszcza jeśli długo cos w sobie tłumię.Ale oboje uznaliśmy, że lepiej jak się pokłócimy niz jak się mamy do siebie nie odzywać. Co do traktowania to ostatnio bliższe mi było podejście Essprit, bo juz mnie wykańczało dźwiganie na swoich plecach własnych bolaczek, złego samopoczucia i jeszcze bycia terapeutką. On nie chce ode mnie porad praktycznych, bo jak twierdzi, może sie tego dowiedzieć od lekarza, czy internetu. A ja od x czasu cały czas jak mantre powtarzam: ćwicz, zacznij od zwykłej gimnastyki (chętnie bym z nim poćwiczyła, ale ledwo sie ruszam), spaceruj (mamy dziecko, weź je na dwór, zabaw, masz okazję), weź się za siebie, musisz się postarać, musisz miec wiecej ruchu (wiadomo wstaje rano, jedzie samochodem do pracy, tam siedzi w zaknietym pomieszczeniu, jedzie spowrotem, w domu zasiada przed kompem i siedzi do późna a następnego dnia to samo) I niby to wie, ja mu to powtarzam, ale tego nie robi! I juz szlag mnie trafia. Kiedys chodziliśmy po górach, jeździliśmy na rowerze, nartach. teraz przypomina rozdygotanego staruszka, co się boi, ze mu laska sie złamie i padnie na ziemie i walnie się w łeb i nikt mu nie pomoze i umrze. Boi się wychodzic w góry bo przestrzeń, boi się czasami nawet jeździc autem wieczorem przez las, bo najdzie go atak i koniec, wykituje, bo żywego ducha wokół, boi się basenu, bo zamknieta przestrzeń, brak tlenu, boi się przestrzeni..... Ja już wymiekam. Tracę siły na wsparcie i zaczynam być twarda właśnie. To tak jak przy uzależnieniu- trzeba robic wiele rzeczy wbrew partnerowi, być twardym i nieubłaganym NIEWSPÓŁUZALEŻNIONYM. U nas jest tak: musisz coś z tym zrobić- wiem, wiem nawet co- OK- ale nic z tym nie robi! I tak trwamy w tym już lata. Kiedys było łatwiej mieliśmy tylko siebie i swoje przyjemności. Teraz jest dziecko i bedzie następne. I to powinien być motyw i pretekst do aktywności wszelkich przecież. I niby czasem jest, ale to taki krótki zryw, a potem znowu wszystko opada i znowu boli i znowu leży. Ja to wszystko rozumiem, ale moje zrozumienie nie zmieni tej chorej sytuacji, która i mnie dobija i staje się coraz gorsza! Dziękuje wszystkim za porady, jestem otwarta w dalszym ciągu na sugestie. Dziękuję za inny punkt widzenia. Nie twierdzę że jestem ideałem i aniołem. Nie, ale kocham go oczywiście i nie wyobrażam sobie żeby mu nie pomagać. jednak swoim niańczeniem moze przyniosę wiecej szkody np? Postaram sie duzo z nim rozmawiać. On jest bardzo fajnym i otwartym facetem, tylko takim ostatnio... ospałym?
  3. Bardzo dziękuję za ten głos, bo utwierdza mnie w przekonaniu, ze terapia to słuszna droga. Jest u nas dużo osrodków. na poczatek umówiłam go w poradni z NFZ, ale wiadomo jak to u nas w kraju wyglada. Poszedł, ale nie był przekonany. Twierdzi, że woli mnie się wygadać, a nie jaiejś obcej babie On zaczyna temat, mówi mi o dolegliwościach, jak się czuje itd i jak się okazuje oczekuje ode mnie wsparcia, żebym go rozumiała, pogłaskała po glowie, była mu bliska. A ja jestem zmęczona i bezsilna. Nie potrafie mu pomóc. Mam wrażenie, że wysłuchując tego wszystkiego on pociaga mnie również na dno i jakby bronię sie przed tym. Mamy małe przekochane dziecko, następne w drodze, jesteśmy młodzi, powinniśmy tryskac energią. A się okazuje, że dziadkowie mają jej więcej niż my. On wiecznie zmęczony, ja w zaawansowanej ciąży, a dziecko chce brykać. I dobija mnie to. Jakiś taki mechanizm obronny się we mnie wykształcił, że zaczęłam się na ten problem zamykać. Zupełnie naturalnie, bo wczesniej się przejmowałam, umierałam ze strachu o jego życie, że faktycznie cos mu sie dzieje. Ale za każdym razem w szpitalu wyniki w porządku, wyrok: na tle psychicznym. Wiadomo, jeśli cały czas słyszy się alarm przeciwpożarowy, a za każdym razem pozaru nie ma, to w końcu sie na niego obojetnieje. Rok temu lekarz mu dał skierowanie na szczegółowe badania, do tej pory ich nie zrobił. Chwała Panu, ze w końcu rzucił palenie, po x moich namowach. Nie pomogło to rzucenie co prawda znacznie, ale palenie pewnie tez mu nie pomagało. No, ale dla mnie to logiczne: masz poważne sygnały ze strony organizmu, że cos jest nie tak, to na wstępie odrzucam wszystko co może mi szkodzić, nie? Kazda impreza (prawie), wyjazdy, wycieczki są do DE przez jego samopoczucie. Na wczasach ostatnich juz wybuchnęłam. Bo wszystko markotne, rozlazłe jakieś, bez zycia i energii, wymuszone, widzę ten cierpiętniczy wyraz twarzy albo bez przerwy jest spięty i wszytsko go boli... Ile mozna dźwigać taki ciężar i nadrabiac miną? Z drugiej strony wiem, że to nie jego wina, wiem jak może sie czuć. Trwa to jednak tak długo, że ja już mam zwyczajnie dość. Tym bardziej, że w ciąży czuję się teraz fatalnie. Tez mam swoje bolączki i stresy (wiadomo boję się o ciążę i poród, nasze dziecko to pociecha, ale z drugiej strony niezły stres ) Schodzi to gdzies na dalszy plan. jak mam mu truć jeszcze to efekt taki że przewaznie ze soba wiele nie rozmawiamy... Ech, dobra, utwierdzę go w słuszności terapii. Byle nie farmaceutykach, bo mamy przykład najbliższej rodziny, że donikad to droga. Zgubne efekty widac jeszcze po 20 latach...
  4. Zdecydowałam się napisać, bo sama już nie wiem jak się ustawić do problemu, jak pomóc, czego może oczekiwać osoba chora a bardzo mi bliska. Mąż ma objawy nerwicy. Nie znam się czy to lękowa, czy napadowa, czy jeszcze jakaś inna. Ma napady gorąca, kołatanie serca, znacznie podwyższony puls, w czasie ataku podwyższone ciśnienie, wrażenie w tym czasie jakby miał umrzeć, uczucie lęku, poty itd. Potem silne bóle brzucha, lęk o swoje życie, brak chęci do czegokolwiek. Często czuje się do DE, nie ma na nic chęci, bo wszystko go boli, łazi skwaszony. Ale jak nic go nie boli jest OK.To takie krótkie epizody ostatnio. A sprawa ciągnie się juz od kilku lat z przerwami, a od ponad roku praktycznie towarzyszy nam non-stop. Pierwszy taki atak miał ok.10 lat temu. Mial robione za każdym razem EKG- wszystkie OK, kolonoskopię i gastroskopię (bóle brzucha) - OK, wszystkie inne wyniki OK. Czyli-standard, jak tak pobieżnie obejrzałam inne fora. Od kilku miesiecy doszły jeszcze fobie- na dużej przestrzeni, ze cos się stanie i nie zdąży nikt mu pomóc - ataki paniki, klaustrofobia(ewakuowaliśmy sie ostatnio na wycieczce po podziemiach) i jakiś atak paniki na basenie.... Ponieważ sprawa ciągnie się tak długo i nic nie wskazuje na to, że dolegliwości dotycza bezpośrednio ciała, namówiłam go na wizyte u psychologa (właściwie decyzja zapadła z mojej strony po wycieczce do podziemi, bo zepsuliśmy naszemu dziecku wycieczkę po prostu, stwierdziłam, że coś trzeba z tym zrobić, bo jest coraz gorzej) Mąż był na wizycie, ale jest sceptycznie nastawiony do terapii, którą zresztą w naszych krajowych warunkach (z NFZ wizyta raz w miesiącu, podczas gdy terapia musiałaby sie odbywać co najmniej 2x w miesiącu) musiałby odbyc prywatnie. Twierdzi, że woli ze mna pogadać niż z jakąs obcą babą..... A teraz sedno sprawy. Jestem już tym wszystkim zmęczona. Nic nie wyglada normalnie. Ataki ciągle nawracają, a ja umieram ze strachu o niego- a jak się potem okazuje NIC SIĘ NIE DZIEJE TAK NAPRAWDĘ. Nie to, że posadzam go o urojenia, ale wiadomo, powinien zdać sobie sprawę ze swojej nerwicy, a nie nakręcac się wpedzjąc w coraz to gorsze lęki. Ja jestem tym zniecierpliwiona, odsyłam do psychologa, na terapię, bo twierdzę, ze on moze pomóc, zna mechanizmy, moze dotrze do źródła jego problemów. On twierdzi, ze bagatelizuję, albo ignoruję, ze on chce wsparcia... Dawałam mu wsparcie cały czas (tak mi sie wydawało) i próbowalam jakoś realnie i praktycznie pomóc (szukałam lekarzy, dzwoniłam sama, załatwiałam wizyty, szukałam jakiegos rozwiązania) Ale teraz... nie mam już siły na empatię, czy głaskanie po głowie skoro on sam jakby nie chce sobie pomóc i mamy błędne koło. moja milość go nie wyleczy tylko (tak mi sie wydaje) konkretna pomoc psychologa. Z lekami mamy baaardzo złe doświadczenie w rodzinie. Nie mamy żadnych problemów, ani finansowych, ani mieszkaniowych, dziecko zdrowe, śliczne, następne w drodze.. A my już od kilku lat razem borykamy się z nerwicą. razem, bo mnie też się udziela. Zepsute imprezy, swięta, wyjazdy, wspólne z dzieckiem wakacje, bo źle się czuje, bo znowu cos się dzieje... Nie wspominając o pogotowiu, nerwówce... Ja nie pracuję i nie wiem czy ten ciężar odpowiedzialności za rodzinę nie jest dla niego za spory (on twierdzi, ze nie, ze nie widzi w tym problemu) Jak mu pomóc???? Ja już sama nie mam siły i czasami szlag mnie trafia i nie ukrywam tego. Wiadomo jemu też to nie pomaga. Ale dobija mnie trwanie w tym stanie tak długo, a moje prośby, ze coś musi sie zmienić (tryb życia chociażby) napotykaja na mur. Jak go przekonać do terapii. Twierdzę, że tylko taka mogłaby mu pomóc, a nie rozmowa ze mną. A moze nie mam racji? Tylko, ze do rozmowy ze mną tez się nie kwapi. Jak już to mnie to też meczy, głownie to, że nie potrafie mu pomóc, a czuje , że powinnam, a nie tylko przytulać. Jak to wygląda z tej drugiej strony?? Ale się rozpisalam.......
×