Skocz do zawartości
Nerwica.com

Desiderii

Użytkownik
  • Postów

    29
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

Treść opublikowana przez Desiderii

  1. Polnormalny, ja rozumiem, że to reakcja obronna zakodowana w mózgu, ale, ostatecznie, źródłem tej reakcji jest niewiara w siebie, strach przed odrzuceniem spowodowanym odkryciem przez dziewczynę Twoich kompleksów. Działamy podobnie - wynajdujemy sobie powody, dla których zrywamy z dziewczyną, ale przyczyny naszego działania wydają się inne. U Ciebie to kompleksy, u mnie nie wiem co, dlatego to takie irytujące, bo nie wiem co mam naprawiać. Piszesz, że jesteś żywym trupem. Luke napisał, że czuł się jak warzywo. Ja użyłem określenia wrak. Od jakichś dwóch lat przekonałem się, że moje życie to czekanie na śmierć. Wszystkie ideały upadły, to, w co wierzyłem, okazało się mrzonką. Po próbie samobójczej jednak coś się zmieniło, niewiele, ale zawsze. Zacząłem lekko dostrzegać inne rzeczy, które mogę mieć w życiu. Te małe przyjemności, które zawsze uznawałem za nieznaczące. Mogę słuchać muzyki. Pić piwo. Zapalić papierosa, grać czytać, oglądać filmy. Przez pewien czas to działa, ale później znów jest nawrót do tego depresyjnego stanu samotności. Jednak koncentracja na nim to dla mnie trochę ostateczność, najpierw chciałbym sprawdzić czy są jakieś szanse, żeby to zmienić. Nie napisałeś nic o terapii, o spotkaniach z psychiatrą. Masz zdiagnozowane jakieś zaburzenie? I nie zapominaj o tym, że dookoła istnieją dziewczyny, które zainteresowałyby się Tobą. Jasne, że dookoła jest masa normalnych, "męskich", odpowiedzialnych i dojrzałych facetów (aż mnie wzdryga, bo ja taki nie jestem...), ale myślisz, że dziewczyna z problemami (jak Ty, jak my) będzie chciała być z takim "normalnym" facetem, który rzadko kiedy wykazuje się wrażliwością, empatią i inteligencją? Jak byłem niedawno na terapii, poznałem jedną sympatyczną dziewczynę. Oczywiście zaburzoną, cięcia na ręku, pobyt w szpitalu. Ale zaczęliśmy rozmawiać i okazała się być naprawdę miła. Ja znam ten mechanizm, którym się posługuje Twój mózg, ale z obowiązku nie mogę przytaknąć. Ludzie są różnorodni. Nie mierz wszystkich dziewczyn jedną miarą, bo to oszustwo. Możesz spotkać kogoś wartościowego. Trzeba by tylko popracować nad tymi kompleksami i nad tym, żeby nie bać się dziewczyny. I być z nią szczerym... Jak pisał Lukk79, u mnie też dzieciństwo nie było niby złe, też mogę powiedzieć, że miałem więcej miłości od matki, od ojca mniej, za to jak ojca darzyłem raczej negatywnymi uczuciami. Nigdy nie patrzono na to, czego ja chcę, do czego mnie ciągnie. Musiałem się przeważnie podporządkować, a moje pragnienia schodziły na drugi plan. Może dlatego teraz tak bardzo boję się stracić siebie i to, co lubię robić. Być może syndrom Piotrusia Pana jest nam zatem wspólny. Pewna niedojrzałość emocjonalna, jak już chyba pisałem, bo ja ciągle czuję, że nie dorosłem. I problem z popędami :/. Fantazjowanie - ja większość czasu fantazjuję. Ja sobie wymyślam rzeczywistość, siedzę w mojej głowie tak często jak się da. Fantazjowanie o związku, kiedyś, jeszcze przed pierwszym spotkaniem intymny z dziewczyną, fantazjowałem jaki to seks musi być wspaniały. I, jak zawsze, gdy fantazja przechodzi w real, było kiepsko, do bani wręcz. Seks mnie rozczarował, dlatego do teraz mam ambiwalentny stosunek do niego. No bo jak w czasie seksu z dziewczyną musisz wyobrażać sonie erotyczne sceny, żeby osiągnąć orgazm, to pojawia się pytanie po co w ogóle mi taki seks. Damn... Czego właściwie boicie się, albo dlaczego zrywacie te stosunki z dziewczynami? Jeśli mielibyście wypunktować powody? U mnie byłoby to chyba: - strach przed zniknięciem, zawłaszczeniem w związku, - strach przed utratą wolności, przed zobowiązaniami, przed tym, że nie będę mógł robić tego co chcę z kim chcę i kiedy chcę (trochę to dziecinne, że chcę zawsze robić co chcę, ale tak czuje), - strach przed odrzuceniem, gdy ta osoba pozna moje słabości, - nie do końca zrozumiały strach przed bliskością, wzbranianie się nawet przed nią, - strach przed tym, że dziewczyna będzie chciała zakładać rodzinę, mieć dzieci, co dla mnie jest nie do przyjęcia, - zniknięcie pozytywnych emocji, - pojawiająca się niechęć, obrzydzenie do dziewczyny, - uczucie bezsensu bycia z kimś, - znudzenie się dziewczyną, nudzenie się będąc z nią, - tęsknota za byciem samemu, - zdanie sobie sprawy, że ostatecznie lepiej jest mi będąc samemu (co nie do końca jest prawdą; później po rozstaniu przychodzi często kryzys) Może wszystkie nasze problemy biorą się stąd, że nie możemy zaakceptować siebie. CHCEMY być kimś innym, CHCEMY być jak inni, jak normalna większość, ale może to nie jest nasza droga. Tak jak wielu gejów/lesbijek na początku nie chce zaakceptować swojej natury, ale w końcu się z nią godzi. Może naszym problemem jest to, że nie potrafimy się pogodzić z tym, jacy jesteśmy. Cóż, ja po prostu nie umiem się z tym pogodzić. Jeszcze nie teraz. Co zauważyłem u siebie, to też poczucie wiązania nadrealnych nadziei w związku z bycia z drugą osobą. Myślimy, że dopiero wtedy będziemy szczęśliwi, dopiero wtedy nie będziemy samotni. Tymczasem znam ludzi, którzy są tak samo nieszczęśliwi i samotni nawet gdy są z kimś w związku. To by przemawiało za tym, że problem jest ewidentnie w nas i nikt inny tego nie zmieni, dopóki my sami tego nie zmienimy. Szczęścia nie da nam nikt inny, to my sami musimy je w sobie znaleźć. I to, czy z kimś jesteśmy czy nie, nie ma tu większego znaczenia. Nikt inny nie wyleczy nas z naszych ran. W tym sensie jesteśmy skazani na siebie.
  2. Polnormalny, cieszę się, że się odezwałeś i napisałeś tu wiadomość! Z tego co zrozumiałem, to fundamentalnym powodem niepowodzeń w związkach z dziewczynami są kompleksy. Ze strachu przed tym, że dziewczyna zostawi Cię, gdy dowie się o Twoich kompleksach, Ty chcesz porzucić ją szybciej, żebyś to Ty odrzucił ją, a nie ona Ciebie. Napisałeś też, że spotykałeś się z pewną dziewczyną miesiąc i że czułeś się przy niej świetnie. Dla nas (ja i lukk79) miesiąc czasu to naprawdę długo, w dodatku czułeś się z nią dobrze, a u nas z kolei jest to szarpanina sprzecznych emocji. Hm, jeśli faktycznie to kompleksy i lęk przed odrzuceniem są u Ciebie głównym powodem niepowodzeń z kobietami, to ja widzę szansę. Wiedza, co mi jest, jest ogromnie ważna, bo wiesz nad czym pracować. Byłeś na jakiejś terapii, spotkałeś się z psychiatrą, psychologiem? Powiedziałeś komuś o Twoich problemach? Tak się zastanawiam, czy te kompleksy, o których piszesz, to faktyczny powód, czy tylko urojony. Ja wkręcałem sobie, że dziewczyna ma zbyt odstające uszy i formalnie z tego powodu ją zostawiłem, co w rzeczywistości było bzdurą, bo tyło tylko pretekstem. Czy Twoje kompleksy też nie są takim pretekstem, a prawda może leżeć gdzie indziej? Ja także miałem ogromne kompleksy przed pierwszym razem z dziewczyną, ale ostatecznie przełamałem się, choć i tak później dziewczynę zostawiłem, ale już z innego powodu. Jeśli to kompleksy są u Ciebie powodem, to można chyba coś z tym zrobić. Takie rzeczy się leczy. Chociażby świadomość, że nikt nie jest idealny, i ta dziewczyna, z którą się spotykałeś, też idealna nie była. Nie jesteśmy superbohaterami z filmów czy coś takiego, ale normalnymi ludźmi, którzy mają swoje słabości. No i można zawsze napisać, że jak ktoś zostawia Cię z powodu kilku wad, to znaczy że nie jest wart Twojej miłości, bo (podobno) kocha się kogoś w całości, razem z wadami i zaletami. Lukk79, To jest nasz gwóźdź do trumny. Sam sobie odpowiedziałeś po części, czy możliwe jest znalezienie takiej osoby, która będzie akceptować naszą osobowość, osoby gotowej pójść na "układ" przyjaźń-miłość, o którym piszesz. Nawet jeśli taka osoba by się znalazła, to i tak, prawdopodobnie byśmy tego nie chcieli. Ja miałem przez miesiąc, dwa, taki związek na odległość, gdzie dziewczyna przyjeżdżała na weekendy (jak pisałeś, każdy mieszka u siebie, a tylko spotkania długie i intensywne, po których każdy idzie do siebie) i nie dałem rady. Po jednym dniu spędzonym z nią byłem wyczerpany. Chciałem, żeby sobie już poszła, a że autobus miała dopiero następnego dnia, męczyłem się cholernie. Z kolei gdy spotykałem się z dziewczyną z tego samego miasta (co z założenia miało być mniej absorbujące, to znaczy spotkania po kilka godzin i każdy idzie do siebie, a nie od razu dwa dni ze sobą), to po kilku spotkaniach zaczęło mi przeszkadzać, jak się ubiera i jaki ma styl. A więc to samo... Ja naprawdę byłbym gotów pójść na jakikolwiek układ, żeby tylko nie pojawiały się te uczucia, które każą mi kończyć związek... Próbujemy wymyślać tak przeróżne opcje, w których rzekomo byłoby nam dobrze, że szok, ale tak naprawdę żadna z tych opcji nie działa. Przepraszam, Lukk79, że tak pesymizuję, ale u mnie nie działa nic... Mi po prostu przechodzi uczucie do kobiety. Jestem na siebie wściekły na poziomie racjonalnym, że tak się dzieje, ale na poziomie uczuciowym wszystko już powygasało. W poprzedniej wiadomości nie napisałem o dwóch istotnych rzeczach. Jedna to pierwsze wydarzenie tego typu, z jakim miałem do czynienia. Niektórzy interpretują nasz problem jako efekt nieudanych wcześniejszych związków, ale to nie jest wyjaśnienie, a przynajmniej nie w moim przypadku, bo... Pierwszy raz, jaki pamiętam, gdy odczułem te uczucie lęku, paniki i ogromnej niechęci do kogoś, miałem w wieku 9 lat. Przecież to jeszcze dzieciak. Pamiętam, że były moje urodziny i już miałem dmuchać świeczki na torcie, gdy mignęły światła przy domu i okazało się, że na moje urodziny przyjechały kuzynostwo z innego miasta. Wiecie jaka była moja reakcja? Rozbeczałem się. Panicznie się poryczałem i nie wiedziałem nawet dlaczego. Dopiero dzisiaj wiem. Popłakałem się z tego samego powodu co teraz, gdy rozstaję się z kobietami. Strach i niechęć. Bałem się przytłoczenia z ich strony, nagle przestałem je lubić i nie chciałem ich w ogóle blisko siebie, a wiedziałem, że będę musiał się nimi zająć, że będę musiał się z nimi bawić, że nie będę mógł udać się do mojego świata. To była panika. I pękłem, jako dziewięcioletnie dziecko, ze strachu przed naruszeniem mojej wolności. Było tam jeszcze uczucie obrzydzenia do nich, podobne do tego, jakie odczuwałem gdy byłem przez jakiś czas z dziewczyną. Ja myślę, że jest to wartościowa poszlaka: to, że już w wieku 9 lat miałem "to schorzenie". Jeśli teraz mówimy o jakichkolwiek przyczynach naszego stanu, to wydaje mi się, że pozostaje albo dzieciństwo, albo wada fizjologiczna mózgu. Druga rzecz, o której napiszę, to to, że problemy w relacjach z kobietami nie są jedynymi jakie mam. To dotyczy również reszty ludzi. Gdy ktoś zbyt bardzo przytłacza mnie swoją obecnością, reaguję bardzo podobnie. Chcę, żeby ta osoba poszła już sobie. Tak było jakiś czas temu. Zaprosiłem kumpla do siebie na weekend. O ile po jego przyjeździe poszliśmy na miasto coś wypić, o tyle na drugi dzień czekałem, aż pojedzie do domu i zostanę sam. Męczy mnie obecność innych ludzi na dłuższą metę. Jeśli niczego od nich nie potrzebuję, cholernie mnie nudzą i nie potrafię z nimi długo wytrzymać. Właśnie: ludzie z reguły mnie nudzę. Też tak macie? Mogę ze znajomą rozmawiać przez telefon godzinę, ale gdyby była u mnie i gdybym wiedział że zostaje na przykład na noc, czułbym presję, zacząłbym się spinać i denerwować, chciałby, żeby sobie już poszła. Ja nazywam to problemem z bliższą relacją. I dotyczy to kogokolwiek, zarówno potencjalnej partnerki jak i przyjaciół czy znajomych. Tak jakbym nie umiał żyć z drugim człowiekiem, jakbym się dusił. Jak to wygląda u Was? Lukk79, wspomniałeś nawet o małżeństwie. Co o dzieciach? O ile ja na małżeństwo mógłbym się zgodzić (teoretycznie...), o tyle dzieci nie chcę i nigdy nie chciałem. Wydaje mi się, że wtedy już cały bym zniknął... Poza tym ta odpowiedzialność mnie przeraża. No i od wielu lat mam na to zracjonalizowane wyjaśnienie: po co płodzić kolejną istotę, która będzie cierpieć w tym beznadziejnym świecie? To wręcz samolubne i okrutne. Nie napisałem też o schemacie, jaki w moim przypadku ma miejsce. Potrafię się zauroczyć po uszy po jednym spotkaniu z dziewczyną. Następuje wtedy eksplozja uczuć, wszystkie te hormony uderzają chyba do głowy, bo jestem w stanie przenosić góry, jestem gotów żenić się z nią, mieć dzieci, dom. Najczęściej jest tak, że ona też się zauracza (zakochuje?) i wtedy jest cudownie przez krótki czas (tydzień?). Później następuje u mnie zwrot o 180 stopni i zaczynam czuć do tej osoby lekką, z czasem nasilającą się odrazę. Moje uczucia, emocje, wygasają. Tak jak w przypadku zdrowego człowieka, zakochańcze chemikalia przestają działać po około dwóch latach, tak u mnie po kilku dniach/spotkaniach. I wtedy trzeba to jakoś skończyć, a to wywołuje dużo bólu, bo zdaję sobie sprawę, co zrobiłem, zdaję sobie sprawę, że skrzywdzę kolejną dziewczynę. Jestem wściekły na siebie, że tak reaguje, że jestem jaki jestem, że nie potrafię utrzymać uczucia na dłużej. Chcę coś czuć, chcę kochać, ale gdy chemia zauroczenia mija, nie jestem w stanie poczuć nic. Nie umiem kochać. Wtedy czasem się tnę z tego szoku i nadmiaru agresji do samego siebie, że jestem jaki jestem... Najlepiej jest dla mnie nie angażować się w związki. Choć wtedy czuję się pusty i samotny... Ostatecznie, po takim zerwaniu czuję się jak nowo narodzony, znów świat stoi przede mną otworem... Choć ostatnio coraz bardziej koncentruję się na tym, że coś jest ze mną nie tak, że chciałbym normalnie kochać i być z kimś. Nie wiem, czy da się coś z nami zrobić. Czasami myślę dość pesymistycznie... Myślę, że może tacy już jesteśmy. Że naszą naturą jest ranienie innych. Że gdy dosięga nas głęboka pustka i samotność, raz na jakiś czas musimy wyruszyć na "rejs" i, niczym wampir, zapolować na naszą ofiarę... Nasycić się emocjami, bliskością, żarem miłości i seksem, by później ją zostawić i wracać do swojej wolności. Wiem, że to straszne, co piszę, ale czasami myślę w ten sposób, bo już nie widzę wyjścia. Dlaczego ten problem nie został jakoś bardziej opisany? Dlaczego nie zajęto się tym? Przecież relacje z bliskimi osobami są cholernie ważne w życiu, a my cierpimy, bo nie możemy tego ogarnąć.
  3. A więc... Terapia, z której zrezygnowałem, miała trwać 12 tygodni, to chyba standardowy czas standardowej terapii grupowej. Mam 28 lat i zdiagnozowano mi zaburzenie osobowości f60, a wcześniej zaryzykowano z diagnozą borderline (po próbie samobójczej). Jednak nigdy nie byłem na dłuższej obserwacji lekarskiej, więc ciężko określić na pewno, jaki rodzaj zaburzenia osobowości występuje u mnie. Spróbuję napisać to, o czym ostatnio myślałem, spisać wnioski, do jakich doszedłem, choć nie wiem czy będą one znaczące. Od razu piszę, że nie udało mi się być z nikim na stałe, tak więc nie udało mi się rozpracować problemu. We wtorek idę do psychiatry i postaram mu się wyłożyć podstawowe prawidła rządzące tym konkretnym problemem. Może uda mu się do to czegoś przyporządkować, bo najgorsza jest niewiedza. Nie wiem, czy mam z tym walczyć, czy nie, czy jest sens. Niekoniecznie zgodzę się z tym, że skoro czegoś chcemy, to możemy to osiągnąć... Za dobrze by było. Staram się liczyć z tym, że nasza przypadłość jest nieuleczalna i zawsze będziemy czuli mniejszy bądź większy dyskomfort będąc z kimś, z czasem może urastający do wielkości uniemożliwiającej dalsze bycia ze sobą. Obym się mylił. Sporo myśli wyklarowało mi się po przeczytaniu książki, o której wspomniałem w poprzedniej wiadomości. Byłem totalnie zaszokowany, że takich przypadków jest ogromnie dużo. Tyle tylko, że niewielu facetów jest w stanie się do tego przyznać. W większości pewnie wierzą swojej racjonalizacji i temu, że to faktycznie wina leży po stronie kobiet. Taki facet często zdradza, przestaje się interesować, lub ucieka w alkohol. Jeśli spojrzę na zdrady czy alkohol w rodzinie w ten sposób, to faktycznie zaczyna to nabierać innego kolorytu. Autor książki nazwał nasz problem związkofobią. Panicznym lękiem przed wchodzeniem w związki, lękiem przez związaniem, przez bliższą relacją. Lękiem przed słowem bądź myślą "na zawsze". Różni ludzie (bo coś takiego nie występuje tylko u mężczyzn) mają różne stopnie nasilenia tej fobii (idąc za nomenklaturą autora). Jedni mogą żyć szczęśliwie z dziewczyną aż do momentu małżeństwa, dopiero po stanięciu na ślubnym kobiercu zdają sobie sprawę, co zrobili i wtedy się zaczyna... Inni natomiast mogą związać się z dziewczyną z drugiego końca ziemi a i tak ich lęk będzie tak wielki, że zerwą ten związek. U mnie jest tak, że sama świadomość związku jest paraliżująca. Jak to było u mnie? Zawsze marzyłem o miłości, zawsze w miłości widziałem wyjście dla pozbycia się wszystkich moich problemów. Gdzieś na początku szkoły średniej spodobałem się jakiejś dziewczynie. Nie byłem nią jakoś mocno zauroczony, ale jak wiedziałem, że mógłbym w ogóle z kimś być, że ktoś się mną zainteresował, to zacząłem brnąć w to. Była to moja pierwsza dziewczyna. Na początku byłem zafascynowany, ale jeszcze nie do końca świadomy tego, co się ze mną dzieje. Fajnie było mieć dziewczynę i wyjść z nią na miasto czy do klubu. Fajnie było wreszcie pocałować kogoś. Tyle tylko, że... Przy spotkaniach w ogóle nie kleiła się rozmowa. Często była cisza. Ja się cholernie nudziłem. Spotykaliśmy się rzadko, później coraz rzadziej, ostatecznie przestałem do niej chodzić, bo wolałem zostać w domu i pograć na konsoli. Tak to się rozpadło. Oczywiście cierpiałem z tego powodu, że zostałem sam, ale nie chciałem tego zmieniać. Chciałem cierpieć, bo wiedziałem, że po tym znów będę wolny. Takie były początki z dziewczynami. Później nie było lepiej. Zakochiwałem się bez pamięci w dziewczynie, by po tygodniu bądź dwóch rozstać się z nią, bo miała zbyt odstające uszy i to sprawiało, że niemal cała obrzydzała mnie. Teraz wiem, że te powody były przykrywką, były racjonalizacją, bo inaczej przecież bym zgłupiał do reszty, nie rozumiejąc moich odczuć i zachowania. Do dzisiaj zachodzę w głowę jak to jest możliwe, że tak szybko wygasają we mnie uczucia. Później było jeszcze kilka dziewczyn, które zakochały się we mnie, ale ja zawsze widziałem mankamenty i nie wchodziłem w relacje. Ostatecznie, przeważnie nudziły mnie niesamowicie. Wolałem mój idealny świat. Pod koniec szkoły średniej zaczęło robić się trochę ciężko, bo wyraźnie doskwierała mi samotność u pustka. Uciekałem w świat gier, filmów, muzyki, książek, nie wiedząc jeszcze wtedy, że była to ucieczka. Lubiłem to robić. Czułem się lepiej przebywając w tamtym fantazyjnym świecie. Jednocześnie w reali czułem coraz większą pustkę, zaczęły się też podchody pod autoagresję. Zacząłem myśleć też o samobójstwie jako idealnym rozwiązaniu moich problemów. Zacząłem się alienować, zacząłem nienawidzić świata. Dzisiaj patrzę na to jak na mechanizmy obronne. Musiałem coś takiego w sobie stworzyć. Dodatkowo ciągle miałem problemy w relacji z ojcem. Ogromne problemy. Na studiach, na drugim roku bodajże, pierwszy raz na poważniej zauroczyłem się (dzisiaj stwierdzam, że może nawet zakochałem). Na początku byłem cholernie szczęśliwy. Spotkania były miłe, działała chemia organizmu. Natomiast po spotkaniach byłem jeszcze szczęśliwszy. Gdy mogłem w samotności rozkoszować się tym, że w końcu mam dziewczynę, mam kogoś bliskiego. Cóż, nie trwało to długo. Po kilku (2? 3?) spotkaniach pojawiły się koszmarnie ambiwalentne odczucia co do niej. Zacząłem się zastanawiać, czy ona nie jest przypadkiem za bardzo przy kości... Rozstawałem się z nią i schodziłem z nią kilka razy, doprowadzając ją do psychicznego załamania. Ja sam miotałem się jak ryba na haczyku. Raz tak, raz nie, z jednej strony mówiłem sobie, że przecież ją kocham, a z drugiej nie mogłem wyzbyć się obrzydzenia do niej. Czułem się pod tak wielką presją, że ostatecznie skapitulowałem i zostawiłem ją. Mój ból ogromny. Po rozstaniu, wszystko zaczęło do mnie docierać, co zrobiłem, to, że jestem sam. Ryczałem, ciąłem się, piłem. Nie mogłem zrozumieć, dlaczego tak odczuwałem. Później, po rozstaniu, gdy ją widziałem na uczelni, wyrzucałem sobie, co ja zrobiłem. Była ładna, mądra i mieliśmy wiele wspólnego. Ale z drugiej strony odczułem ulgę. Cały ten incydent trwał może z 2 miesiące. Będąc z nią, oglądałem się za innymi dziewczynami i każdą widziałem lepszą przyszłość niż z obecną dziewczyną. Może dlatego jakiś czas po rozstaniu poczułem ulgę, że znów mogę być z każdą, że znów jestem wolny. Nigdy później w życiu nie spotkałem tak bliskiej osoby jak tamta dziewczyna... A ja spieprzyłem to, bo uznałem, że była zbyt przy kości. Bo nudziłem się z nią, choć to akurat prawda. Często przychodziłem do niej po alkoholu, wtedy nie odczuwałem tak nudy. Z drugiej strony, zawsze wolałem spędzać większość czasu samemu. Mnie do dzisiaj nudzą ludzie. Z nią było tak samo. Jak byłem z nią zbyt długo, jak przestawały działać hormony wywoływane przebywaniem obok niej, to zwyczajnie wolałem iść do siebie i pobyć sam ze sobą. To jest najgorsze w tym dziadostwie: jak nie masz dziewczyny, to cierpisz z powodu samotności i pustki, a jak masz dziewczynę, to popadasz w popieprzone myśli i chcesz być sam. Zawsze czujesz się źle. To wykańczało mnie najbardziej. Po tamtej dziewczynie spotykałem się jeszcze od czasu do czasu z kimś, ale było to jedno, może dwa spotkania i zawsze znajdowałem sobie powód, dzięki któremu myślałem "to nie ta" i szukałem dalej. W pewnym momencie zacząłem nawet myśleć, że jestem gejem, co świadczyło o sporym poziomie fiksacji. Oczywiście ciągle cierpiałem. Użalałem się na samotność i pustkę, na beznadziejność, coraz więcej myślałem o samobójstwie. Nie wiedziałem co mam ze sobą zrobić. W końcu, rok temu, postanowiłem ostatni raz spróbować związać się z kobietą. Dać z siebie wszystko, żeby utrzymać związek. Poznałem dziewczynę, w której się cholernie zauroczyłem (jak zwykle). Dwa spotkania. Wszystko zaczęło przygasać. Popełniłem nieudane samobójstwo. Przeczuwałem, że nic z tego nie wyjdzie, z tego związku, więc chciałem zakończyć życie pełne samotności i smutku. Przeżyłem, ona zadeklarowała, że mimo wszystko mnie kocha i chce być ze mną. Nie widywaliśmy się wtedy, była z innego miasta, ja musiałem dojść do siebie. Cały czas bałem się, że mnie zostawi, że zobaczy moje blizny i że już zawsze będę sam. Cóż, nie zostawiła mnie. Po miesiącu czułem się dużo lepiej, rany trochę się pogoiły. Spotkaliśmy się u mnie, raz, drugi. Ja czułem, że po takim incydencie, naprawdę uda się nam być razem. Były jeszcze może dwa spotkania i zakończyłem z nią związek. Nudziła mnie. Wolałem być sam, lepiej czułem się sam, nie miałem poczucie, że tracę czas. Robiłem, to co lubię. Seks okazał się nie być warty wiązania się z kimś. Poza tym znalazłem wytłumaczenie, że była kompletnie z innego świata niż ja. Nie rozumiała moich pasji. Rozstaliśmy się, a ja złamałem kolejne serce. Nie rozpaczałem po niej za bardzo. Szybko się pozbierałem się odetchnąłem pełną piersią, szczęśliwy, że znów mogę wszystko. Tak minęło kilka miesięcy, aż znów coś pękło we mnie. Pojawiła się kolejna dziewczyna... Wszystko od nowa... Znów uwierzyłem, że tym razem się uda... Nie udało, a ja znów cholernie cierpiałem, bo naprawdę polubiłem tą dziewczyną. Zaraz po niej zacząłem coś znów z dziewczyną, którą kiedyś skrzywdziłem. Na początku była fascynacja, zauroczenie, które przeszło po trzech spotkaniach. Zraniłem znów... Wróciłem do cięcia. Wtedy zdałem sobie sprawę, że coś naprawdę jest nie tak. Wtedy też natknąłem się na książkę "Mężczyźni, którzy nie potrafią kochać" i dowiedziałem się, że mam naprawdę problem. Że nie chodziło wcale o dziewczyny, ale właśnie o mnie. Tyle mojej historii, opisanej w dużym skrócie. Wnioski, do jakich doszedłem. Z bliżej nieznanych przyczyn, boimy się bądź nie chcemy (jak tytuł wątku) angażować się w związek. Dusimy się w związku, potrzebujemy przestrzeni, wolności. Myślimy, że związek z kimś takim jak my, a więc z kimś, kto potrzebuje także przestrzeni, byłby dla nas dobry. To, że mamy problemy ze związkiem nie jest jedynym elementem naszej kondycji. Ciężko nam dokonywać ważnych zakupów (telewizor, samochód, itp.), ciężko nam podejmować ważne decyzje. Nie lubimy być przywiązani do jednego miejsca, zawsze staramy się mieć wyjście awaryjne. Lubimy niezależność. Można by nas opisać jako ludzi z syndromem Piotrusia Pana. Wieczne dziecko, które nie potrafi/nie chce/boi się dorosnąć. Wszystko, co kojarzy się nam ze stabilizacją, wywołuje gwałtowne reakcje. Pamiętam jak wielkie problemy miałem z zaakceptowaniem stałej pracy i w ogóle z życiem, z zaakceptowaniem tego, że ono tak już będzie wyglądać. I chyba tego nie zaakceptowałem, po prostu powiedziałem sobie, że nic nie trwa wiecznie i że w każdej chwili mogę wyjechać, zrobić co chcę. To mi trochę pomogło. Niestety, z dziewczynami próbowałem wielu tłumaczeń, ale żadne nie dawało rady. Muszę też zaznaczyć, że nigdy nie byłem z dziewczyną szczery pod tym względem. Może to jest jakaś metoda? Powiedzieć od razu na początku o naszych lękach? Być szczerym...? W moim przypadku najgorsze jest to, że moje uczucia faktycznie wygasają po pewnym czasie. Nie umiem kogoś kochać trwale. Kocham chwilowo, później moje uczucia znikają, a ja zostawiam dziewczynę i dalej ulegam kolejnemu zauroczeniu. I ciągle tak samo... Gdyby nie to, że za cholerę nie chcę ranić dziewczyn, pewnie by mi to odpowiadało. Ale ja naprawdę chciałbym być szczęśliwy z jedną dziewczyną, móc ją kochać, nie nudzić się nią i nie zostawiać jej z tego powodu, że lepiej się czuję będąc samemu. W sumie coś w tym może trochę być, że dobrze mi samemu. Ogólnie lubię moją niezależność i takie życie jakie mam, ale... Gdy nadchodzą te momenty samotności, pustki, gdy chce się kogoś przytulić, a nie ma się nikogo, to nie jest łatwo. Wtedy zastanawiam się, co jest ze mną nie tak? Czy ja trwale nie umiem kochać? Czy można to zmienić? A może to uszkodzenie somatyczne mózgu, jakaś niedoczynność, uszkodzenie układu nerwowego w okresie płodowym? Myślę nad tym, próbuję ubrać to w całość. Chcę pogadać o tym z psychiatrą, może on choć trochę pomoże. Zastanawiam się, co można zrobić i gdzie tkwi problem. Dzieciństwo może być tu jakimś wspólnym mianownikiem. Nie pamiętam w nim miłości. Jak było z tym u Was?
  4. Chłopaki, muszę z Wami pogadać. Dokładnie wiem, z czym się zmagacie, jeśli chodzi o niemożność wejścia w związek z kobietą. Sam przez to przechodzę, ale dopiero niedawno zdałem sobie sprawę ze specyficznych schematów, objawów wręcz, jakie rządzą się tą przypadłością. Zraniłem w życiu chyba z tuzin osób. Na początku powód był taki jak u Was - znajdę sobie atrakcyjniejszą, ta ma takie-a-takie wady. To tylko próba racjonalizacji, usprawiedliwienia dla naszej niechęci do bycia z kimś. Tak samo jak Wy cierpię z powodu samotności i pustki. Tak samo jak Ty, lukk79, gdy wycofuję się z relacji z dziewczyną, gdy w ogóle odsuwam się od problemu, czuję się jakby bardziej sobą, jestem spokojniejszy, ale gdy widzę na ulicy parę ludzi idącą za rękę to w pierwszej chwili pojawia się we mnie uczucie obrzydzenia i nienawiści, ale pod spodem kryje się ogromna zazdrość i przytłaczający smutek, że oni potrafią być ze sobą, potrafią cieszyć się wzajemną bliskością, a ja jestem jak zlodowaciały wrak. 4aether - nie radzę mieszać z tą dziewczyną w celu wprowadzenia do związku dodatkowych bodźców. To nic nie da. Nie tu jest problem. Słuchajcie, jest nas wielu, mamy cholernie podobne schematy działania i odczuwania. Przede wszystkim rzućcie okiem na książkę Mężczyźni, którzy nie potrafią kochać autorstwa Carter i Sokol. To książka o nas. Uświadomiła mi, jakiej epidemii jesteśmy ofiarami. Opisała słowami to, co czuję. W 99%. Nie znam osobiście nikogo z takim problemem, dlatego zwracam się do Was, może razem coś wymyślimy. Tak jak Wy mam zdiagnozowane zaburzenie osobowości. Dzisiaj, po czterech dniach, zrezygnowałem z psychoterapii grupowej, z kilku przyczyn. Wasze wypowiedzi dały mi sporo informacji. Ta cholerna samotność i niemożliwość związania się z kimś, jest aktualnie czymś, co najbardziej mnie w życiu boli. Mogę znieść kiepską pracę, mogę znieść natręctwa, huśtawkę nastrojów, ale samotność i pustka wiercą niemal dziurę w duszy. To boli. Chciałbym wiedzieć, czy można coś z tym zrobić, czy nie można. Nie chcę być na rozdrożu. Jeśli nie można to trudno, jakoś sobie będziemy musieli poradzić, ale chciałbym to wiedzieć. Wybaczcie chaos mojej wiadomości, ale dzisiaj, po rezygnacji z tej terapii byłem załamany, szperałem informacji na ten temat w internecie, ludzi, z którymi mógłbym się skontaktować... I znalazłem ten temat. Ucieszyłem się. I stąd taka euforyczno-chaotyczna wiadomość :). Czekam na odzew z Waszej strony. Może razem uda nam się do czegoś dojść.
×