A no i chyba mnie dopadło.
Ostatnio samotność wymyka się spod kontroli a jakoś pośród bardziej żywych niż ja mało zrozumienia.
Więc trochę o mnie...
przygody z depresją/nerwicą zaczęły się właściwie wraz z chorobą, bo oprócz psyche i ciału się nie oszczędziło, czyli trwa to lat już 12 bo powoli do 23 mi się zbliża.
Dużo można by narzekać na to co sprawiło, że jestem w tym punkcie ale chyba już powoli brakuje słów, czasu by opisywać a i czasem wiary innych, jeśli ktoś miałby jednak chęci na to by się w to wszystko zagłębić to proszę na priv czy mailowo koniecznie przy dużej kawie czy czymś co sprzyja długiemu czytaniu.
Przerobiłam już chyba wszelkie możliwe stany i dziwne, że wtedy gdy trzeba było się mobilizować by walczyć o życie (te fizyczne)
tego paskudztwa nie było widać, jak tylko trochę lepiej znowu wychodziło z ciemnego kąta...
lęki, paranoiczne poczucie zagrożenia,
Dzięki bogu, że da się wychodzić z domu bo bywało i tak, że przejście przez próg kończyło się napadem drgawek, miesiącami bałam się wyjrzeć przez okno...z racji kilku operacji konieczne wyjazdy samochodem kończyły się całodniowymi próbami doprowadzenia się do stanu w którym można oddychać, prysznic, robienie obiadu, czegokolwiek stanowiło wyzwanie które musiało wyrwać mnie z bezpiecznego kąta pokoju w którym stało moje łóżko.
ale...udało się pewnego dnia, wszystko minęło, ja unosiłam się nad chodnikami...zawsze jednak ktoś powtarzał, że wróci - "bo to wraca". Taka osobowość mówią jedni, może coś siedzi w tej wrażliwości rzeczywiście.
A dziś to(bo nawet nie chcę tego nazywać jakoś osobowo) "wraca" w coraz podlejszych formach atakuje już nie tylko głowę ale powoli sprawia, że ciało odmawia znowu posłuszeństwa...poczucie derealizacji..życie za szybą wiecie pewnie o czym mówię...i inne rewelacje.
Niestety znowu wiele mi się w życiu pozmieniało a zmiany rodzą niepokój.
dlatego jestem tu, pierwszy raz,
bo chyba znowu potwory w mojej głowie zaczynają ze mną wygrywać...
a teraz, teraz naprawdę nie ma już nikogo komu można o tym wszystkim powiedzieć...