Ani w życiu, ani na forum...
Od kilkunastu lat dręczą mnie różne rzeczy i gdy miałam poczucie, że znowu jest dobrze, zaczęłam w to po raz kolejny wątpić.
Zacznę od tego, że mam 24 lata i generalnie jestem pewna siebie, zdecydowana, czasem słyszę, że jestem suką, ale jakoś bardzo się tym nie przejmuję. Mnie najbardziej boli, to że jestem samotna. Wyprowadziłam się do Warszawy po maturze, gdzie nie mam nikogo. Związki, które gdzieś tam po drodze miałam jeszcze szczelniej zamknęły mnie w skorupie, w której mieszkam od dawna. Nie ufam ludziom z założenia, mam tu jedną osobę, którą poznałam na studiach, na którą zawsze mogę liczyć. I to tyle.
Teraz o tym co mnie męczy. Pierwsza rzecz związana z zaburzeniem mojej psychiki miała miejsce przed przeprowadzką do nowego domu. Miałam wtedy 11-12 lat i zaczęłam wyrywać sobie włosy, głównie przed zaśnięciem. Mam to jeszcze od czasu do czasu, ale w trakcie raczej monotonnych czynności - oglądania serialu albo czytania książki. Co było dalej? Po wspomnianej przeprowadzce mama wpadła w depresję. Było mi źle, bo nie umiałam jej pomóc. Nie umiałam z nią nawet rozmawiać. Kolejne wydarzenie to wyprowadzka mojej siostry do innego miasta, byłam wtedy w 1 klasie liceum i strasznie to przeżyłam. Zaczęłam pisać pamiętnik, znalazłam sobie nawet "przyjaciela" w internecie, z którym rozmawiałam codziennie przez jakieś 2 lata. Nigdy się z nim nie spotkałam. W trakcie liceum udało mi się wyjechać na całe wakacje za granicę. Pojechałam tam do pracy, zupełnie sama. Wydaje mi się, że to był ten moment, kiedy niezależność zdominowała moje życie. Przy okazji zakochałam się w tamtejszej kulturze, ludziach, we wszystkim. Po powrocie zepsuły mi się relacje z rodzicami, bo nie byłam już taka samodzielna i niezależna. Trudno było udowodnić swoją wartość sobie samej, jeśli oni nie do końca aprobowali moje zachowanie. Chciałam wrócić za granicę po maturze, nie wiem w sumie dlaczego tak się nie stało. Wylądowałam w Warszawie, na studiach. 3 miesiące po przeprowadzce zmarła moja ukochana babcia i to zajebiście dało mi w kość. Wtedy zaczęło się pasmo nieszczęść mamy, każde z tych wydarzeń odcisnęło także piętno na mnie. Straciła pracę, miała wypadek, zmarł dziadek no i ostatnie to śmierć taty. Tata był mi najbliższą osobą na świecie, byłam jego ukochaną córeczką. To pociągnęło za sobą masę rzeczy, które mnie przerażają. Przez pierwsze pół roku byłam silna, wspierałam mamę jak tylko mogłam (do niej to kompletnie nie docierało), ja wychodziłam z założenia, że co mnie nie zabije to wzmocni. Po 6 miesiącach zaczęły się histerie. Wybuchałam płaczem w pracy, na spotkaniach ze znajomymi, w domu przy okazji świąt/urodzin/innych ważnych w naszym życiu dat. Te histerie to był godzinny płacz, wywołany błahymi sytuacjami. Potem zaczął się zakupoholizm. Do tej pory mam epizody że kompletnie nie kontroluję tego ile wydaję. Są tygodnie, kiedy czuję się permanentnie zmęczona. Nie wychodzę z łóżka przez cały dzień i tępo gapię się w sufit albo telewizor. Mam też momenty, że dwa wyobrażenia o mnie samej kłócą się ze sobą. Dotyczy to głównie mojej sytuacji w pracy. Z jednej strony wiem, że jestem dobra w tym co robię i kiedyś na pewno to docenią, a z drugiej chcę to w cholerę rzucić, bo wymagania są coraz wyższe, a wyniki nie zawsze takie fajne przez rzeczy na które nie mam wpływu. Ucieczką od tego wszystkiego jest gotowanie. Ostatnio odkryłam że sprawia mi to wiele frajdy. Mam też dużo fascynacji muzycznych i wchłanianie w internecie informacji, które znajduję na temat muzyków/zespołów jest mocno zajmujące. Pisanie prozy też mnie ratuje, ale nie wiem czy ten świat fantazji bardziej mnie nie zatraca.
Nie zdecydowałam się nigdy na psychologa, choć wielokrotnie o tym myślałam. Nie miałam nigdy myśli samobójczych. Mama chciała mnie zabrać do psychiatry po śmierci taty (tak chyba profilaktycznie) ale odmówiłam. Czasami się zastanawiam co mi jest, a czasami zupełnie o tym nie myślę.
Dobrze było wyrzucić to z siebie, będę wdzięczna każdemu kto postanowi wypowiedzieć się w wątku.
PS. przepraszam za chaotyczność tej wypowiedzi.