
lamadelrey
Użytkownik-
Postów
19 -
Dołączył
-
Ostatnia wizyta
Treść opublikowana przez lamadelrey
-
wiem, ze nie powinienem, ale jestem zwyczajnie zdesperowany. kupie tianeptyne z odbiorem na terenie warszawy, serdeczna prosba jesli u kogos zalega w apteczce
-
Przeczytalem twojego bloga. Wiesz, czasem usmiecham sie sam do siebie jak pojebany. To zdarza sie kiedy uslysze komplement, dowiem sie czegos bardzo ciekawego, czy uswiadomie sobie, ze moge cos osiągnąc. Czytając twojego bloga usmiech ten pojawil sie przynajmniej dwa razy. Szczegolnie tekst 'who controls the past, controls the future' do mnie trafil (na tekscie o matczynej milosci mialem wzrusza, ale cicho). Rozesmialem sie ze swoich standardowych 'nie no, teraz to juz i tak za pozno'. Szczerze? Ogarnąlem to, wiem ze moge wszystko zmienic. Ale razem z tym przypomnialo mi sie cos, co zrozumialem takze podczas naszej rozmowy, kilka miesięcy wczesniej. Moze jakas częsc mnie wcale nie chce tych zmian. Zaglądalem do kilku innych wątkow na tym forum i zastanawialem sie, jakim bylbym pacjentem dla psychoterapeuty i jakim jestem rozmowcą dla ciebie. Spory odsetek osob zakladających tutaj wątek to 'beton'. Cięzko im wyciągnąc jakikolwiek wniosek, o przetlumaczeniu jakiegos faktu nie ma mowy. Nieskromnie powiem, ze z tym to ja chyba stoje nienajgorzej. Naprawde potrafie czasem trzezwo myslec i zdac sobie sprawe ze stanu rzeczy. Co wcale nie oznacza jednak, ze jest ze mną lepiej. Bo tak, to ze samo uswiadomienie sobie czegos nie poprawi mojego samopoczucia i stanu rzeczy jest normalne, prawda? Ale problemem jest fakt, ze swiadomosc pewnych rzeczy nie przeszkadza mi w uprzedzeniach, sceptycznemu nastawieniu, czy strachu wobec tegoz. I tez, zdaje sobie sprawe, ze to jakis ogromny hamulec, bariera ktora mnie zatrzymuje. Ale chwila chwila, ja nie wiem czy akurat ten hamulec chce puscic. Cala ta zmiana wiąze sie ze zmianami swiatopoglądu i masy innych rzeczy. A jak pisalem kilka postow temu, sporo cech etc, ktore są efektem mojej 'choroby' mnie sie najzwyczajniej w swiecie w sobie podobają. Boje sie i nie chcialbym ich stracic. Wiem, ze paradoksalnie niektore z tych rzeczy mnie niszczą, ale to wszystko siedzi tak glęboko we mnie, ze sie boje to zniszczyc. Musialbym, kuhwa, musialbym zmienic wszystko. To jak patrze na swiat, to co budowalem przez te wszystkie lata. I co, mam zburzyc swoj swiatopogląd? Bo tego potrzeba do puszczenia hamulca, prawda? Tyle ze moje spojrzenie jest sluszne! Eh, zeby to wszystko zrozumiec musialabys wejsc na moment w moją skore, musialbym cie wpuscic do swojego swiata (lol) i pokazac jak patrze na ludzi, zycie. Choc z drugiej strony, to nic by nie dalo. No wlasnie, ja naprawde chce zmian, ale boje sie konsekwencji i samych ich. Moze nie tylko prokrastynacja mnie hamuje, a wygoda w obecnym stanie rzeczy. Sam nie wiem. To uczucie znow na moment wrocilo. Zapytalas, czego sie boje, czyjego braku akceptacji. Zastanowilem sie nad tym i odpowiem najkrocej jak sie da: ludzi na ktorych w jakis sposob mi zalezy. Milo ze to forum nie tylko od ciebie bierze, ale tez troszke daje. Mysle, ze troche empatii gdzies tam we mnie jest, ale egoizm nie pozwolilby mi na pomoc innym ludziom. Mnie przerazają i dolują ludzkie problemy, przewaznie nie lubie o tym czytac i sluchac. Bo tak serio, to skąd bierzesz na to sile? Sama masz/mialas problemy, nie przytlacza cie dokladanie ich przez innych ludzi? Zresztą, pewnie patrze na to z zupelnie innej perspektywy. Lusterko emocji to to w ktore ja niechętnie zaglądam. I wiesz co ci powiem, z mojego punktu widzenia jestes odwazna i silna. Bo i tego i tego trzeba bylo, zeby osiągnąc to co osiągnelas. Droga od sierotki marysi do swiadomej kobiety (oceniam tylko na podstawie tego co piszesz) wydaje sie baaardzo dluga. Niektore zdania w tym poscie są napisane tak, jakby to co wydaje sie tak trudne bylo oczywistoscią, ktorą trzeba po prostu pracą i czasem zrozumiec. Pytam po raz kolejny, skąd bierzesz na to sile? Sugerujesz, zebym zalozyl bloga lub cos w tym stylu? Nie, to nie dla mnie. Zawsze kiedy cos pisze brakuje mi slow zeby przelac to co czuje, pozostaje wtedy niedosyt. Nawet pisząc kazdego posta tutaj zawsze mam wrazenie, ze nie powiedzialem wszystkiego, co moglem powiedziec (bo zazwyczaj tak jest) i ze nie powiedzialem tego w odpowiedni sposob. Ta pseudoterapia, jak to niefortunnie nazwalas, sprawia, ze zaczynam myslec i stawiac czola pewnym rzeczom. Nie wiem czy robisz to specjalnie, ale nawet nie zadając dobrego pytania (jak to z brakiem akceptacji, w sensie dobre) sprawiasz, ze odpisując na twojego posta zaczynam sie naprawde mocno zastanawiac i juz w trakcie pisania, na bieząco dochodze do wnioskow do ktorych nie doszedlbym rozmyslając na lozku przed snem. Jak tak teraz mysle, to naprawde, przez te pare postow i twoich odpowiedzi zmienilo sie sporo w mojej swiadomosci i postrzeganiu tego wszystkiego. Idąc myslą za twoim blogiem, wiem juz, ze to ode mnie zalezy, czy cos z tym wszystkim zrobie i zmienie. Jesli tylko znajde sile i odwage, to dam rade.
-
Ha! Od dwoch dni rozwiązuje jakies zadania, gadam do siebie jak nawiedzony po angielsku etc. Moj zapal jednak wlasnie mija niestety, to i tak ogromny sukces, ze udalo mi sie tyle zrobic w tym czasie. Taa, qmam o czym mowisz. Ludzie z prowincji są kur**sko podli. Bedąc dzieckiem sam potrafilem naprawde przejmowac sie ich zdaniem, łykalem wszystkie te zacofane poglądy i piramide wartosci. Teraz tylko zlewanie i ogromna niechęć do rzeczy, ktorymi wtedy bylem karmiony. Mimo wszystko zdaje sobie sprawe, ze jakies piętno to otoczenie odcisnelo, czuje to i widze kazdego dnia, niestety. Ale takiej rzeczy jak ty od znajomego to na pewno nie uslyszalem. Przy mojej, powiedzmy, nieciekawej sytuacji ty wygląda na to, ze mialas naprawde ciezko. I ja chyba potrafie wspolczuc (tak, wiem ze nie dlatego to piszesz), ale dla mnie oczywistością jest, ze argument 'inni mają gorzej' nie sprawi ze poczuje sie lepiej. Mysle sobie, ze dobrze byloby, gdyby sytuacja byla odwrotna, moze kopnąlbym sie w dupe, przestal uzalac i zrozumial, ze wcale nie jest tak zle. Chcialbym, zeby sam ten fakt, ze przed chwilą zauwazylem, ze Ty czy inni mają/mieli (mowie ogolnie teraz) o wiele wieksze problemy, zeby sprawil ze moje problemy staną sie dla mnie male. A, i bron boze nie zrozum mnie zle. To nie byla zadna sugestia, nawiązanie do twoich slow czy cokolwiek. A raczej cos na ksztalt przelania strumienia mysli (pozno jest). Po prostu pomyslalem o tym, ze masa osob jest w o wiele gorszej sytuacji i automatycznie przypomnial mi sie argument-pocieszenie niektorych osob w postaci 'inni mają gorzej'. Przyszla tez mysl, czy nie prawidlową reakcją powinno byc 'faktycznie mają, tak ze ruszaj tylek i przestan sie uzalac!'. Prawidlową czy nie prawidlową, na pewno wtedy byloby prosciej. Dobra koniec bo juz bredze. Ej, musze powiedziec, ze zastanawialem sie kiedys co kieruje tymi ludzmi, ktorzy tu odpisują takim jak ja chociazby. Z jednej strony mi to imponuje, z drugiej dziwi i szukam w tym czegos wiecej niz zwykla bezinteresownosc i chęc pomocy. Dlaczego to robisz? Pytam dlatego, ze mi nie przyszloby do glowy wejsc tutaj i probowac komus pomoc, chcialbym zrozumiec co czujesz. I nie chodzi o to, dlaczego odpisujesz akurat mi, tylko czemu to robisz w ogole. Co tobą kieruje? Skąd sie bierze ta potrzeba, jak to sama wczesniej napisalas, bycia matką teresą? Czy kiedy to robisz myslisz o tym, zeby ktos poczul sie lepiej, czy zeby poczul sie lepiej DZIĘKI TOBIE? Oczywiscie dla mnie to nie powinno i w sumie nie jest jakos istotne. Ciesze sie, ze są takie osoby, a jesli korzysc bylaby obopulna (bo np ktos zaspokoil swoje ego czy cos tam) to tym bardziej. Po prostu najzwyczajniej w swiecie ciekawi mnie jak to wygląda z twojej strony. Widzisz, z kolei ja tak nie potrafie. Dla mnie zawsze jest za pozno, na wszystko. Pamietam jak w wieku 17 lat chcialem nauczyc sie grac na gitarze, ale stwierdzilem, ze juz za pozno, jestem za stary. Banalny przyklad, ale tak jest ze wszystkim. Kiedy pojawia sie szansa, to ja ją marnuje, bo stwierdzam, ze i tak to nie ma sensu. Kiedy pojawia sie kolejna szansa na to samo, to ja zaluje ze jednak nie wykorzystalem tej poprzedniej w tym samym czasie marnując drugą. Blędne kolo. Patrze na wszystko przez pryzmat ewentualnego wkladu i korzysci, czy aby mi sie to oplaci. Denerwuje mnie porządek tego swiata, schemat ciąglego dążenia do bycia kims. Paradoksalnie jednak to bycie kims jest wlasnie tym, czego najbardziej pragne. No wlasnie, zdaje sobie sprawe z bezsensownosci 'wyscigu' narzuconego przez spoleczenstwo, ale mimo tego nie potrafie przestac myslec o tym, ze 'biegnięcie jak najszybciej' jest najwazniejsze. Teraz kiedy zlapal mnie skurcz martwie sie tym, ze jestem ostatni. I wiem, ze ten skurcz jakby nie patrzec, no jest zly. I przychodzi ta mysl, ze moze ja po prostu powinienem cisnąc sobie truchtem, na miare mozliwosci. Ale czy widzialas kiedys biegnącego truchtem zwycięzce? Dooobra, teraz sam sie rozesmialem, haha. Znowu zapedzam sie w grafomanskie porownania. Poki co, to srednio potrafie sie zmobilizowac w formie autosugestii. Nasze przypadki są na pewno inne, ale kiedy czytam co piszesz, to odbieram cie jako bardzo pracowitą. Wiem za to, ze ze mnie to leser i leń do kwadratu. Od samego początku wyszlas z takim podejsciem (w sensie stawianie czola tym nawet malym wyzwaniom etc), czy to przyszlo z czasem, po ciezkiej pracy i terapii? Bo jesli to pierwsze, to u mnie nie pojdzie tak lekko. Ale ten, dogonie cie! Moze. W sumie, to musze przyznac, ze czytając to co piszesz czuje sie niejako zarazony optymizmem i przez jakis czas po czuje zastrzyk pozytywnej energii. Szkoda tylko, ze ona tak szybko znika. Jesli chodzi o liste, to same here. Znaczy, nie mialem zbyt wiele czasu na realizacje i w ogole okazji (tak sobie tlumacze). Angielski to akurat pocisnąlem troche, raz sie przebieglem i dzis ostro dietowałem. Zobaczymy jak pojdze dalej.
-
Zdecydowanie bardziej restrykcyjnie i konsekwentnie musze podejsc do kwestii samodyscypliny. Poprzedniego posta napisalem trzy dni temu i mimo pelnej swiadomosci tego, ze kilka godzin pozniej moglas odpisac nie zajrzalem tu przez ten czas. Dlaczego? No wlasnie, przeciez ja i tak nie robie prawie nic poza siedzeniem w internecie calymi dniami. 'Depresje sresje mam za sobą' - tu sie usmiechnąlem. To zabrzmialo optymistycznie lekceważąco in a good way. Znaczy, cos w stylu 'pff, pokonalam te kur*e przebrzydlą, bo jestem silniejsza'. Takiego podejscia to chyba nam wszystkim trzeba. Ja pochodze z kompletnego zadupia, gdzie ludzka zasciankowosc, prostactwo i chamstwo nie znają granic. Naprawde, jesli jestes z chociazby malego miasta, to nie potrafisz sobie tego nawet wyobrazic. Zawisc w stosunku do drugiego czlowieka, glupota i brutalnosc dosięgają tam monstrualnych rozmiarow. Wiem co mowie, bo mam okazje przeciez to skonfrontowac obecnie z duzym miastem. Od zawsze roslem tam w przeswiadczeniu, ze jestem inny od rowiesnikow mimo sporej gromady kolegow. Brak jakichkolwiek zainteresowan ze strony tych ludzi, jednotorowe myslenie i zwyczajne buractwo dawaly mi poczucie wyzszosci, ale oni nawet tym potrafili wgonic w kompleksy. Kompletny koszmar. Jednakowoz przyjemnym uczuciem jest, bedąc zdala, zlewac teraz totalnie to co mowią i ich samych. Tez to masz pewnie. I narkotyki nie 'przytrzymaly' cie na dluzej? Nie mialas tego momentu fascynacji i poczucia odskoczni? Znaczy tak, ja tez zrozumialem ze to zadne rozwiązanie problemow, moze nawet zawsze mialem tego swiadomosc. Ale skoro wiedzialem, ze sam ze sobą sobie nie poradze, to fajnie bylo na kilka chwil poczuc sie inaczej, lepiej. Teraz bedąc w domu, choc nie potrafilem sobie odmowic glupiego blanta, to ogarnąlem ze nawet mnie to juz jakos nie bawi. A szkody na pewno gdzies są, dragi zawsze je zostawiają. Czytając twoją liste zmian mam wrazenie, ze jakby polączyc niektore moje cechy z twoimi, to calkiem niezle potrafilibysmy sobie radzic z naszymi problemami. Ze skupieniem sie na sobie nie mam takiego problemu. O wygląd etc dbam bardziej niz o cokolwiek innego. Z kolei ty potrafisz sie (a juz na pewno zdecydowanie bardziej ode mnie) zmobilizowac i spiąć tylek do zrobienia czegos poza idiotycznym kreowaniem wlasnego wizerunku w oczach ludzi. Oczywiscie bylem na tyle leniwy i niekonsekwentny, ze brak wykonania ktorejkolwiek z rzeczy na mojej liscie tlumaczylem sobie tym, ze jeszcze nie widzialem twojej (debilizm). A, no i skoro to mają byc takie ogolne rzeczy, poprawiające nas kazdego dnia to dodaje: - codziennie biegam - nie obżeram sie kiedy jest pozno - ogarniam i zamykam sprawe z edukacją - cwicze LD - wychodze z siostrą kiedy mnie zaprasza - czas do wyjazdu spedzam na tyle na ile dam rade aktywnie - szlifuje angielski - zyje Jesli dam rade z tym, postawie sobie kolejne cele. Daj znac jak tobie idzie realizacja tego wszystkiego
-
Nie pisalem ostatnio, bo bylem przez te dni w domu rodzinnym. To strasznie dziwne jak tamtejsze powietrze, ludzie, okolica dziala na moj stan ducha. Przez te pare dni doswiadczylem dobrze znanych bodzcow i odczuc, ktorych tutaj nic nie jest w stanie we mnie wygenerowac. Zeby bylo jasne, nie mam na mysli czegos stylu 'tam mi bylo po prostu lepiej', a raczej inaczej. Odkąd wyjechalem, za kazdym razem kiedy tam przyjezdzam pojawiają sie stany emocjonalne związane z ostatnim rokiem pobytu tamże. Pytalas o rzecz, ktorej nie moge zrobic - to spora przesada, ale na pewno bardzo ciezko byloby mi wrocic do domu i nie zajarac. Tak szczerze, to kiedy teraz tam wracam wszystko kojarzy mi sie z ostatnim rokiem spędzonym na pograniczu trzezwosci i wplywu narkotykow. Bedąc tam nadal odczuwam dziwne podniecenie na mysl o tym, ze za moment sie upale. Wokol tego tam sie kreci dzien. Zresztą, bywalo ze nie tylko wokol tego. W ostatnich miesiącach w domu duzą role zaczela odgrywac amfetamina. Nie zdązylem sie na szczescie 'wkręcic' w to na 'dobre', ale wciągalem pewnie wiecej niz 20 razy, pewne sporo wiecej. Nawąchany mozesz wszystko, ale zjazdu nie da sie porownac z niczym. Pamietam jak dzis to lezenie w lozku nad ranem i przewracanie sie z boku na bok, poczucie beznadziei, pustki i zwątpenia w swoje mozliwosci, zwątpienia we wszystko. Teraz mam swoje zjazdy i bez amfetaminy, moze troche lzejsze. Jesli chodzi o sam narkotyk, to jestem pewien na sto procent, przy nadarzającej sie okazji bedąc w domu nawciągalbym sie znowu. Na szczescie powstrzymuje mnie przed tym nadcisnienie i paniczny strach o wlasne zdrowie. Kilka dni przed wyjazdem do rodzicow myslalem 'a moze ja powinienem wrocic tam?'. Ale zrozumialem, ze tam juz jestem spalony. Tam nic sie nie zmienia, zawsze wracają te stare nieprzyjemne momenty, poczucie nadchodzącej apokalipsy. To ze wszystko sie zmienia, zmienia na zle, ze wszystko sie konczy. Uczucie najwiekszej tesknoty za tym, co moglem miec, a czego miec juz nie bede. Wracając do warszawy zawsze to wszystko mija, 'cisnienie' na narkotyki, niechęc spotykania sie ze starymi znajomymi, wszystkie te nieprzyjemne bodzce kojarzące mi sie z tamtym miejscem. Tutaj wracają problemy stąd. Wrocilem, wiec musze zalatwic sprawe z psychologiem/psychiatrą. Nie wiem, czyli na początek do psychiatry? Z tego co patrzylem, to są osrodki w Warszawie, ktore mają kontrakt z NFZ na terapię. Ale pewnie ciezko tam bedzie sie dostac. I nie wiem, czy to terapia 'z prawdziwego zdarzenia'. Mimo wszystko jednak warto sprobowac pewnie. Choc mierzi mnie to nieprzyjemne uczucie, ze sprawa bedzie zalatwiana nie w najbardziej nalezyty sposob. Dobrze, to postaram sie codziennie stosowac metode z karą. Moze faktycznie w jakims stopniu bedzie procentowac. Choc nie bede ukrywal, ze jako urodzony sceptyk nie podchodze zbyt pozytywnie do praktykowania i rzekomych efektow na dluzszą mete. Ale cicho juz, w koncu chodzi o dyscypline, prawda? Zepne tylek. To co mowisz o porodzie, faktycznie, sklada sie w calosc i bardzo prawopodobne, ze wzielo sie z tamtego momentu. Co do samej mamy, to zdarzylo sie cos podczas mojego pobytu w domu. Mimo ze mnie tam nie ma, ona czula caly czas, ze ze mną jest cos nie tak, mimo ograniczenia informacji dotyczących mojego zycia tutaj. Ktoregos dnia ujarany, sam nie wiem jak to wyszlo, nie wytrzymalem i powiedzialem jej o moich problemach. Oczywiscie bardzo pobieznie, niewiele wiecej poza tym, ze po prostu istnieją, ze sobie nie radze ze sobą. Zaluje, ze to zrobilem. Nic tym nie wskoralem, a przysporzylem jej tylko kolejnego zmartwienia. Ona i tak nie jest w stanie mi pomoc (zresztą zastrzeglem, ze sam musze sobie poradzic z tym problemem i ze wiecej do tej rozmowy nie wrocimy). Wiem, ze bedzie sie o mnie martwic, wiem, ze zrobilaby doslownie wszystko, zeby mi pomoc, ale nie potrafi. Wiesz, powiedzialem jej o tym, ale ona tego nie zrozumie. Zaczela mowic jak samej jej jest ciezko, jak ciezko jej bylo kiedys tam i ze pomogla jej modlitwa czy tam inna bzdura. Ze powinienem wyjsc do ludzi, znalezc kolegow. Nie mam do niej pretensji oczywiscie, wiem ze chcialaby mi pomoc, ale chyba kompletnie nie zdaje sobie sprawy na czym moj problem polega. Lepiej byloby, zeby nie wiedziala, ze on istnieje. No coz, czasu nie zawroce. Mam szczerą nadzieje, ze moment akceptacji o ktorym pisalas nadal u ciebie trwa, albo chociaz trwal jak najdluzej. Nie tylko z tego wzgledu, ze ci dobrze zycze, ale tez dlatego, ze to ze ktos moze daje malutką nadzieje, ze ja tez. Nadal masz ochote na te konkurencje? Okej, rozumiem zamysl, ale skoro to mają byc rzeczy ktorych nie jestesmy w stanie zrobic to ten... JAK MY JE ZROBIMY? haha w kazdym razie tutaj kilka moich, jak na cos wpadne, to dodam: - wizyta w pewnym barze - zalozenie facebooka i zaproszenie ktoregokolwiek ze starych dobrych znajomych do friendsow (chodzi o koniecznosc rozmowy) - wrzucenie na totalny luz podczas jazdy autobusem pelnym ludzi - dzien bez zwyzywania strasznie mulącego sie komputera - zagadanie do jakiejs randomowej atrakcyjnej dziewczyny (ha! to dalem z ciekawosci czy dalbym rade osiągnac) - zapoznanie i gra w pilke (lubie grac) z miejscowymi, kompletnie obcymi chlopakami smigającymi na boisku obok mojego bloku - przezwycięzenie na chociaz kilka minut urojenia/fobii związanej z palcami u stop - zrobienie sobie zdjecia i pokazanie komukolwiek czy wstawienie gdziekolwiek (never) wiecej teraz nie przychodzi mi do glowy, pozno juz.
-
Nie no, nie mam jakiegos ogromnego zalu do rodzicow. Po prostu to pamietam, pamietam jak bylo mi przykro. A prawda jest taka, ze odkąd sie wyprowadzilem zacząlem o wiele bardziej doceniac to co robili dla mnie i rodzenstwa przez lata. Moj ojciec taki juz jest, ciezko mu powiedziec cos milego, ale cholernie staral sie nadrobic to wszystko cięzką pracą i zapewnieniem jak najlepszego bytu. Swoją drogą, moje stosunki z nim w chwili obecnej (z mojej winy) są mocno chlodne. Ale z nim sie bardzo ciezko rozmawia. Wiem, czuje i widze po tym co sam przezywam, ze on tez ma problemy. Ale on i psycholog? Nie ma szans, predzej wykonczy go ta nerwica. Dowiedzialem sie tez nie dawno, ze jego dziadek cierpial na depresje i nerwice tak na marginesie. A jesli chodzi o narodziny brata, to sam mialem trzy lata i kompletnie tego nie pamietam. Z innych zrodel tez mi na ten temat nic nie wiadomo. Bez przesady, nie ma z czego byc dumnym. Moze to zabrzmialo tak, jakbym zrobil cos wielkiego, ale naprawde to pozalatwialem totalnie niezbedne duperele i kilka rzeczy wiecej. Mimo wszystko, zdolalem to zrobic dzieki twojej radzie z dyscyplinowaniem samego siebie. Za to ogromne dzięki, za to i ogolnie. Okej, sprawozdanie z zadania. Zdrową zywnosc uwielbiam, a nie wpadlem na nic bardziej kreatywnego i co sprawiloby mi wiekszą przykrosc, wiec padlo na ten zimny prysznic. Rano nie mając przed sobą twojego posta nie wiedzialem o co chodzi i dlaczego mam to zrobic. Dopiero po samej nieprzyjemnej czynnosci zrozumialem, ze skoro nieprzyjemne juz za mną, to teraz czas na cos fajnego: wyjscie. To na tyle poprawilo mi humor, ze wyszedlem autentycznie zadowolony. Jednak po pewnym czasie w glowie zaczely pojawiac sie natrętne mysli, szyby samochodow w ktorych widzialem swoje odbicie, ludzie ktorych musialem mijac. Pozniej to najgorsze, czyli pieczący bol w glowie, dyskomfort, bol i chec szybkiego powrotu. Musze przyznac jednak, ze czas od wyjscia do pojawienia sie tych nieprzyjemnych rzeczy byl stosunkowo dlugi w porownaniu do dnia normalnego. Dopoki o tym nie pomyslalem, szlo mi sie calkiem niezle. Ale to niemozliwe, zebym o tym w ogole nie pomyslal. Tak sie nie da, przeciez ja praktycznie nie mysle o niczym innym. Nie jest latwo walczyc z takimi myslami, one sie po prostu pojawiają. Wydaje mi sie, ze gdybym byl chociaz UMIARKOWANIE zadowolony ze swojego wyglądu, to byloby mi o wiele latwiej. Ale tak sie przeciez nie da. Poza tym, chyba nie tędy droga do 'wyzdrowienia', nie wiem. I na koniec cos waznego. Wygląda na to, ze mam ubezpieczenie. Rozmawialem dzis z mamą (sciemnilem, ze chodzi o innego specjaliste) i mowila, ze niby w jakis tam niezbyt fajny sposob, ale jestem ubezpieczony. No niewazne. Mowie to oczywiscie mając na wzgledzie psychologa/psychiatre. Nie bardzo wiem od czego mam zacząc. Gdzie isc, czy moze powinienem zadzwonic. Ktora przychodnia jak i co. Poszukam w internecie, moze sie dowiem. Mieszkam w warszawie, wiec problemu z dostepem do takich klinik etc raczej nie mam. Obym tylko zebral sie w sobie i to zalatwil.
-
Okej, okazuje sie, ze jesli naprawde sie 'zepne', to potrafie wyjsc z domu i cos zalatwic. Przez ostatnie dni staralem sie jak najwiecej wychodzic, roznosilem CV, zalatwilem sobie ewentualny wyjazd za granice w pazdzierniku, cos tam zrobilem (oczywiscie z oporami i nie tyle ile moglbym w tym czasie zrobic). Tyle ze kazdego dnia, praktycznie przez caly czas myslalem tylko o tym, zeby jak najszybciej znalezc sie w domu. Nawet przez moment nie zaznalem komfortu. Normalne czynnosci, jak robienie zakupow, wykanczają mnie jak jakis maraton. Czuje sie zszargany i psychicznie i fizycznie. Ten natłok natrętnych, dręczacych mysli jest nie do wytrzymania. Nawet jak wydaje sie ze jest okej, to nie jest okej. Nie potrafie tego opisac, to jakby, nie wiem, zżerało mnie powoli od srodka, doslownie. Nie wyobrazam sobie nawet, ze jestem w stanie kiedys jeszcze normalnie funkcjonowac. Kiedy wychodze, choc nie tylko, to pojawiają sie nerwy, ktore mnie torturują, niszczą. Wiem, ze raczej nie jestem typem samobojcy, ale czasem w tych nerwach i ogromie energii ktory we mnie sie kumuluje czuje ochote bic samego siebie, zaciskam zęby i obrywa sie jakiemus przedmiotowi. Potrafie lezec i fantazjowac o swojej smierci. O tym co by bylo gdyby. Ale jak mowilem, nie targnąlbym sie na swoje zycie, bo po pierwsze moja rodzina jest dla mnie zbyt wazna, zeby wyrządzac im taką krzywde. A po drugie, to oczywiscie balbym sie, balbym sie i chyba po prostu chce zyc. Jest tyle piękna i rzeczy, ktorych nigdy nie zaznalem. Tyle ze to tez dla mnie kolejny powod do smutku. Czuje jak zycie przebiega mi przez palce, trace wszystkie okazje, trace najlepsze lata. Czuje jakby bylo po prostu za pozno. Kojarzysz z lekcji polskiego bohatera antycznego i fatum nad nim ciązące? Poniekąd sie z nim utozsamiam. Co bym nie zrobil, to i tak bede glupi, brzydki, przegrany. Ze, nie wiem, taka mi przypadla rola i nic na to nie poradze. Moge sie starac, moge probowac, moge odnosic zwyciestwa, wygrawac bitwy - wojny i tak nie wygram. Pelno zali jeszcze moglbym wylac, ale to chwila slabosci, ktora i tak nic nie da, wiec juz wystarczy. Co do dziecinstwa, to kojarze dwie rzeczy (pewnie byloby tego wiecej gdybym tylko pomyslal), ktore zapadly mi w pamiec. Chyba bylem naprawde wrazliwym gowniarzem z duzą wyobraznią. W tym okresie, jak pewnie kazdy, zdarzaly mi sie bardzo czesto przerazające koszmary. Kiedy przestraszony wchodzilem do pokoju rodzicow ojciec zloscil sie na mnie, kazal wracac do siebie, mocno to przezywalem, balem sie jak cholera. Druga sytuacja jest bardziej wstydliwa. Do wczesnych czasow szkolnych mialem problem z nietrzymaniem moczu. To byl okropny wstyd i stres przed 'wpadką'. Przed innymi ludzmi, choc nie malym kosztem, to potrafilem to dobrze ukrywac. Nie pamietam wiekszosci reakcji rodzicow podczas takiej 'sytuacji'. Ale jeden dzien pamietam doskonale. Mama, w ktorej zazwyczaj mialem oparcie i obronce przed ojcem, widząc mnie wracającego do domu z mokrymi spodniami wpadla w zlosc i powiedziala tacie. Jak o rozne rzeczy nie mam do nich pretensji, jestem wdzieczny i w ogole, tak, kurwa, no to nie byla moja wina. Bylem tylko piepszonym dzieckiem, ktore juz idąc do domu przezywalo traume i ogromny stres usilując ukrywac swoją mokrą plame. Nie zrobilem tego specjalnie. Tak, to mnie akurat boli do dzis. Oo, albo pamietam, ze w wieku wczesnoszkolnym mialem jakies napady lęku. Zawsze bardzo balem sie o swoją rodzine. Jako taki szczyl modlilem sie i prosilem o to zeby predzej stalo sie cos mi niz komus z bliskich. Kiedy mama spozniala sie godzine z pracy, mnie ogarnialy czarne mysli, bylem przerazony i przestraszony, nie myslalem o niczym innym tylko o tym gdzie jest, czemu jeszcze jej nie ma i czy cos sie przypadkiem nie stalo. Dziwilem sie, kiedy mlodszy brat w tym czasie potrafil spokojnie oglądac telewizje. Tak, to bylo dziwne. Heh, w zasadzie, to nie ma tu na co odpisywac, mialem potrzebe wyklikac kilka zdan. Dobrze ze jest to miejsce
-
U mnie sprawa wygląda tak, ze ja potrafie sie zdyscyplinowac, jak to napisalas, tylko w bardzo wyjątkowych przypadkach. Festiwal muzyczny poprzedniego lata, ktorego po prostu nie moglem opuscic, udalo mi sie, spedzilem trzy dni wsrod kilku tysięcy ludzi wokol. Ale to nie to samo, tam jak wiadomo zycie toczy sie troche inaczej. Zalatwiona przez rodzine dwutygodniowa praca we francji - okej, presja ze strony rodzicow i tez sie na to zobylem. Ale sprawy tak wazne jak zlozenie dokumentow na studia - odwlekanie na ostatnią chwile i ostatecznie rezygnacja. Nawet tego posta przeczytalem wczoraj, ale nie wiem sam czemu z zupelnie nieznanego mi powodu przelozylem odpisanie na dzisiaj. Z jednej strony to na sto procent ta prokrastynacja i leń, ale tez jakis lęk i swiadomosc tego, jak bardzo mnie ŻYCIE męczy. Kazde glupie wyjscie, kazde zalatwienie sprawy, nawet przyjemne chwile wiążą sie ZA KAZDYM RAZEM z jakimis nieprzyjemnymi wspomnieniami i uczuciami. Wezmy pod uwage chociazby te dwa wyjazdy. Festiwal - okej, bawie sie niezle, przyjemnie sie slucha muzyki, z jednej strony przyjemnie choc troche czasu spedzic wsrod ludzi. Ale kiedy wspominam te trzy dni, to pamietam tez, ze bylo mi zwyczajnie smutno. Bylem sam, czulem to jeszcze bardziej wsrod ludzi bawiących sie ze swoimi znajomymi. Przypomnialo mi to jak bardzo anonimowy jestem w tlumie, jak bardzo jestem nikim wsrod nich. Do tego wyglądalem okropnie i wstyd mi bylo sie pokazywac. Nie uzalam sie, tylko mowie co poczulem. Francja - okej, jestem. Praca nie jest ciezka, są nawet mlodzi ludzie, calkiem mili. Zachęcają mnie do wspolnych wyjsc wieczorem. Ale ja czuje, ze to 'nie moje towarzystwo' (tak jest z kazdym) i wybieram przygnębiające samotne spacery wieczorem z sluchawkami na uszach i fantazjami. Rysunek to raczej nie dla mnie, srednio do mnie przemawia, probowalem. Do grafika na pewno nie zaglądalbym w ogole. I z czasem te lęki mineły? W sensie, podczas tego wyjazdu. Nie towarzyszyl ci ten lęk przez caly czas? Dobrze wspominasz ten wyjazd? Nie zmeczyl Cie psychicznie? Ten sposob z samodyscypliną najbardziej mi odpowiada. Moze dlatego, ze jest najwygodniejszy. Ale wczoraj zmobilizowalem sie, powiedzialem, ze poszukam pracy w nocy i faktycznie, szukalem po internecie przez pare godzin. Po poludniu bylem tez wykonac cwiczenie. No, po prostu pojawily sie typowe objawy osoby zestresowanej i moze, nie wiem, przestraszonej. Nerwowe gesty, przyspieszony krok. Mysl o tym, jak wyglądam. Przejrzenie sie w najblizszym oknie samochodu. Jesli dobrze ulozone wlosy i reszta okej (zdarza sie bardzo rzadko) - niewielkie uspokojenie i chęc pokazania sie, iscia dalej, nabranie pewnosci siebie. Jesli zle - jeszcze wieksze zdenerwowanie i mysl o jak najszybszym schowaniu sie, tj. powrocie do domu. Wczoraj oczywiscie to drugie. Straszny dyskomfort, a nawet zlosc i frustracja tym spowodowana. Do tego strach. Widok kogos przed kim moglbym odczuwac kompleksy i czuc sie gorszym - przyspieszenie kroku, czasem nogi z waty albo przejscie tak zeby nie byc widocznym, ewentualnie zawrocenie. Zmęczenie fizyczne, piekąca glowa, uczucie gorąca, pot, dyskomfort. Zly humor, zlosc i smutek ze to takie nieprzyjemne i męczące. Powrot do domu, ulga. Czemu 'nie moge' wyjsc i czego sie boje? Boje sie porazki, kompromitacji i wysmiania. To brzmi smiesznie w obliczu chociazby wyjscia na spacer w miejsce pelne ludzi, ale to prawda. Boje sie tego cholernie nieprzyjemnego uczucia dyskomfortu, ich wzroku i ich obecnosci, mozliwej ocenie mojej osoby. Przede wszystkim boje sie uczucia bycia gorszym, brzydszym, biedniejszym, glupszym etc. I to nie musi objawiac sie w zachowaniu innych, wystarczy ze sam sie takim poczuje. Chyba mam kompleksy czy cos. Widzisz, w takim spacerze przejawia sie to przede wszystkim w wyglądzie. Ale jesli mialoby dojsc do wiekszych interakcji, to doszloby zdenerwowanie z powodu chociazby braku znajomych, wiedzy na jakis temat. Nie wiem, kazdej mozliwej rzeczy czy cechy, ktorej nie posiadam, a ktorą chcialbym miec. Nawet jesli to niemozliwe. Boje sie tego wszystkiego, kompromitacji, poczucia nizszosci. W sumie, to przypominam sobie dosyc wstydliwą rzecz z mojego dziecinstwa, w ktorej podobnie smiesznie zachowywalem sie, jak podczas tego spoconego spaceru. Choc nie wiem czy to istotne i ma cos wspolnego. Jak cos to moge opowiedziec. A, no i zazwyczaj na spacer wychodzę nocą, kiedy juz nikogo nie ma na ulicach. I dziwne jest to, ze nawet wtedy pojawiają sie te rzeczy. Doluje mnie ten spacer. Najbardziej przejawia sie to jednak wtedy w piekącej glowie i uczucie gorąca. Moze to nie tylko psychika, ale i fizycznie cos ze mną nie tak.
-
Niestety, prawda jest taka, ze nigdy nie odwazylem się prosic o pomoc kogos z bliskich. Nie jestem w stanie tego zmienic. Znam ich, wiem jakie bylyby reakcje. Mama jest osobą, na ktorą zawsze moge liczyc i ktora zawsze mi pomoze. Tyle ze nie potrafilem mowic jej o swoich problemach juz jako dziecko, teraz kompletnie nie umialbym w ten sposob porozmawiac. Nie, to nie wchodzi w gre. Jedynym wyjsciem jest chyba dostanie pracy. Szukam nawet (czasem), bylem na jednej rozmowie która sie nie powiodla. W sumie, to sam sie z tym oszukuje, bo ja nie chce pracowac, ale wiem, ze musze. I nie chodzi tu tylko o lenistwo. W zasadzie to brak chęci jest tu drugorzędną sprawą. Nie wiem czy wspominalem, ale choruje na nadcisnienie tętnicze. Stwierdzil mi je niecaly rok temu lekarz, kiedy jeszcze wazne bylo moje ubezpieczenie. Chodze do niego co dwa miesiące po przepisanie lekow, choc pewnie gdy wyda sie, ze juz nie mam ubezpieczenia, to bede mial problemy. No ale niewazne, nie o to chodzi. Nie wiem czy nadcisnienie ma cos z tym wspolnego, bo to towarzyszy mi od bardzo dawna, ale nadmiernie sie poce. Plus taki, ze nie smierdze, ale doslownie potrafi sie ze mnie lać. Plamy pod pachami, mokre dłonie, mimo ze jestem szczuply, towarzyszy mi to caly czas. Naprawde, nie zdajesz sobie sprawy jak to cholernie krępujące. Wstydze sie przejechac kilka przystankow autobusem, podac komus dloni. Latem jest najgorzej. Mysle tylko o tym, zeby nikt nie zauwazyl. W zasadzie wydaje mi sie, ze to jeden z czynnikow, ktore skladują sie na moj problem. Ten kompleks towarzyszy mi od wczesnego nastolatka. Jesli chodzi o rade z cwiczeniem, to mysle ze to naprawde moze procentowac. Od jakiegos czasu, wieczorami kiedy jest chlodniej i mniej ludzi, wychodze na zewnątrz na dlugie spacery, jezdze rowerem. I kiedy solidnie sie zmecze, to czasem naprawde jest mi jakos lepiej, przychodzi niewielka ulga. Ale to tylko czasami, bo przewaznie konczy sie to uderzeniami gorąca, bardzo kiepskim samopoczuciem, a najgorsze jest cholernie uciązliwe uczucie 'pieczenia' w glowie. Sam juz nie wiem, czy to ma związek z moim zdrowiem fizycznym czy psychicznym. W kazdym razie potęguje uczucie bezsilnosci, niechęci. Kiedy zle sie czujesz fizycznie, trudno o komfort psychiczny. Mowilem o tym temu lekarzowi (tak jak i o poceniu), ale chyba ma mnie za hipochondryka i zbywa tym, ze to stres, ze cos tam. Przepisal tabletki uspokajające, ktore oprocz zawartosci portfela nie zmienily kompletnie nic. Do innego nie pojde, no bo wiadomo, trzeba pokazac ubezpieczenie. Wszystko sprowadza sie do jednego. Takze nie wiem jak to zrobie, ale musze je zdobyc. Zeby zdobyc musze zacząc wychodzic, zeby zacząc wychodzic musze chociaz pokonac ten dyskomfort wsrod ludzi, przynajmniej ten pot, chociaz tyle. Ale zadne srodki nie pomagają. Ciezka to sprawa i blędne kolo. W sumie, to chyba dosyc klarownie przedstawia sie to, co musze zrobic. Czy mi sie uda, nie mam pojecia. Poki co tylko odkladanie, ze 'kiedy bedzie chlodniej', ze 'jesienią'. Ale, heh, to samo bylo rok temu. A moze, nie wiem. Moze ja po prostu nie chce dopuscic mysli, ze to wieczne odwlekanie to nieodpowiedzialne lenistwo? Co o tym myslisz? Jesli taka moze byc prawda, to prosze powiedz, uswiadamiający kop w tylek w takiej sytuacji bylby chyba mobilizujący. Nie wiem sam. Wiem tylko, ze chce bez zmeczenia, stresu, frustracji i dyskomfortu zacząc wychodzic do ludzi i zyc. Jesli mi sie uda zdobyc ubezpieczenie, to na terapie pojde na pewno. W koncu wlasnie o to mi chodzi. W zasadzie, to bardzo tego chce. To jakas nadzieja. Sprobuje wtedy z tą terapią uzaleznien, w sumie to nawet poniekąd moze i jestem od komputera uzalezniony. Ogromne dzięki za slowa otuchy i w ogole, pozdrawiam!
-
Niestety, prawda jest taka, ze nigdy nie odwazylem się prosic o pomoc kogos z bliskich. Nie jestem w stanie tego zmienic. Znam ich, wiem jakie bylyby reakcje. Mama jest osobą, na ktorą zawsze moge liczyc i ktora zawsze mi pomoze. Tyle ze nie potrafilem mowic jej o swoich problemach juz jako dziecko, teraz kompletnie nie umialbym w ten sposob porozmawiac. Nie, to nie wchodzi w gre. Jedynym wyjsciem jest chyba dostanie pracy. Szukam nawet (czasem), bylem na jednej rozmowie która sie nie powiodla. W sumie, to sam sie z tym oszukuje, bo ja nie chce pracowac, ale wiem, ze musze. I nie chodzi tu tylko o lenistwo. W zasadzie to brak chęci jest tu drugorzędną sprawą. Nie wiem czy wspominalem, ale choruje na nadcisnienie tętnicze. Stwierdzil mi je niecaly rok temu lekarz, kiedy jeszcze wazne bylo moje ubezpieczenie. Chodze do niego co dwa miesiące po przepisanie lekow, choc pewnie gdy wyda sie, ze juz nie mam ubezpieczenia, to bede mial problemy. No ale niewazne, nie o to chodzi. Nie wiem czy nadcisnienie ma cos z tym wspolnego, bo to towarzyszy mi od bardzo dawna, ale nadmiernie sie poce. Plus taki, ze nie smierdze, ale doslownie potrafi sie ze mnie lać. Plamy pod pachami, mokre dłonie, mimo ze jestem szczuply, towarzyszy mi to caly czas. Naprawde, nie zdajesz sobie sprawy jak to cholernie krępujące. Wstydze sie przejechac kilka przystankow autobusem, podac komus dloni. Latem jest najgorzej. Mysle tylko o tym, zeby nikt nie zauwazyl. W zasadzie wydaje mi sie, ze to jeden z czynnikow, ktore skladują sie na moj problem. Ten kompleks towarzyszy mi od wczesnego nastolatka. Jesli chodzi o rade z cwiczeniem, to mysle ze to naprawde moze procentowac. Od jakiegos czasu, wieczorami kiedy jest chlodniej i mniej ludzi, wychodze na zewnątrz na dlugie spacery, jezdze rowerem. I kiedy solidnie sie zmecze, to czasem naprawde jest mi jakos lepiej, przychodzi niewielka ulga. Ale to tylko czasami, bo przewaznie konczy sie to uderzeniami gorąca, bardzo kiepskim samopoczuciem, a najgorsze jest cholernie uciązliwe uczucie 'pieczenia' w glowie. Sam juz nie wiem, czy to ma związek z moim zdrowiem fizycznym czy psychicznym. W kazdym razie potęguje uczucie bezsilnosci, niechęci. Kiedy zle sie czujesz fizycznie, trudno o komfort psychiczny. Mowilem o tym temu lekarzowi (tak jak i o poceniu), ale chyba ma mnie za hipochondryka i zbywa tym, ze to stres, ze cos tam. Przepisal tabletki uspokajające, ktore oprocz zawartosci portfela nie zmienily kompletnie nic. Do innego nie pojde, no bo wiadomo, trzeba pokazac ubezpieczenie. Wszystko sprowadza sie do jednego. Takze nie wiem jak to zrobie, ale musze je zdobyc. Zeby zdobyc musze zacząc wychodzic, zeby zacząc wychodzic musze chociaz pokonac ten dyskomfort wsrod ludzi, przynajmniej ten pot, chociaz tyle. Ale zadne srodki nie pomagają. Ciezka to sprawa i blędne kolo. W sumie, to chyba dosyc klarownie przedstawia sie to, co musze zrobic. Czy mi sie uda, nie mam pojecia. Poki co tylko odkladanie, ze 'kiedy bedzie chlodniej', ze 'jesienią'. Ale, heh, to samo bylo rok temu. A moze, nie wiem. Moze ja po prostu nie chce dopuscic mysli, ze to wieczne odwlekanie to nieodpowiedzialne lenistwo? Co o tym myslisz? Jesli taka moze byc prawda, to prosze powiedz, uswiadamiający kop w tylek w takiej sytuacji bylby chyba mobilizujący. Nie wiem sam. Wiem tylko, ze chce bez zmeczenia, stresu, frustracji i dyskomfortu zacząc wychodzic do ludzi i zyc. Jesli mi sie uda zdobyc ubezpieczenie, to na terapie pojde na pewno. W koncu wlasnie o to mi chodzi. W zasadzie, to bardzo tego chce. To jakas nadzieja. Sprobuje wtedy z tą terapią uzaleznien, w sumie to nawet poniekąd moze i jestem od komputera uzalezniony. Ogromne dzięki za slowa otuchy i w ogole, pozdrawiam!
-
Mineły dwa miesiące odkad ostatni raz cos pisalem. Dziekuje za tamtą odpowiedz, przeczytalem ją. Postanowilem wtedy, ze wezme sie za siebie, poradze sobie sam, bez pomocy innych, ze to tylko kwestia mobilizacji. Ale jak widac, nie zmienilo sie kompletnie nic. Niedawno gdy spotkalem sie z tą dziewczyną, o ktorej pisalem wczesniej, przezylem jedne z najgorszych chwil w moim zyciu. Pod sam koniec spotkania cos we mnie pęklo, poczulem.. nie da sie tego opisac. Poplakalem sie, powiedzialem, ze nie chce jej skrzywdzic, ona nie wiedziala co mam na mysli. Czulem jaki jestem zly, jak zle postepuje, ze nie zniose mysli, ze kogos krzywdze. Jadąc do domu w autobusie nie widzialem niczego, ludzi, tylko droge i ciemnosc nocy. Dlawilo mnie okropne uczucie w gardle, chcialem, zeby ten autobus rozbil sie, wpadl na drzewo, zebym w nim zginąl, zebym przestal czuc cokolwiek. Tego chcialem najbardziej, nic nie czuc, zasnąc, nie budzic sie. Dopiero w domu mi przeszlo. Moje dni polegają ciągle na tym samym, wstaje, jem, komputer, spie. Staram sie jak najbardziej zapelnic czas, zeby nie miec go na przemyslenia, to one sprawiają, ze wpadam w chwilowe dolki, bardzo nieprzyjemne, czasem konczące sie placzem, czasem nawet tego nie potrafie, choc to przynosi ulge. Meczą mnie tez nieustanne wybuchy nerwow o kazdą najmniejszą glupote, wykanczają i psychicznie i fizycznie. W poprzednim poscie pisalas na temat normalnego zycia. Prawde mowiąc, nie wiem co wtedy mialem na mysli. Coraz bardziej jednak utwierdzam sie w fakcie, ze zadne z 'zyc', tych wymarzonych, realnych w osciągnieciu, czy rzeczywistych nie sprawi, ze poczuje sie szczesliwy. Zadne osiągniecia, dązenia, czy tkwienie w tym marazmie nie pozwoli mi na normalny szczery usmiech, zadowolenie z siebie i z tego kim jestem. Prawda jest taka, ze ja nie wiem czego bym chcial, po prostu nie wiem. Nie wytrzymuje ze sobą, z innymi. Mysle o smierci, ale sie jej boje. Boje sie smierci kogos z bliskich. Z tym chyba nie potrafilbym sobie poradzic, wolalbym, zeby to spotkalo mnie. Czasem ze stresu i strachu caly sie trzese. Zdaje sobie sprawe, ze psychiatra, to pewnie jedyne wyjscie, zeby mi pomoc, ale w tym momencie nawet ubezpieczenia nie mam zeby dostac sie z nfzu. O srodkach na normalną terapie juz nawet nie wspomne. Nie umiem sobie pomoc i nie jestem w stanie poprosic o te pomoc kogokolwiek. Marze o tym, zeby miec kogos bliskiego. Kogos naprawde bliskiego, najlepiej dziewczyne (heh), kogos, dzieki komu pierwszy raz w zyciu poczulbym sie zrozumiany. Choc jedną osobe, ktora sprawi, ze nie bede czul sie samotny. Mam bliskich, kocham ich, ale nikt z nich nie jest czlowiekiem, przed ktorym potrafilbym sie calkowicie otworzyc. Potrzebuje kogos takiego, tyle ze ktos taki w ogole nie istnieje. Jestem sam. Dobrzee bylo znow wyrzucic z siebie pare slow -- 13 lip 2013, 02:49 -- ja pierdole, pomozcie mi, błagam
-
A czy ta osoba sama mowila, ze jej samopoczucie uległo dzieki temu poprawie? Zmiany nastąpiły dzięki terapii czy jakimis innym sposobem? Mysle, ze spotkanie, czy rozmowa z osobą, ktora ma podobny problem do mojego byloby ciekawym doswiadczeniem, np terapia grupowa. Choć biorąc pod uwage moj stosunek do ludzi naprawde nie wiem, czy zdolalbym sie zdecydowac na coś takiego. Wiesz, tylko moj perfekcjonizm(nawet nie wiem, czy tak powinienem to nazywac) nie sprawia, ze moje zycie, nawet pozornie, staje sie uporządkowane jak to bywa u innych. Oni mimo, ze cierpią, to po prostu działają. U mnie nie ma porządku, tylko ogromny bałagan. Bałagan, ktory czasem ogarniam, zeby sprawic pozory przed ludzmi, ze go wcale nie ma. Jak na dłoni widać, ze mimo swojej tragedii oni są o wiele lepsi i bardziej wartosciowi ode mnie. Ich perfekcjonizm przynosi jakies gorzysci dla ogółu, czyms owocuje. Moj skupia sie tylko na jednym, na uznaniu w oczach ludzi, splendorze i wlasnych, nie obopulnych korzysciach. Wiesz, mimo, ze czasami mam sie za czlowieka bardziej swiadomego od innych, to na ironie jestem cholernie 'pusty'. Przez te pustke mam na mysli wlasną postawe zyciową. Dzięki tej rozmowie zrozumialem, ze wlasnie te wewnetrzną pustke i bezwartosciowosc staram sie zapelnic czyms zewnetrznym. Mam wrazenie, ze w swojej glowie utworzylem jakas prywatną piramide wartosci i staram sie dbac, czy dbalbym tylko o te rzeczy, ktore są na jej gorze. To cholernie płytkie, bo ide na skroty. Nie dbam o piękno wewnetrzne, jak dobroc, czy empatia. Dlaczego - to proste, skladają sie na to dwa czynniki. Pierwszy, to to, ze takich cech nie widac od razu golym okiem, a wiec nie warto sie starac skoro nie zostanie to z miejsca docenione, bo przeciez na tym mi w zyciu zalezy. Druga rzecz i chyba istotniejsza, to to, ze w moim swiecie takie cechy kojarzą sie ze słaboscią. Słabość to porażka. Sto razy lepiej być cynicznym i aroganckim skurczybykiem bez skrupolow, ktory pewnoscią siebie podswiadomie daje do zrozumienia otoczeniu, ze najwyrazniej ma powody aby byc pewnym siebie wlasnie. W konsekwencji obdarzany jest szacunkiem, a w najgorszym wypadku respektem (czyt. cos na zasadzie strachu). Nie jest slaby, bo bycie slabym to przeciez bycie gorszym. Co do tej pustki i wypelnienia jej, heh, posluze sie bardzo glupią metaforą, ale ktora mam nadzieje dobrze zobrazuje moją mysl. Żyjemi w dobie internetu (może to tez ma jakis wplyw?), prawie kazdy posiada konto na facebooku. Profil na tym portalu to jakby zarys naszej osobowosci, wchodzisz i juz cos wiesz na temat tej osoby. Widzimy jaką ktos uczelnie skonczyl, ktory film nalezy do jego ulubionych, mozemy czegos juz sie o tym kims dowiedziec, moze nam sie wydać kims interesującym. Ale to przeciez tylko malutki pierwiastek, skrawek naszego prawdziwego JA. Tak naprawde, to moze byc tylko ladna okladka do bardzo brzydkiego srodka tej ksiązki. Przez moj brak poczucia wlasnej wartosci ja dbam o ten wlasnie profil, staram sie zapelnic go czyms pieknym i imponującym, zeby nie pokazac brzydkiego srodka. Mysle o tym wrecz maniakalnie, jesli nie ten srodek to choc on musi byc wspanialy. Nie zrozum mnie zle, to nie jest tak, ze ja do konca czuje sie bezwartosciowym czlowiekiem (moze dzięki komplementom, ktore zdazalo mi sie slyszec od ludzi). Uwazam sie za dosyc 'ogarnietego' i w miare inteligentnego goscia z 'poczuciem smaku', tyle ze to przeciez tak niewiele. To tak mało. A ja mam ogromną potrzebe bycia w czyms nie calkiem niezlym, nie dobrym, tylko NAJLEPSZYM. Tak naprawde nie jestem w niczym nawet chocby dobry, to jedna z przyczyn mojej frustracji, zrezygnowania i ucieczki. Jedyne co mi dobrze wychodzi i w czym jestem mistrzem, to ta zewnętrzna autokreacja wlasnej osobowosci. Widzisz, dbam o to co widać na zewnątrz nie tylko dlatego, ze tak łatwiej i prosciej, ale takze ze wzgledu na to, ze takie rzeczy ludzie dostrzegają golym okiem i od razu. W ten sposob moge zaimponować wiekszej rzeczy ludzi. Poprawić sobie humor chocby tym, ze jakas ładna dziewczyna uśmiechneła sie do mnie w tramwaju, czy nowopoznanym ludziom zaimponowalem swietnym gustem i obyciem w jakiejs konkretnej dziedzinie. Robie to dla siebie, ale tak naprawde jesli nie zauwazą tego inni, to wiekszosc rzeczy staje sie bezwartosciowa. Nieslusznie dziele ludzi na gorszych i lepszych, z dobrym statusem spolecznym, wiedzą i tych gorszych, zacofanych ludzi przeszlosci. Tylko ci pierwsi mi imponują, z tych pierwszych zdaniem sie licze. Sam chce byc kims, kto imponuje. Tak jak pisalem wczesniej, nie pojde do pracy w charakterze chocby sprzedawcy, bo po prostu nie wiem, to dla mnie wstyd, czulbym sie gorszy. Ze studiow zrezygnowalem, bo wolalem nie chodzic w ogole, niz uczeszczać na cos kiepskiego. Chcialbym, ale nie potrafie, to byloby wbrew mnie. Bo przeciez nie liczą sie zadne polsrodki, nie moze byc zadowalająco, musi byc najlepiej, ja taki musze byc, a przynajmniej sprawiac taki pozor, tak sie czuc. I zauwazylem, ze nie liczy sie dla mnie tak bardzo to, co dzięki temu byciu najlepszym osiągne, a sama swiadomosc tego faktu. Przykladem mogą byc moje dotychczasowe stosunki z dziewczętami, gdzie nie raz wykazywalem sie straszną zazdroscią o kogos innego w obawie, ze moze ze mną wygrać. Może wplyw na to miala tez pewne zdarzenie. Mając 16 lat bylem zwodzony przez pewną dziewczyne, ktora mając chlopaka przez dlugi czas obiecywala mi, ze z nim zerwie dla mnie. Kiedy to zrobila, wybrala innego, a ja przegralem. Nie bede ukrywał, ze mocno wtedy to przezylem i wywarlo na mnie to jakis tam wplyw. Jesli chodzi o ten perfekcjonizm, to ogromnym problemem dla mnie jest chociazby prezent dla kogos, czy sposob na spedzenie wieczoru z dziewczyną. Zawsze strasznie mnie to frustruje, bo musze znalezc cos niebanalnego, cos naprawde wyjątkowo oryginalnego, jesli tego nie znajde, daje sobie spokoj. Co do mojego ukrycia sie i rzadkiego wychodzenia mysle, ze moze miec to jakis związek z jedną z rzeczy, na ktorą wlasnie w ten 'perfekcyjny' sposob zwracam uwage. Chodzi o wygląd. Nie jestem jakis zniewiesciały, ale poczucie estetyki w tej kwestii, to dla mnie bardzo istotna sprawa. Zdarzało mi sie, ze nie poszedlem do szkoly, bo wlosy zle ulozyly mi sie podczas spania, czy w drodze na przystanek zauwazylem małą plamke na bluzie i wrocilem do domu. Gdybym nie wrocilbym, bylbym w tak podlym humorze, ze dzien dla mnie i dla ludzi w moim otoczeniu stalby sie pieklem. Odczuwalbym straszny dyskomfort, ktory rzecz jasna mialby wplyw na moje samopoczucie. Kiedy chodze na zakupy, to przechodząc trzy duze centra handlowe nie znajduje nic, albo gora jedną rzecz, ktorą jestem sklonny kupic. Ale musi byc idealna, nawet jesli wygląda pieknie, ale w jakims malym fragmencie nie lezy dobrze, to sie nie zdecyduje. To okropne, ale w sumie lubie to, bo dzieki temu dobrze wyglądam. No i jest tez taka korzysz (haha), ze czasem zwracają dzieki temu na mnie uwage przedstawicielki plci pieknej, a co jest dla mnie istotne i co rzecz jasna podbudowywuje moje chore ego. Jak juz wczesniej wspominalem, czytalem o czyms takim, jak narcyzm i wiele cech związanych z tego typu zaburzeniem z calą pewnoscią pasuje do mnie. Choć z drugiej strony chyba w tym wszystkim nie chodzi o jakiekolwiek nazywanie problemu, a szukanie jego zrodla, bo kazdy jest inny i ma za sobą rozne doswiadczenia. Musze przyznac, ze w ostatnim czasie (przed napisaniem tutaj) zastanawialem sie mocno co mialo tak duzy wplyw na moją osobowośc, szukalem konkretnych zdarzen. Nie wiem, teraz wydaje mi sie, ze to proces stopniowy, dlugotrwaly i niezalezny tylko od jednego czynnika. Ale probowalem znalezc błąd, ktory sprawil, ze jestem w takiej sytuacji w jakiej jestem. Przeciez inni, ktorzy byli podobni do mnie, albo nawet ci ktorzy 'gorzej rokowali na przyszlosc' potrafią zyc normalnie, dlaczego to ja siegnąlem dna. Musze przyznac, ze traktuje ludzi zle nie tylko dlatego, ze jestem surowy nawet dla samego siebie. Zachowuje sie tak, bo poniekąd przemawia przeze mnie zgorzknienie, ktore przeradza sie w zazdrosc, jestem zly, zazdroszcze im, ze oni potrafią sie cieszyc, bawic, zyć. I wiesz co? Wczoraj pisalem, ze ten perfekcjonizm paradoksalnie daje mi czasem poczucie bycia od nich lepszym. Ale dzis zacząlem sie zastanawiac, czy to przypadkiem nie jest tak, ze oni są lepsi ode mnie (w mojej swiadomosci) TYLKO dlatego, ze tego problemu nie posiadają. Moze kiedy udaloby mi sie go przezwyciezyc, albo chociaz nauczyc z nim zyc, to poczulbym ogromną ulge ze wzglednu na to, ze sam moge miec to czego im zazdroszcze, to co oni mają. Mam nadzieje, ze rozumiesz co mam na mysli. Nie jestem jeszcze co do tej mysli przekonany, nawet nie wiem czy to jest sluszny wniosek. Ale ciesze sie, bo to myslenie daje, nie wiem jak to opisac, mniej zgorzkniale spojrzenie na to wszystko. Co do wczesniejszego zastanawiania sie nad przyczyną mojego problemu, to blądzilem po omacku. A teraz, kiedy opowiadam ty pytasz i odpowiadasz wszystko tak jakby ukladalo sie w calosc. Mam na mysli chocby to z rodzicami. Moze znalezienie przyczyny problemu nie pomoze w zwalczaniu go, ale dobrze byloby miec faktyczną swiadomosc, skad to sie bierze, uspokoiloby. Nie do konca wierzylem w slusznosc tej tezy, ale rozmowa faktycznie dobrze dziala. Nie jestem jakos szczegolnie wylewny, ale serio, bardzo mocno ci dziekuje, to dla mnie bardzo duzo znaczy, naprawde. O, widzisz, teraz dala o sobie znac moja 'poryta' psychika. Gdybym byl na twoim miejscu, to poczulbym sie bardzo niewygodnie, bo mimo, ze zostalem pochwalony, to tak jakby poczulbym odpowiedzialnosc i obowiązek dalszej rozmowy, presje z tej drugiej strony. Takze jesli masz to samo, to wiedz, ze zadnej presji nie ma. Mam wrazenie jakbym zawracal komus glowe, bo sam tak czulbym sie, gdyby ktos mi sie zwierzał. Nie wiem czy to jest jedna z cech tego mojego problemu, bo przeciez chyba nie wszystko mozna na to zrzucic, ale jestem strasznym egoistą. Stawiam siebie w centrum, jesli chce rozwiązywac czyjes problemy, to tylko licząc na pochwale albo korzysci związane z ich rozwiązaniem. Nie chce sie spoufalać, ale sama chodzisz na terapie w związku ze swoim problemem? Ciekawi mnie, czy to faktycznie daje jakies efekty i procentuje. Pytasz o to kiedy ostatnio bylem radosny? Szczerze mowiąc, to nigdy sie nad tym nie zastanawialem. Tak po prostu, sam z siebie? Nie wiem, nie pamietam. Zawsze jesli mialem lepszy humor to ze wzgledu na to, ze cos mi sie udalo, zostalem pochwalony, musiala byc jakas konkretna przyczyna. Nie za bardzo pamietam zabaw z dziecinstwa, ale przebywalem wsrod swoich rowiesnikow, bawilem sie z nimi chyba w miare normalnie. A teraz, nie potrafie sie bawic, nie czerpe z takich rzeczy radosci. Mam jedną pasje, jest nią muzyka. CZASEM chodze na koncerty, ale nigdy nie tancze czy cos w tym stylu, bo nie chce wyglądac zalosnie. Nienawidze bycia zalosnym i pajacowania. Moze to jakis wewnetrzny lek przed kompromitacją i smiechem ze strony otoczenia. Okej, czas na rozwiązanie zadania. Przyznam, ze mialem spory problem w ogole ze stworzeniem i wyobrazeniem sobie takiej postaci, to chyba swiadczy o tym, ze sam nie do konca wiem czego chce, albo przynajmniej niektore cechy ktore chcialbym w tej postaci zawrzec klocą sie ze sobą nawzajem. Chodzi o to, ze chcialem te 'dobre' cechy pogodzic z tymi o wydzwieku nieco pejoratywnym, a ktore sprawilyby, ze patrze na te osobe z respektem. Ale w koncu mniej wiecej mi sie udało. Przejdzmy do spotkania. Pierwsze uczucie to zazdrosc, zdominowana jednak przez jakis ogromny kompleks wzgledem tej osoby i dyskomfort za tym idący. Podczas myslenia nad jej cechami na rzecz aroganckiego chama wybralem jednak, kogos to kto na tyle zna swoją wartosc, ze dla swojego ego nie stara sie udowodnic, ze jest ode mnie lepszy, przez co ja z czasem nie odczuwam AZ takiego dyskomfortu, przechodzimy do rozmowy. Skoro jest to osoba, ktora mi zaimponowala, to staram sie, aby dobrze wypasc.Nawiązujemy jakąs nic porozumienia, bo jest cos, co nas łączy, na początku dobrze mi sie z nią gada, ale w miare uplywu rozmowy dyskomfort zaczyna wzrastac bo mimo, ze niechcący, to czuje sie ponizony i gorszy. Od niego wręcz 'bije' ten sukces. Zaczyna mnie to jednoczesnie zloscic ale i smucic- kompleks i uczucie nizszosci nadal mnie ogarnia. Ta osoba przestaje jednak az tak imponować z bliska. Irytujące jest za to jej szczescie. Nie wiem czy mam ochote na drugie spotkanie. O przyjazni nie ma raczej mowy. Ta osoba przestaje wydawac mi sie wyjątkowa, ale jest cos, co sprawia, ze czuje zazdrosc i ze jestem gorszy. Nie wydal mi sie jakis szczegolnie niezwykly. W ogole to zaczynam sie zastanawiac, czy chcialbym taki byc. Może tylko chciałbym miec to co on ma? Nie wiem, chyba to nie bylo to, nie umiem wyobrazic sobie tej perfekcji, albo po prostu za malo sie zastanawialem. Choc myslalem, ze to on. Mam mętlik w glowie teraz. Chyba coś zrobiłem zle.
-
A czy ta osoba sama mowila, ze jej samopoczucie uległo dzieki temu poprawie? Zmiany nastąpiły dzięki terapii czy jakimis innym sposobem? Mysle, ze spotkanie, czy rozmowa z osobą, ktora ma podobny problem do mojego byloby ciekawym doswiadczeniem, np terapia grupowa. Choć biorąc pod uwage moj stosunek do ludzi naprawde nie wiem, czy zdolalbym sie zdecydowac na coś takiego. Wiesz, tylko moj perfekcjonizm(nawet nie wiem, czy tak powinienem to nazywac) nie sprawia, ze moje zycie, nawet pozornie, staje sie uporządkowane jak to bywa u innych. Oni mimo, ze cierpią, to po prostu działają. U mnie nie ma porządku, tylko ogromny bałagan. Bałagan, ktory czasem ogarniam, zeby sprawic pozory przed ludzmi, ze go wcale nie ma. Jak na dłoni widać, ze mimo swojej tragedii oni są o wiele lepsi i bardziej wartosciowi ode mnie. Ich perfekcjonizm przynosi jakies gorzysci dla ogółu, czyms owocuje. Moj skupia sie tylko na jednym, na uznaniu w oczach ludzi, splendorze i wlasnych, nie obopulnych korzysciach. Wiesz, mimo, ze czasami mam sie za czlowieka bardziej swiadomego od innych, to na ironie jestem cholernie 'pusty'. Przez te pustke mam na mysli wlasną postawe zyciową. Dzięki tej rozmowie zrozumialem, ze wlasnie te wewnetrzną pustke i bezwartosciowosc staram sie zapelnic czyms zewnetrznym. Mam wrazenie, ze w swojej glowie utworzylem jakas prywatną piramide wartosci i staram sie dbac, czy dbalbym tylko o te rzeczy, ktore są na jej gorze. To cholernie płytkie, bo ide na skroty. Nie dbam o piękno wewnetrzne, jak dobroc, czy empatia. Dlaczego - to proste, skladają sie na to dwa czynniki. Pierwszy, to to, ze takich cech nie widac od razu golym okiem, a wiec nie warto sie starac skoro nie zostanie to z miejsca docenione, bo przeciez na tym mi w zyciu zalezy. Druga rzecz i chyba istotniejsza, to to, ze w moim swiecie takie cechy kojarzą sie ze słaboscią. Słabość to porażka. Sto razy lepiej być cynicznym i aroganckim skurczybykiem bez skrupolow, ktory pewnoscią siebie podswiadomie daje do zrozumienia otoczeniu, ze najwyrazniej ma powody aby byc pewnym siebie wlasnie. W konsekwencji obdarzany jest szacunkiem, a w najgorszym wypadku respektem (czyt. cos na zasadzie strachu). Nie jest slaby, bo bycie slabym to przeciez bycie gorszym. Co do tej pustki i wypelnienia jej, heh, posluze sie bardzo glupią metaforą, ale ktora mam nadzieje dobrze zobrazuje moją mysl. Żyjemi w dobie internetu (może to tez ma jakis wplyw?), prawie kazdy posiada konto na facebooku. Profil na tym portalu to jakby zarys naszej osobowosci, wchodzisz i juz cos wiesz na temat tej osoby. Widzimy jaką ktos uczelnie skonczyl, ktory film nalezy do jego ulubionych, mozemy czegos juz sie o tym kims dowiedziec, moze nam sie wydać kims interesującym. Ale to przeciez tylko malutki pierwiastek, skrawek naszego prawdziwego JA. Tak naprawde, to moze byc tylko ladna okladka do bardzo brzydkiego srodka tej ksiązki. Przez moj brak poczucia wlasnej wartosci ja dbam o ten wlasnie profil, staram sie zapelnic go czyms pieknym i imponującym, zeby nie pokazac brzydkiego srodka. Mysle o tym wrecz maniakalnie, jesli nie ten srodek to choc on musi byc wspanialy. Nie zrozum mnie zle, to nie jest tak, ze ja do konca czuje sie bezwartosciowym czlowiekiem (moze dzięki komplementom, ktore zdazalo mi sie slyszec od ludzi). Uwazam sie za dosyc 'ogarnietego' i w miare inteligentnego goscia z 'poczuciem smaku', tyle ze to przeciez tak niewiele. To tak mało. A ja mam ogromną potrzebe bycia w czyms nie calkiem niezlym, nie dobrym, tylko NAJLEPSZYM. Tak naprawde nie jestem w niczym nawet chocby dobry, to jedna z przyczyn mojej frustracji, zrezygnowania i ucieczki. Jedyne co mi dobrze wychodzi i w czym jestem mistrzem, to ta zewnętrzna autokreacja wlasnej osobowosci. Widzisz, dbam o to co widać na zewnątrz nie tylko dlatego, ze tak łatwiej i prosciej, ale takze ze wzgledu na to, ze takie rzeczy ludzie dostrzegają golym okiem i od razu. W ten sposob moge zaimponować wiekszej rzeczy ludzi. Poprawić sobie humor chocby tym, ze jakas ładna dziewczyna uśmiechneła sie do mnie w tramwaju, czy nowopoznanym ludziom zaimponowalem swietnym gustem i obyciem w jakiejs konkretnej dziedzinie. Robie to dla siebie, ale tak naprawde jesli nie zauwazą tego inni, to wiekszosc rzeczy staje sie bezwartosciowa. Nieslusznie dziele ludzi na gorszych i lepszych, z dobrym statusem spolecznym, wiedzą i tych gorszych, zacofanych ludzi przeszlosci. Tylko ci pierwsi mi imponują, z tych pierwszych zdaniem sie licze. Sam chce byc kims, kto imponuje. Tak jak pisalem wczesniej, nie pojde do pracy w charakterze chocby sprzedawcy, bo po prostu nie wiem, to dla mnie wstyd, czulbym sie gorszy. Ze studiow zrezygnowalem, bo wolalem nie chodzic w ogole, niz uczeszczać na cos kiepskiego. Chcialbym, ale nie potrafie, to byloby wbrew mnie. Bo przeciez nie liczą sie zadne polsrodki, nie moze byc zadowalająco, musi byc najlepiej, ja taki musze byc, a przynajmniej sprawiac taki pozor, tak sie czuc. I zauwazylem, ze nie liczy sie dla mnie tak bardzo to, co dzięki temu byciu najlepszym osiągne, a sama swiadomosc tego faktu. Przykladem mogą byc moje dotychczasowe stosunki z dziewczętami, gdzie nie raz wykazywalem sie straszną zazdroscią o kogos innego w obawie, ze moze ze mną wygrać. Może wplyw na to miala tez pewne zdarzenie. Mając 16 lat bylem zwodzony przez pewną dziewczyne, ktora mając chlopaka przez dlugi czas obiecywala mi, ze z nim zerwie dla mnie. Kiedy to zrobila, wybrala innego, a ja przegralem. Nie bede ukrywał, ze mocno wtedy to przezylem i wywarlo na mnie to jakis tam wplyw. Jesli chodzi o ten perfekcjonizm, to ogromnym problemem dla mnie jest chociazby prezent dla kogos, czy sposob na spedzenie wieczoru z dziewczyną. Zawsze strasznie mnie to frustruje, bo musze znalezc cos niebanalnego, cos naprawde wyjątkowo oryginalnego, jesli tego nie znajde, daje sobie spokoj. Co do mojego ukrycia sie i rzadkiego wychodzenia mysle, ze moze miec to jakis związek z jedną z rzeczy, na ktorą wlasnie w ten 'perfekcyjny' sposob zwracam uwage. Chodzi o wygląd. Nie jestem jakis zniewiesciały, ale poczucie estetyki w tej kwestii, to dla mnie bardzo istotna sprawa. Zdarzało mi sie, ze nie poszedlem do szkoly, bo wlosy zle ulozyly mi sie podczas spania, czy w drodze na przystanek zauwazylem małą plamke na bluzie i wrocilem do domu. Gdybym nie wrocilbym, bylbym w tak podlym humorze, ze dzien dla mnie i dla ludzi w moim otoczeniu stalby sie pieklem. Odczuwalbym straszny dyskomfort, ktory rzecz jasna mialby wplyw na moje samopoczucie. Kiedy chodze na zakupy, to przechodząc trzy duze centra handlowe nie znajduje nic, albo gora jedną rzecz, ktorą jestem sklonny kupic. Ale musi byc idealna, nawet jesli wygląda pieknie, ale w jakims malym fragmencie nie lezy dobrze, to sie nie zdecyduje. To okropne, ale w sumie lubie to, bo dzieki temu dobrze wyglądam. No i jest tez taka korzysz (haha), ze czasem zwracają dzieki temu na mnie uwage przedstawicielki plci pieknej, a co jest dla mnie istotne i co rzecz jasna podbudowywuje moje chore ego. Jak juz wczesniej wspominalem, czytalem o czyms takim, jak narcyzm i wiele cech związanych z tego typu zaburzeniem z calą pewnoscią pasuje do mnie. Choć z drugiej strony chyba w tym wszystkim nie chodzi o jakiekolwiek nazywanie problemu, a szukanie jego zrodla, bo kazdy jest inny i ma za sobą rozne doswiadczenia. Musze przyznac, ze w ostatnim czasie (przed napisaniem tutaj) zastanawialem sie mocno co mialo tak duzy wplyw na moją osobowośc, szukalem konkretnych zdarzen. Nie wiem, teraz wydaje mi sie, ze to proces stopniowy, dlugotrwaly i niezalezny tylko od jednego czynnika. Ale probowalem znalezc błąd, ktory sprawil, ze jestem w takiej sytuacji w jakiej jestem. Przeciez inni, ktorzy byli podobni do mnie, albo nawet ci ktorzy 'gorzej rokowali na przyszlosc' potrafią zyc normalnie, dlaczego to ja siegnąlem dna. Musze przyznac, ze traktuje ludzi zle nie tylko dlatego, ze jestem surowy nawet dla samego siebie. Zachowuje sie tak, bo poniekąd przemawia przeze mnie zgorzknienie, ktore przeradza sie w zazdrosc, jestem zly, zazdroszcze im, ze oni potrafią sie cieszyc, bawic, zyć. I wiesz co? Wczoraj pisalem, ze ten perfekcjonizm paradoksalnie daje mi czasem poczucie bycia od nich lepszym. Ale dzis zacząlem sie zastanawiac, czy to przypadkiem nie jest tak, ze oni są lepsi ode mnie (w mojej swiadomosci) TYLKO dlatego, ze tego problemu nie posiadają. Moze kiedy udaloby mi sie go przezwyciezyc, albo chociaz nauczyc z nim zyc, to poczulbym ogromną ulge ze wzglednu na to, ze sam moge miec to czego im zazdroszcze, to co oni mają. Mam nadzieje, ze rozumiesz co mam na mysli. Nie jestem jeszcze co do tej mysli przekonany, nawet nie wiem czy to jest sluszny wniosek. Ale ciesze sie, bo to myslenie daje, nie wiem jak to opisac, mniej zgorzkniale spojrzenie na to wszystko. Co do wczesniejszego zastanawiania sie nad przyczyną mojego problemu, to blądzilem po omacku. A teraz, kiedy opowiadam ty pytasz i odpowiadasz wszystko tak jakby ukladalo sie w calosc. Mam na mysli chocby to z rodzicami. Moze znalezienie przyczyny problemu nie pomoze w zwalczaniu go, ale dobrze byloby miec faktyczną swiadomosc, skad to sie bierze, uspokoiloby. Nie do konca wierzylem w slusznosc tej tezy, ale rozmowa faktycznie dobrze dziala. Nie jestem jakos szczegolnie wylewny, ale serio, bardzo mocno ci dziekuje, to dla mnie bardzo duzo znaczy, naprawde. O, widzisz, teraz dala o sobie znac moja 'poryta' psychika. Gdybym byl na twoim miejscu, to poczulbym sie bardzo niewygodnie, bo mimo, ze zostalem pochwalony, to tak jakby poczulbym odpowiedzialnosc i obowiązek dalszej rozmowy, presje z tej drugiej strony. Takze jesli masz to samo, to wiedz, ze zadnej presji nie ma. Mam wrazenie jakbym zawracal komus glowe, bo sam tak czulbym sie, gdyby ktos mi sie zwierzał. Nie wiem czy to jest jedna z cech tego mojego problemu, bo przeciez chyba nie wszystko mozna na to zrzucic, ale jestem strasznym egoistą. Stawiam siebie w centrum, jesli chce rozwiązywac czyjes problemy, to tylko licząc na pochwale albo korzysci związane z ich rozwiązaniem. Nie chce sie spoufalać, ale sama chodzisz na terapie w związku ze swoim problemem? Ciekawi mnie, czy to faktycznie daje jakies efekty i procentuje. Pytasz o to kiedy ostatnio bylem radosny? Szczerze mowiąc, to nigdy sie nad tym nie zastanawialem. Tak po prostu, sam z siebie? Nie wiem, nie pamietam. Zawsze jesli mialem lepszy humor to ze wzgledu na to, ze cos mi sie udalo, zostalem pochwalony, musiala byc jakas konkretna przyczyna. Nie za bardzo pamietam zabaw z dziecinstwa, ale przebywalem wsrod swoich rowiesnikow, bawilem sie z nimi chyba w miare normalnie. A teraz, nie potrafie sie bawic, nie czerpe z takich rzeczy radosci. Mam jedną pasje, jest nią muzyka. CZASEM chodze na koncerty, ale nigdy nie tancze czy cos w tym stylu, bo nie chce wyglądac zalosnie. Nienawidze bycia zalosnym i pajacowania. Moze to jakis wewnetrzny lek przed kompromitacją i smiechem ze strony otoczenia. Okej, czas na rozwiązanie zadania. Przyznam, ze mialem spory problem w ogole ze stworzeniem i wyobrazeniem sobie takiej postaci, to chyba swiadczy o tym, ze sam nie do konca wiem czego chce, albo przynajmniej niektore cechy ktore chcialbym w tej postaci zawrzec klocą sie ze sobą nawzajem. Chodzi o to, ze chcialem te 'dobre' cechy pogodzic z tymi o wydzwieku nieco pejoratywnym, a ktore sprawilyby, ze patrze na te osobe z respektem. Ale w koncu mniej wiecej mi sie udało. Przejdzmy do spotkania. Pierwsze uczucie to zazdrosc, zdominowana jednak przez jakis ogromny kompleks wzgledem tej osoby i dyskomfort za tym idący. Podczas myslenia nad jej cechami na rzecz aroganckiego chama wybralem jednak, kogos to kto na tyle zna swoją wartosc, ze dla swojego ego nie stara sie udowodnic, ze jest ode mnie lepszy, przez co ja z czasem nie odczuwam AZ takiego dyskomfortu, przechodzimy do rozmowy. Skoro jest to osoba, ktora mi zaimponowala, to staram sie, aby dobrze wypasc.Nawiązujemy jakąs nic porozumienia, bo jest cos, co nas łączy, na początku dobrze mi sie z nią gada, ale w miare uplywu rozmowy dyskomfort zaczyna wzrastac bo mimo, ze niechcący, to czuje sie ponizony i gorszy. Od niego wręcz 'bije' ten sukces. Zaczyna mnie to jednoczesnie zloscic ale i smucic- kompleks i uczucie nizszosci nadal mnie ogarnia. Ta osoba przestaje jednak az tak imponować z bliska. Irytujące jest za to jej szczescie. Nie wiem czy mam ochote na drugie spotkanie. O przyjazni nie ma raczej mowy. Ta osoba przestaje wydawac mi sie wyjątkowa, ale jest cos, co sprawia, ze czuje zazdrosc i ze jestem gorszy. Nie wydal mi sie jakis szczegolnie niezwykly. W ogole to zaczynam sie zastanawiac, czy chcialbym taki byc. Może tylko chciałbym miec to co on ma? Nie wiem, chyba to nie bylo to, nie umiem wyobrazic sobie tej perfekcji, albo po prostu za malo sie zastanawialem. Choc myslalem, ze to on. Mam mętlik w glowie teraz. Chyba coś zrobiłem zle.
-
Jej, dzięki ogromne za te odpowiedz, bo poczulem, ze faktycznie rozumiesz, co jest moim problemem. Tak, doskonale zdaje sobie sprawe, ze to ja sam jestem wyznacznikiem tej presji. Moj przypadek o tyle jest chyba 'dobry', ze jestem swiadom swojego problemu, nie probuje obwiniac otoczenia, bo wiem ze to wszystko tkwi we mnie i w mojej psychice. Czytalem o tym zabojczym perfekcjonizmie i chyba faktycznie to pokrywa sie ze mną, poza jedną wazną cechą, ktora moze nawet sprawia, ze jest mi z tym wszystkim ciężej. Mianowicie, wiekszosc tych perfekcjonistow cechuje PRACOWITOŚĆ. Może posiadając te ceche byloby mi latwiej wytrzymac ze sobą, polubic siebie. Ale jestem cholernym żalosnym leniem, ktoremu brak sił i motywacji, zeby ruszyć tyłek. Oni dąża przez cały czas do tego, a spojrz na mnie, siedze w domu i sie uzalam. Chciałbym wiele, a nie robie w tym kierunku nic. To świadomość pogłębia moją niechęć do siebie, w konsekwencji zamiast mobilizowac, to paradoksalnie odbiera chęci do działania i tak mamy błędne koło. W ogole jak moglbym nazwac siebie perfekcjonistą, kiedy nie robie absolutnie nic w dązeniu do tej perfekcji, poza snuciem planow, marzeniem, fantazjowaniem. Jeśli istnieje cos, co wedlug mnie jest tak perfekcyjne, to ja nawet nie zacząlem sie starac, zeby to osiągnąc. To wszystko przez to, ze ciągle, przez cale zycie towarzyszy mi swiadomosc, ze na wszystko za pozno, ze wszystko przepadło. Mam 20 lat a czuje sie jakbym stał u schyłku zycia mysląc o tym, ze wszystkie mozliwe szansy zmarnowalem. To co przed chwilą opisalem, to wlasnie ten marazm i stagnacja w ktorej tkwie, a wyrwanie sie z niej zaprowadzi mnie tylko do tych dązen, bo inaczej nie bede potrafil zacząć znow zyc. Dążen, ktore na pierwszy rzut oka byc moze przynioslyby troszke szczescia, ale na dluzszą mete wiem, ze bede prowokatorem ciąglego nienasycenia i braku poczucia spelnienia, ktorego tak bardzo mocno pragne i potrzebuje. A, no i nie jestem Koziorożcem, heh, moj znak zodiaku to Panna. Fajnie, ze pytasz o rodzicow, bo wlasnie mialem o tym wspomnieć. Despotyczną osobą w domu byl ojciec, ale kontakt z nim byl mocno ograniczony, w sensie, byl w domu, ale nie rozmawialismy. Kiedy przychodzil do pokoju my wychodzilismy w strachu przed kolejnym zwroceniem uwagi. Matka z kolei byla rodzicem z ktorym mielismy o wiele lepszy kontakt. I choc byla dla nas zawsze łagodna, to tak jak ojciec nie wtrącal sie do naszych ocen i nic o nich nie wiedzial, tak ona z racji tego, ze jest nauczycielem wymagala bardzo duzo. W szkole podstawowej do ktorej chodzilem i w ktorej ona uczyla zawsze musialem byc najlepszy, zeby nie musiala sie za mnie wstydzic. Odkad pamietam stosowla idiotyczne szantaże emocjonalne, wywolywala w nas poczucie winy kiedy po dowiedziala sie o zlych ocenach, jakby to, ze mamy zle oceny marnowało nie nasze zycie, a jej. Zbuntowalem sie przeciw temu w okresie dojrzewania, a w liceum calkowicie stracila nade mną kontrole. O wiele ciekawszą postacią wydaje mi sie jednak w tym wszystkim ojciec. Odkąd wyprowadzilem sie z rodzinnego domu i jestem starszy dostrzeglem, ze jestem do niego bardzo podobny. To on byl najwiekszym nerwusem w domu, byle pierdoła potrafiła go tak zdenerwować, ze w momencie wybuchał. Matka mowi, ze jestem taki sam. Nie bił nas jednak, poza jakimiś ekstremalnymi sytuacjami, gdy dostałem mocniejszego klapsa np. Bylismy z rodzenstwem bałaganiarzami z kolei on mial cos w sobie z pedanta. To byla nausza trauma w dziecinstwie, przyczyna naszego strachu przed nim i wielu obelg, krzykow z jego strony w naszym kierunku. Nie żywie teraz do niego o to urazy. Mimo, że byl strasznie powsciągliwy i chyba najzwyczajniej w swiecie nie umial okazac nam pozytywnych uczuc, ze nas kocha i tak dalej, to zawsze bardzo ciezko pracowal, poswiecal sie i robil wszystko, zeby zapewnić mi i mojemu rodzenstwu jak najlepszy byt. Moim zdaniem nie masz racji, bo zakonczenie znajomosci chyba wcale nie swiadczyloby o tchorzostwie biorąc pod uwage moją psychike i podejscie do zycia. Wiem czym sie kierowalem, a byly to pobudki czysto egoistyczne. Przełamałem sie, bo musialem wybrac pomiędzy atencją z jej strony i poswiecenim mi uwagi, a pieknym obrazem wlasnej osoby, ktory wykreowalem w jej glowie. Obie rzeczy przeciez dla mnie tak istotne, postanowilem troszke zepsuc drugie, zeby nie stracic i tego i tego. To wcale nie bylo odważne, moglem nie myslec o sobie, tylko skonczyc to mając na wzgledzie perspektywe dalszych klamstw z mojej strony. Oczywiscie moge sie mylic, poza tym nie wiem czy to az tak istotne. A także, nie bede sie klocil przeciez z kims, kto stara mi sie pomóc, hah. Wypisalem te cechy, tak jak mowilas i w pewnym stopniu sie pokrywaja. To co sie nie pokrywa pokazuje jedno, a co jest oczywiste. Mowie tu o cechac nie do konca pozytywnych. Oprocz tych wspolnych, w cudzyslowie, wad, widze u siebie, a czego nie slysze od ludzi cechy, ktore bez spojrzenia na nie w sposob psychologiczny kojarzą sie ze słabością, jak smutek etc. To proste, ostatnią rzeczą, ktorą chce żeby ludzie zauwazyli jest to, że jestem słaby. Dlatego staram sie zawsze to jak najbardziej ukryć. Wiem mniej wiecej jaki chcialbym byc W TYM MOMENCIE NA TERAZ, wiem tez, ze jest to raczej poza moim zasięgiem. A nawet gdyby udalo mi sie to osiągnąc, to satysfakcja z tego bylaby tylko chwilowa. Pomyslalem teraz, ze moze samo dążenie sprawiloby mi radość i nadałoby sensu. Jednak osiąganie celu czując na sobie nieustanną ogromną presje nie dawaloby jakiejkolwiek satysfakcji dopoki faktyczny cel nie zostalby osiągniety. Moj problem polega przede wszystkim na tym jak ja sam siebie postrzegam, ale naturalne, ze sklada sie tez na to to, jak postrzegają mnie inni ludzie(zaznaczmy, ze przede wszystkim ci, z ktorych zdaniem sie licze i ktorzy mi czyms dajmy na to imponują, albo dla ktorych sam jestem wazny). Uwierz, ze pisząc drugiego posta myslalem 'ciekawe, czy ktos zauwazy moje spostrzegawcze uwagi' haha. tak wiem, jest zalosny. Wiem tez, ze to przez moje niskie poczucie wartosci. Mam świadomość, ze caly sęk tkwi w tym, zeby zaakceptowac i polubic siebie takim jakim sie jest. To pewnie cholernie dluga droga. Tyle, ze ja z jednej strony nie wiem, czy chce to osiągnąc. Ja po prostu nie chce byc taki jaki jestem, nie chce sie z tym pogodzic, nie moge. Z jednej strony chce pomocy, bo nienawidze tego ciężaru, jest mi z tym okropnie, to dusi i hamuje. Tyle, ze wiesz, ja zyje w tym swoim dziwnym swiecie, przyzwyczailem sie do niego na tyle, ze nie wyobrazam sobie, zeby bylo inaczej. Nie wyobrazam sobie, żebym mogl lubic to, kim jestem teraz. Nie chce tego, nie chce być nikim. Chcialbym pozbyć sie tego cholernego lustra, ale balbym sie, że strace pare rzeczy, ktore w tej mojej tragedii są czyms pozytywnym. Dzięki temu co przezywam czuje sie bardziej swiadomy od przeciętnych ludzi, zwracam na rozne rzeczy wiekszą uwage, mam naprawde świetny gust jesli chodzi o wiele spraw. Nie urodzilem sie z tym przeciez, nabylem go, wykreowalem wlasnie dzięki temu mojemu przykladaniu do tego wagi i perfekcjonizmowi - przeklenstwu. Nie wyobrazam i nie chce sie takich rzeczy wyzbyć. Zaakceptowac czyli co? Stanąć w miejscu? Nie rozwijać sie, nie osiągac? Pewnie chodzi o to, zeby osiągać w miare swoich mozliwosci. A to nie jest tak, że czlowieka mozliwosci są tam, gdzie on sam sobie postawi poprzeczke? Widzisz, heh, mimo, że ta moja 'klatka' jest straszna, to potrafie jej bronić i znaleźć w niej pare pozytywow. Najwiekszym paradoksem jest to, że rzecz, która jest moim problemem sprawia jednoczesnie, że czuje sie lepszym człowiekiem od innych. Ten perfekcjonizm, ja to nazywam nieslusznie swiadomoscią, ktory tak przeklinam i ktory jest powodem moich cierpien jest jedną z nielicznych rzeczy, ktora mnie dowartosciowuje i dzieki ktorej czuje sie kimś na tle innych. Nie chciałbym tego stracić. To pułapka z której nie widze wyjscia. Bardzo serdecznie dziekuje, ze znalazlas troche czasu. Jesli nawet nie bedziesz mi w stanie troszke pomoc, to wiedz, ze miło jest z kimś w koncu o tym po prostu porozmawiać i sie wygadać. Pozdrawiam! -- 01 mar 2013, 01:59 -- Cześć vifi! Przepraszam, ale pisząc tego posta nie zauwazyłem twojej odpowiedzi. Wiesz, ale moj problem polega na tym, że ja nie jestem w stanie zaakceptować takiej pracy. Wiem, ze to zaden wstyd i brzmi to tak jakbym był jakimś bucem, ale najzwyczajniej wstydzilbym sie rozdawać ulotki, czy rozładowywać towar. Nie umiem nic na to poradzić, wiem, że to normalna praca jak każda inna i kogoś moge tym obrazić, ale moje poczucie wartości calkowicie zostaloby zrujnowane. To wlasnie jest moim problemem. Choć oczywiscie zdaje sobie sprawe, ze zeby cos osiągnąc, trzeba przejść poszczegolne szczeble, nie można mieć od razu wszystkiego. Mimo to nie umiem, ehh, jestem więźniem potrzeby bycia kimś. Może faktycznie sprobuje z tym psychiatrą, wiem ze powinienem od razu, ale poki co chcialbym rozmowy z kims tutaj, jesli nie otrzymac od kogoś pomocy, to po prostu sie wygadać. Dzięki wielkie za ciepłe słowa, pozdrawiam! -- 01 mar 2013, 02:26 -- Przed chwilą znalazłem w świeci pewien termin, którego definicja idealnie oddaje część mojego zachowania. Mianowicie prokrastynacja.
-
Jej, dzięki ogromne za te odpowiedz, bo poczulem, ze faktycznie rozumiesz, co jest moim problemem. Tak, doskonale zdaje sobie sprawe, ze to ja sam jestem wyznacznikiem tej presji. Moj przypadek o tyle jest chyba 'dobry', ze jestem swiadom swojego problemu, nie probuje obwiniac otoczenia, bo wiem ze to wszystko tkwi we mnie i w mojej psychice. Czytalem o tym zabojczym perfekcjonizmie i chyba faktycznie to pokrywa sie ze mną, poza jedną wazną cechą, ktora moze nawet sprawia, ze jest mi z tym wszystkim ciężej. Mianowicie, wiekszosc tych perfekcjonistow cechuje PRACOWITOŚĆ. Może posiadając te ceche byloby mi latwiej wytrzymac ze sobą, polubic siebie. Ale jestem cholernym żalosnym leniem, ktoremu brak sił i motywacji, zeby ruszyć tyłek. Oni dąża przez cały czas do tego, a spojrz na mnie, siedze w domu i sie uzalam. Chciałbym wiele, a nie robie w tym kierunku nic. To świadomość pogłębia moją niechęć do siebie, w konsekwencji zamiast mobilizowac, to paradoksalnie odbiera chęci do działania i tak mamy błędne koło. W ogole jak moglbym nazwac siebie perfekcjonistą, kiedy nie robie absolutnie nic w dązeniu do tej perfekcji, poza snuciem planow, marzeniem, fantazjowaniem. Jeśli istnieje cos, co wedlug mnie jest tak perfekcyjne, to ja nawet nie zacząlem sie starac, zeby to osiągnąc. To wszystko przez to, ze ciągle, przez cale zycie towarzyszy mi swiadomosc, ze na wszystko za pozno, ze wszystko przepadło. Mam 20 lat a czuje sie jakbym stał u schyłku zycia mysląc o tym, ze wszystkie mozliwe szansy zmarnowalem. To co przed chwilą opisalem, to wlasnie ten marazm i stagnacja w ktorej tkwie, a wyrwanie sie z niej zaprowadzi mnie tylko do tych dązen, bo inaczej nie bede potrafil zacząć znow zyc. Dążen, ktore na pierwszy rzut oka byc moze przynioslyby troszke szczescia, ale na dluzszą mete wiem, ze bede prowokatorem ciąglego nienasycenia i braku poczucia spelnienia, ktorego tak bardzo mocno pragne i potrzebuje. A, no i nie jestem Koziorożcem, heh, moj znak zodiaku to Panna. Fajnie, ze pytasz o rodzicow, bo wlasnie mialem o tym wspomnieć. Despotyczną osobą w domu byl ojciec, ale kontakt z nim byl mocno ograniczony, w sensie, byl w domu, ale nie rozmawialismy. Kiedy przychodzil do pokoju my wychodzilismy w strachu przed kolejnym zwroceniem uwagi. Matka z kolei byla rodzicem z ktorym mielismy o wiele lepszy kontakt. I choc byla dla nas zawsze łagodna, to tak jak ojciec nie wtrącal sie do naszych ocen i nic o nich nie wiedzial, tak ona z racji tego, ze jest nauczycielem wymagala bardzo duzo. W szkole podstawowej do ktorej chodzilem i w ktorej ona uczyla zawsze musialem byc najlepszy, zeby nie musiala sie za mnie wstydzic. Odkad pamietam stosowla idiotyczne szantaże emocjonalne, wywolywala w nas poczucie winy kiedy po dowiedziala sie o zlych ocenach, jakby to, ze mamy zle oceny marnowało nie nasze zycie, a jej. Zbuntowalem sie przeciw temu w okresie dojrzewania, a w liceum calkowicie stracila nade mną kontrole. O wiele ciekawszą postacią wydaje mi sie jednak w tym wszystkim ojciec. Odkąd wyprowadzilem sie z rodzinnego domu i jestem starszy dostrzeglem, ze jestem do niego bardzo podobny. To on byl najwiekszym nerwusem w domu, byle pierdoła potrafiła go tak zdenerwować, ze w momencie wybuchał. Matka mowi, ze jestem taki sam. Nie bił nas jednak, poza jakimiś ekstremalnymi sytuacjami, gdy dostałem mocniejszego klapsa np. Bylismy z rodzenstwem bałaganiarzami z kolei on mial cos w sobie z pedanta. To byla nausza trauma w dziecinstwie, przyczyna naszego strachu przed nim i wielu obelg, krzykow z jego strony w naszym kierunku. Nie żywie teraz do niego o to urazy. Mimo, że byl strasznie powsciągliwy i chyba najzwyczajniej w swiecie nie umial okazac nam pozytywnych uczuc, ze nas kocha i tak dalej, to zawsze bardzo ciezko pracowal, poswiecal sie i robil wszystko, zeby zapewnić mi i mojemu rodzenstwu jak najlepszy byt. Moim zdaniem nie masz racji, bo zakonczenie znajomosci chyba wcale nie swiadczyloby o tchorzostwie biorąc pod uwage moją psychike i podejscie do zycia. Wiem czym sie kierowalem, a byly to pobudki czysto egoistyczne. Przełamałem sie, bo musialem wybrac pomiędzy atencją z jej strony i poswiecenim mi uwagi, a pieknym obrazem wlasnej osoby, ktory wykreowalem w jej glowie. Obie rzeczy przeciez dla mnie tak istotne, postanowilem troszke zepsuc drugie, zeby nie stracic i tego i tego. To wcale nie bylo odważne, moglem nie myslec o sobie, tylko skonczyc to mając na wzgledzie perspektywe dalszych klamstw z mojej strony. Oczywiscie moge sie mylic, poza tym nie wiem czy to az tak istotne. A także, nie bede sie klocil przeciez z kims, kto stara mi sie pomóc, hah. Wypisalem te cechy, tak jak mowilas i w pewnym stopniu sie pokrywaja. To co sie nie pokrywa pokazuje jedno, a co jest oczywiste. Mowie tu o cechac nie do konca pozytywnych. Oprocz tych wspolnych, w cudzyslowie, wad, widze u siebie, a czego nie slysze od ludzi cechy, ktore bez spojrzenia na nie w sposob psychologiczny kojarzą sie ze słabością, jak smutek etc. To proste, ostatnią rzeczą, ktorą chce żeby ludzie zauwazyli jest to, że jestem słaby. Dlatego staram sie zawsze to jak najbardziej ukryć. Wiem mniej wiecej jaki chcialbym byc W TYM MOMENCIE NA TERAZ, wiem tez, ze jest to raczej poza moim zasięgiem. A nawet gdyby udalo mi sie to osiągnąc, to satysfakcja z tego bylaby tylko chwilowa. Pomyslalem teraz, ze moze samo dążenie sprawiloby mi radość i nadałoby sensu. Jednak osiąganie celu czując na sobie nieustanną ogromną presje nie dawaloby jakiejkolwiek satysfakcji dopoki faktyczny cel nie zostalby osiągniety. Moj problem polega przede wszystkim na tym jak ja sam siebie postrzegam, ale naturalne, ze sklada sie tez na to to, jak postrzegają mnie inni ludzie(zaznaczmy, ze przede wszystkim ci, z ktorych zdaniem sie licze i ktorzy mi czyms dajmy na to imponują, albo dla ktorych sam jestem wazny). Uwierz, ze pisząc drugiego posta myslalem 'ciekawe, czy ktos zauwazy moje spostrzegawcze uwagi' haha. tak wiem, jest zalosny. Wiem tez, ze to przez moje niskie poczucie wartosci. Mam świadomość, ze caly sęk tkwi w tym, zeby zaakceptowac i polubic siebie takim jakim sie jest. To pewnie cholernie dluga droga. Tyle, ze ja z jednej strony nie wiem, czy chce to osiągnąc. Ja po prostu nie chce byc taki jaki jestem, nie chce sie z tym pogodzic, nie moge. Z jednej strony chce pomocy, bo nienawidze tego ciężaru, jest mi z tym okropnie, to dusi i hamuje. Tyle, ze wiesz, ja zyje w tym swoim dziwnym swiecie, przyzwyczailem sie do niego na tyle, ze nie wyobrazam sobie, zeby bylo inaczej. Nie wyobrazam sobie, żebym mogl lubic to, kim jestem teraz. Nie chce tego, nie chce być nikim. Chcialbym pozbyć sie tego cholernego lustra, ale balbym sie, że strace pare rzeczy, ktore w tej mojej tragedii są czyms pozytywnym. Dzięki temu co przezywam czuje sie bardziej swiadomy od przeciętnych ludzi, zwracam na rozne rzeczy wiekszą uwage, mam naprawde świetny gust jesli chodzi o wiele spraw. Nie urodzilem sie z tym przeciez, nabylem go, wykreowalem wlasnie dzięki temu mojemu przykladaniu do tego wagi i perfekcjonizmowi - przeklenstwu. Nie wyobrazam i nie chce sie takich rzeczy wyzbyć. Zaakceptowac czyli co? Stanąć w miejscu? Nie rozwijać sie, nie osiągac? Pewnie chodzi o to, zeby osiągać w miare swoich mozliwosci. A to nie jest tak, że czlowieka mozliwosci są tam, gdzie on sam sobie postawi poprzeczke? Widzisz, heh, mimo, że ta moja 'klatka' jest straszna, to potrafie jej bronić i znaleźć w niej pare pozytywow. Najwiekszym paradoksem jest to, że rzecz, która jest moim problemem sprawia jednoczesnie, że czuje sie lepszym człowiekiem od innych. Ten perfekcjonizm, ja to nazywam nieslusznie swiadomoscią, ktory tak przeklinam i ktory jest powodem moich cierpien jest jedną z nielicznych rzeczy, ktora mnie dowartosciowuje i dzieki ktorej czuje sie kimś na tle innych. Nie chciałbym tego stracić. To pułapka z której nie widze wyjscia. Bardzo serdecznie dziekuje, ze znalazlas troche czasu. Jesli nawet nie bedziesz mi w stanie troszke pomoc, to wiedz, ze miło jest z kimś w koncu o tym po prostu porozmawiać i sie wygadać. Pozdrawiam! -- 01 mar 2013, 01:59 -- Cześć vifi! Przepraszam, ale pisząc tego posta nie zauwazyłem twojej odpowiedzi. Wiesz, ale moj problem polega na tym, że ja nie jestem w stanie zaakceptować takiej pracy. Wiem, ze to zaden wstyd i brzmi to tak jakbym był jakimś bucem, ale najzwyczajniej wstydzilbym sie rozdawać ulotki, czy rozładowywać towar. Nie umiem nic na to poradzić, wiem, że to normalna praca jak każda inna i kogoś moge tym obrazić, ale moje poczucie wartości calkowicie zostaloby zrujnowane. To wlasnie jest moim problemem. Choć oczywiscie zdaje sobie sprawe, ze zeby cos osiągnąc, trzeba przejść poszczegolne szczeble, nie można mieć od razu wszystkiego. Mimo to nie umiem, ehh, jestem więźniem potrzeby bycia kimś. Może faktycznie sprobuje z tym psychiatrą, wiem ze powinienem od razu, ale poki co chcialbym rozmowy z kims tutaj, jesli nie otrzymac od kogoś pomocy, to po prostu sie wygadać. Dzięki wielkie za ciepłe słowa, pozdrawiam! -- 01 mar 2013, 02:26 -- Przed chwilą znalazłem w świeci pewien termin, którego definicja idealnie oddaje część mojego zachowania. Mianowicie prokrastynacja.
-
Cześć! Na samym początku oczywiście dzieki za odpowiedz, slowa otuchy i rady. Może zaczne od sprawy z moimi 'wybuchami'. Wiesz, ale to nie zaczęło sie wraz z moimi 'problemami', ktore posiadam obecnie. Ta nerwowość towarzyszy mi chyba od zawsze. Czasem wystarczy mała pierdoła, jak to, ze nie wiem, nie kupiłem jajka do ciasta i zaraz po tym jestem jak tykająca bomba, pozniej przez jakis czas denerwuje doslownie wszystko. Ale to jest cos takiego, ze jak to sie mowi popularnie 'psuje mi nerwy'-nie ma lepszego okreslenia, doslownie niszczy mnie psychicznie. Koleżanka z liceum kiedys mowila mi, ze wiecznie jestem wkur*iony, to nawet prawda. Często bywam agresywny, w okresie dojrzewania zawsze bralem udzial w bojkach. Nie wiem skąd to sie bierze, ale to trudne do zniesienia dla mnie i innych. Zresztą, to chyba ma niewiele wspolnego z depresją, wiec raczej nie powinienem tutaj o tym pisać. Wiem, ze to nie jest forum złamanych serc, sprawe z dziewczyną opisalem ze wzgledu na to, aby przyblizyć sposób w jaki traktuje ludzi i jak wyglądal mechanizm mojego zachowania wobec kogos, ktos stał mi sie w pewien sposob blizszy. Tak, boje sie, że zobaczy jaki jestem naprawde. W tym wszystkim nawet ja już nie potrafie określic kim jestem. Czasem czuje sie jak zagubiony żałosny niedojrzaly mimo wieku człowiek, a czasem jak silny, pewny tylko siebie, ale swiadomy swoich licznych wad arogancki cham, ktory widzi wiecej niz inni. Często to ma związek z tym, jak jestem postrzegany przez ludzi. Co do przyznania sie do niektorych kłamstw, fakt, łatwe to wcale nie bylo. Ale ja na to patrze z zupelnie innej, chyba slusznej strony. Zrobilem to z karaluszego strachu przed straceniem jej atencji. Bo przeciez to jest dla mnie najwazniejsze, uznanie ludzi. Tak naprawde ciezkim byloby dopiero przyznanie sie do wszystkiego i odejscie, odrzucenie postawy skonczonego hipokryty. Przyznalem sie, bo wiedzialem, ze gdy tego nie zrobie i sie nie spotkam, to ją strace. Nie zrobilem tego bezinteresownie, bo tak wypada. Nie powinienem sie tym chwalic ani być za to chwalonym. Nie pisze tego rowniez po to, aby pomoc mi w utrwaleniu tej relacji, bo tak naprawde skazalem ją na porazke jeszcze przed faktycznym jej rozpoczęciem. To nie podlega dyskusji, odwlekam tylko nieuchronny koniec. Pisząc i czytając swoją poranną wiadomość zrozumialem pare rzeczy. To CHYBA nie jest do konca tak, ze ja nie umiem wyrwac sie z tej stagnacji, choc tez na pewno troche prawdy w tym jest. Ale przede wszystkim szukam powodu, dla ktroego powinienem to zrobic, czegos co zmobilizowaloby mnie i przez co uznalbym, ze tak bedzie lepiej. W normalnym zyciu nie czulem sie na codzien szczesliwy. Powinienem zrobic cos dla siebie? U mnie to tak nie działa. Tak jak mowilem, moje zycie polega na ciąglym szukaniu uznania. Musze widziec siebie w dobrym swietle, musze czuc sie KIMŚ. To dązenie do czegos, czego nie jestem w stanie osiągnąc. Bez osiągniecia czegos wielkiego nie jestem w stanie poczuc sie szczesliwym. Czuje nawet, ze gdybym osiągnąl zamieżony cel, to byloby dla mnie za malo, ucieszyloby przez moment, a pragnąlbym znow jeszcze wiecej nigdy nie akceptując tego jaki jestem. To ma byc zycie? Cos, dla czego mialbym zrezygnowac ze swojego smutnego i strasznego, ale spokojnego samotnego swiata bez zmeczenia i ciąglej pogonii, presji, ktra mi towarzyszy i ktorej nie potrafie sie wyzbyc. Chcesz mi pomoc w powrocie do zycia, ktore mnie przeraza i ktore nie sprawia radosci. Przepraszam, to chyba przez to, że tak sformulowalem tamtą wiadomość. Moją egzystencje w 'normalnym swiecie' mniej wiecej moge zobrazowac w ten sposob: jestem ja a przede mną lustro w ktore przez caly czas spoglądam i ktore jest murem dzielącym mnie od innych ludzi. Na obraz w lustrze sklada sie nie tylko to, jak ja widze siebie, ale tez to, jak widzą mnie inni. Moge przez chwile w nie nie spoglądac i wyobrazac sobie, ze ten obraz jest zadowalający, ze mi sie podoba. Ale caly czas mam swiadomosc tego, ze nie jestem w stanie zmienic tego odbicia na zadowalające, nie przejrze sie w nim NIGDY ze szczerym i dluzszym usmiechem na twarzy. Chcialbym przejsc na drugą strone, zbić je, nie patrzec, tyle ze chocbym nie wiem jak chcial, to jest niemozliwe, odbicie caly czas jest przede mną. Chyba potrzebuje pomocy.
-
Cześć! Na samym początku oczywiście dzieki za odpowiedz, slowa otuchy i rady. Może zaczne od sprawy z moimi 'wybuchami'. Wiesz, ale to nie zaczęło sie wraz z moimi 'problemami', ktore posiadam obecnie. Ta nerwowość towarzyszy mi chyba od zawsze. Czasem wystarczy mała pierdoła, jak to, ze nie wiem, nie kupiłem jajka do ciasta i zaraz po tym jestem jak tykająca bomba, pozniej przez jakis czas denerwuje doslownie wszystko. Ale to jest cos takiego, ze jak to sie mowi popularnie 'psuje mi nerwy'-nie ma lepszego okreslenia, doslownie niszczy mnie psychicznie. Koleżanka z liceum kiedys mowila mi, ze wiecznie jestem wkur*iony, to nawet prawda. Często bywam agresywny, w okresie dojrzewania zawsze bralem udzial w bojkach. Nie wiem skąd to sie bierze, ale to trudne do zniesienia dla mnie i innych. Zresztą, to chyba ma niewiele wspolnego z depresją, wiec raczej nie powinienem tutaj o tym pisać. Wiem, ze to nie jest forum złamanych serc, sprawe z dziewczyną opisalem ze wzgledu na to, aby przyblizyć sposób w jaki traktuje ludzi i jak wyglądal mechanizm mojego zachowania wobec kogos, ktos stał mi sie w pewien sposob blizszy. Tak, boje sie, że zobaczy jaki jestem naprawde. W tym wszystkim nawet ja już nie potrafie określic kim jestem. Czasem czuje sie jak zagubiony żałosny niedojrzaly mimo wieku człowiek, a czasem jak silny, pewny tylko siebie, ale swiadomy swoich licznych wad arogancki cham, ktory widzi wiecej niz inni. Często to ma związek z tym, jak jestem postrzegany przez ludzi. Co do przyznania sie do niektorych kłamstw, fakt, łatwe to wcale nie bylo. Ale ja na to patrze z zupelnie innej, chyba slusznej strony. Zrobilem to z karaluszego strachu przed straceniem jej atencji. Bo przeciez to jest dla mnie najwazniejsze, uznanie ludzi. Tak naprawde ciezkim byloby dopiero przyznanie sie do wszystkiego i odejscie, odrzucenie postawy skonczonego hipokryty. Przyznalem sie, bo wiedzialem, ze gdy tego nie zrobie i sie nie spotkam, to ją strace. Nie zrobilem tego bezinteresownie, bo tak wypada. Nie powinienem sie tym chwalic ani być za to chwalonym. Nie pisze tego rowniez po to, aby pomoc mi w utrwaleniu tej relacji, bo tak naprawde skazalem ją na porazke jeszcze przed faktycznym jej rozpoczęciem. To nie podlega dyskusji, odwlekam tylko nieuchronny koniec. Pisząc i czytając swoją poranną wiadomość zrozumialem pare rzeczy. To CHYBA nie jest do konca tak, ze ja nie umiem wyrwac sie z tej stagnacji, choc tez na pewno troche prawdy w tym jest. Ale przede wszystkim szukam powodu, dla ktroego powinienem to zrobic, czegos co zmobilizowaloby mnie i przez co uznalbym, ze tak bedzie lepiej. W normalnym zyciu nie czulem sie na codzien szczesliwy. Powinienem zrobic cos dla siebie? U mnie to tak nie działa. Tak jak mowilem, moje zycie polega na ciąglym szukaniu uznania. Musze widziec siebie w dobrym swietle, musze czuc sie KIMŚ. To dązenie do czegos, czego nie jestem w stanie osiągnąc. Bez osiągniecia czegos wielkiego nie jestem w stanie poczuc sie szczesliwym. Czuje nawet, ze gdybym osiągnąl zamieżony cel, to byloby dla mnie za malo, ucieszyloby przez moment, a pragnąlbym znow jeszcze wiecej nigdy nie akceptując tego jaki jestem. To ma byc zycie? Cos, dla czego mialbym zrezygnowac ze swojego smutnego i strasznego, ale spokojnego samotnego swiata bez zmeczenia i ciąglej pogonii, presji, ktra mi towarzyszy i ktorej nie potrafie sie wyzbyc. Chcesz mi pomoc w powrocie do zycia, ktore mnie przeraza i ktore nie sprawia radosci. Przepraszam, to chyba przez to, że tak sformulowalem tamtą wiadomość. Moją egzystencje w 'normalnym swiecie' mniej wiecej moge zobrazowac w ten sposob: jestem ja a przede mną lustro w ktore przez caly czas spoglądam i ktore jest murem dzielącym mnie od innych ludzi. Na obraz w lustrze sklada sie nie tylko to, jak ja widze siebie, ale tez to, jak widzą mnie inni. Moge przez chwile w nie nie spoglądac i wyobrazac sobie, ze ten obraz jest zadowalający, ze mi sie podoba. Ale caly czas mam swiadomosc tego, ze nie jestem w stanie zmienic tego odbicia na zadowalające, nie przejrze sie w nim NIGDY ze szczerym i dluzszym usmiechem na twarzy. Chcialbym przejsc na drugą strone, zbić je, nie patrzec, tyle ze chocbym nie wiem jak chcial, to jest niemozliwe, odbicie caly czas jest przede mną. Chyba potrzebuje pomocy.
-
Witam! To mój pierwszy wątek tutaj, nie wiem czy z moim 'problemem' trafilem do odpowiedniego działu, bo moj problem chyba wiąże sie z dwoma 'zaburzeniami' o ktorych, nie bedę ukrywal, nie wiem zbyt wiele. Może zaczne od tego, że w tym roku skoncze 21 lat, dwa lata temu przeprowadzilem sie do duzego miasta, a tak naprawde nie wiem od kiedy zaczęly sie moje klopoty. Chyba od zawsze bylem dosyc wrazliwym chlopakiem, mimo, że często probowalem to ukryc, udawac twardego. Bedąc w liceum często czulem sie zagubiony, ale z perspektywy czasu wydaje mi sie to dosyc normalne, jak na wiek 16, czy 17 lat. Jednak w trzeciej klasie liceum, tuz przed maturą nie czerpiąc przyjemnosci doslownie z niczego ucieklem przed wszystkim w strone marihuany. Byla jakims sensem, czyms na co sie czekalo nie mysląc o innych sprawach, ktore przerastaly. 'Byle zapalic', oderwac sie od nudnej rzeczywistosci, zaczerpnąc troche radosci. Nie czekać na jutro w ktorym DO CHOLERY znow bede czekac, a cieszyc sie daną chwilą, tu i teraz. Ćpając praktycznie codziennie zleciał mi caly rok do matury. Mam tyle szczescia, że mimo ABSOLUTNIE ŻADNEJ nauki zdalem mature dosyc dobrze i postanowilem wyrwac sie ze zlego towarzystwa, wyjechac, odciąc sie, zacząc najzwyczajniej w swiecie zyc! Mysle, ze wynikiem tego postu i calego mojego problemu moze byc to, ze jestem po prostu zalosny i przede wszystkim leniwy, wszystko odkladam na ostatnią chwile. Tak bylo i ze studiami, moglem dostac sie na dobry kierunek, ale nie zlozylem papierow w odpowiednim terminie i musialem isc na cos, co wcale mi nie odpowiadalo, w miedzy czasie klamiąc w tym rodzicow. Pelen nadziei wyjechalem jednak zamieszkując ze znajomymi. Ale po dwoch tygodniach przestalem chodzic na uczelnie. Co wiecej, przestalem w ogole wychodzic z domu. Jedyne moje wyjscia, to te do sklepu, po prowiant i papierosy. Calkowicie zaburzylem rytm snu, spalem w dzien, calą noc spedzalem przed komputerem. Nic mnie nie cieszylo, nie odczuwalem jakiejkolwiek potrzeby wychodzenia, a moje jedyne kontakty z ludzmi zawęzaly sie do wspollokatorow. Miewalem mysli samobojcze, nie widząc praktycznie w niczym sensu, ale nawet na to jestem za slaby, zawsze wiedzialem, ze sie nie odważe. Jednak od tamtej pory towarzyszy mi ciągle perspektywa zblizającej sie smierci. Czulem sie samotny, ale do ludzi nie wychodzilem (o moich kontaktach miedzyludzkich pozniej). Moglbym to wszystko zrzucic na odstawienie marihuany, ze to wszystko przez nią. Tyle, ze ja nie czulem potrzeby zapalenia, wyjezdzając skonczylem to z dnia na dzien, bez zadnego problemu. Nie ciągnelo mnie, nie myslalem nawet o tym. Nawet juz w niej nie widzialem sensu swojej ucieczki. W atmosferze smutku czekania, zmarnowanego roku studiow, ciąglego łudzenia sie, ze 'od jutra poszukam pracy', 'zrobie cos z sobą', 'zaczne zyc' spedzilem caly rok czekając na wakacje, na ruszenie kolejnej rekrutacji na studia, aby dostac sie na cos dobrego. Jednak w czerwcu poznalem przez internet dziewczyne, dogadywalismy sie, wykreowalem w jej glowie obraz mojej osoby, jako kogos naprawde wyjątkowego (kogos kim sam chcialbym byc) bo straszny ze mnie manipulator i piepszony klamczuch. Chyba wlasnie najwiekszym moim problemem jest potrzeba uznania w oczach ludzi, pokazania, ze jestem kims. Mimo wszystko wspaniale nam sie razem rozmawialo, doslownie calymi nocami, przez wakacje. Karmilem sie tym, ze ona mnie podziwia, ze jestem kims waznym. To sprawialo mi tak potrzebną w zyciu radosc, ktora choc doskonale zdawalem sobie sprawe, ze byla jedną wielką obludą , to nadawala sens. W miedzyczasie problemy finansowe rodzicow sprawily, ze jedynym rozwiązaniem na przyszly rok bedzie praca i studia zaoczne, ktore oczywiscie odpuscilem, przez wlasną nieodpowiedzialnosc i glupote. Co do dziewczyny, to po dlugim okresie rozmow postanowilem sie spotkac. Przyznalem sie do czesci klamstw, tych ktore byly niezbedne, zeby moc sie zobaczyc. Spotkanie wypadlo naprawde super, choc ja poczulem, ze to nie to. Mimo wszystko, nie zerwalem kontaktu, zwyczajny cholerny egoista ze mnie, potrzebowalem tego kontaktu, wiedzy, ze jestem dla niej wazny, nie zrobilem tego z potrzeby posiadania kogos bliskiego, strachu przed ta straszną samotnoscią, ktora towarzyszy mi w zyciu od zawsze. To wszystko stalo sie dla mnie o tyle wygodne, ze prawie caly nasz kontakt polega na wirtualnych rozmowach, z racji tego ze mieszkamy daleko i mozliwosc widywania sie jest dosyc rzadka. Mi jednak wystarcza sama swiadomosc, ze ktos taki istnieje w moim zyciu, najzwyczajniej w swiecie mnie to dowartosciowuje, karmie sie tym. Wiem, ze powinienem to skonczyc, ale nie potrafie z czystego egoizmu, jestem zalosny. Ona to jedyne co milego mnie w zyciu spotkalo, mimo ze jej nie kocham, to zalezy mi na niej, nie chce stracic czegos co w koncu poprawia moje samopoczucie. Poki jej naprawde nie ranie, chyba nie bede potrafil uciec z tej znajomosci. Co do stylu zycia nie zmienil sie w ogole, z pieniedzmi jakos sobie radze, ale nadal nie potrafie sie zmoblizowac, ruszyc, cos zrobic. Pewnie ktos, kto to czyta mysli 'ale z ciebie zalosny dupek'. Pewnie ma racje. Ale ja nie wiem, ja nie potrafie zyc, nie umiem. Nie potrafie znalezc w sobie jakichkolwiek sil, ktore zmobilizowalyby mnie do dzialania. Nie widze sensu w tym wszystkim. Wstaje jem, rozmawiam z dziewczyną albo komputer i tyle.Tkwie w jakiejs strasznej stagnacji z ktorej nie potrafie sie wyrwac, moze nawet poniekąd tego wyrwania sam sie boje, bo to co mam choc strasznie smutne, to wygodne. Nie zrzuce tego na to, ze uzaleznilem sie od kontaktu z dziewczyną i to jedyne co sprawia mi radosc, wiec nie chce nic zmieniac. To nieprawda, poki jej nie bylo sytuacja wyglądala tak samo, nic nie potrafilem z tym zrobic. Oczywiscie, potrafie sie cieszyc przez chwile jakas malą glupotą, dobrym obiadem ktory zrobilem, czy ciekawą informacją na ktorą natrafilem w sieci. Ale to wszystko chwilowe. Uczucie pustki wraca za moment i towarzyszy mi dalej. Mimo ze mam 20 lat, czuje jakby wszystko bylo juz za mną, wszystko zaprzepascilem i zmarnowalem. A gdy trafia sie szansa zeby cos zmienic, to ją marnuje, bo, nie wiem, nie potrafie inaczej. Wszystko rozpatrzam w kategorii tego, ze na dluzszą mete i tak nie ma sensu. Na wszystko patrze tak, ze po prostu nie warto. Bywają dni, w ktorych chce mi sie plakac, ale nie potrafie. Bywają dni, w ktorych placze o nic, ze smutku. Czasem nawet wzrusza mnie byle pierdola w telewizji, heh. Z tego opisu pewnie wynika, ze jestem dosyc pokojowo nastawiony do ludzi, ale to nieprawda. Wobec kazdego zachowuje sie jak arogancki cham, ktos lepszy, wszystko krytykuje, pelno we mnie zlosci i rozgoryczenia. Mimo, ze sam jestem nikim, to nie potrafie nawiązywac kontaktu z ludzmi, bo mimo, ze potrafie dac sie polubic, to sam polubic na tyle nie potrafie. Nie potrafie czuc 'bliskosci' z kolegami. To zabrzmi wyniosle, ale nic na to nie poradze, czuje sie jakby byli za glupi, zeby mnie zrozumiec, ze nie bedą potrafili, nie potrafie czuc sie dobrze w takich relacjach, wszyscy wydają mi sie do tego zbyt glupi, niegodni mojego zaufania, ktorym nie potrafie nikogo obdarzyc. Sam mam sie za nikogo, tak tez traktuje ludzi. Do tego jestem strasznie impulsywny, wybuchowy. Byle glupota, jak rozlane mleko, potrafi mnie doprowadzic do ogromnego zdenerwowania. Wybucham z blahego powodu, czuje wtedy 'w srodku' jakas ogromną niepohamowaną sile, ktora chce sie uwolnic ale nie potrafi (jedyne co to rzuceniem np przedmiotem) tym samym NATRĘTNIE zżerając mnie psychicznie i fizycznie. To nerwy tez są okropne. Czytalem kiedys o czyms takim jak osobowosc narcystyczna i niektore cechy naprawde do mnie pasują, ale niektore sie nie zgadzają. Mojemu zyciu towarzyszy tez ciągly eskapizm, ucieczka w swiat fantazji, iluzji. Marze o tym, ze jestem podziwiany przez ludzi, ze jestem kims. Chyba tak naprawde na tym mi zalezy w zyciu, to jest powodem moich problemow. Te poltora roku to ucieczka przed ludzmi, bo tu sie schowalem, tu mnie nie widzą, nie wiedzą. Nie utrzymuje kontaktow z praktycznie nikim ze starych znajomych. Tutaj nowych nie mam. Wstydze sie tego wszystkiego, ale nie potrafie tego zmienic, chyba nawet sie boje, przyzwyczailem sie do tego wszystkiego. Brakuje mi jakiejkolwiek mobilizacji. Wiem, ze w koncu kiedys bede musial (nawet chce dla lepszego samopoczucia) 'wrocic do zycia'. Tyle, ze caly czas mam swiadomosc, ze to znow bedzie ten pieprzony wyscig szczurow. Pogon w znalezieniu uznania, bycia kims dla siebie i innych. Czucia sie waznym, podziwianym. Mimo wszystko lepsze to od stagnacji w ktorej tkwie i z ktorej nie potrafie sie wyrwac. Jednak perspektywa wyrwania sie z niej dla czegos, co mnie wykancza i meczy, a z czym nie potrafie wygrac i sobie poradzic zamiast mobilizacji powoduje uczucie bezsilnosci. Wiem, ze przez to nigdy nie poczuje sie naprawde szczesliwy, to pulapka z ktorej nie potrafie sie wydostac. Potrzebuje pomocy. Na specjaliste nie mam pieniedzy, nikomu kogo znam nie jestem w stanie sie zwierzyc. Postanowilem sprobowac tutaj i boje sie znow tego, ze jesli znajdzie sie odwazny (heh) ktory postanowi przeczytac te wypociny i odpowiedziec, to uznam, ze nie zna mnie, ze nie rozumie, ze nie ma pojecia. A moze to tylko moje wolanie o atencje? W kazdym razie dobrze bylo to z siebie choc raz wyrzucic. Pozdrawiam serdecznie
-
Witam! To mój pierwszy wątek tutaj, nie wiem czy z moim 'problemem' trafilem do odpowiedniego działu, bo moj problem chyba wiąże sie z dwoma 'zaburzeniami' o ktorych, nie bedę ukrywal, nie wiem zbyt wiele. Może zaczne od tego, że w tym roku skoncze 21 lat, dwa lata temu przeprowadzilem sie do duzego miasta, a tak naprawde nie wiem od kiedy zaczęly sie moje klopoty. Chyba od zawsze bylem dosyc wrazliwym chlopakiem, mimo, że często probowalem to ukryc, udawac twardego. Bedąc w liceum często czulem sie zagubiony, ale z perspektywy czasu wydaje mi sie to dosyc normalne, jak na wiek 16, czy 17 lat. Jednak w trzeciej klasie liceum, tuz przed maturą nie czerpiąc przyjemnosci doslownie z niczego ucieklem przed wszystkim w strone marihuany. Byla jakims sensem, czyms na co sie czekalo nie mysląc o innych sprawach, ktore przerastaly. 'Byle zapalic', oderwac sie od nudnej rzeczywistosci, zaczerpnąc troche radosci. Nie czekać na jutro w ktorym DO CHOLERY znow bede czekac, a cieszyc sie daną chwilą, tu i teraz. Ćpając praktycznie codziennie zleciał mi caly rok do matury. Mam tyle szczescia, że mimo ABSOLUTNIE ŻADNEJ nauki zdalem mature dosyc dobrze i postanowilem wyrwac sie ze zlego towarzystwa, wyjechac, odciąc sie, zacząc najzwyczajniej w swiecie zyc! Mysle, ze wynikiem tego postu i calego mojego problemu moze byc to, ze jestem po prostu zalosny i przede wszystkim leniwy, wszystko odkladam na ostatnią chwile. Tak bylo i ze studiami, moglem dostac sie na dobry kierunek, ale nie zlozylem papierow w odpowiednim terminie i musialem isc na cos, co wcale mi nie odpowiadalo, w miedzy czasie klamiąc w tym rodzicow. Pelen nadziei wyjechalem jednak zamieszkując ze znajomymi. Ale po dwoch tygodniach przestalem chodzic na uczelnie. Co wiecej, przestalem w ogole wychodzic z domu. Jedyne moje wyjscia, to te do sklepu, po prowiant i papierosy. Calkowicie zaburzylem rytm snu, spalem w dzien, calą noc spedzalem przed komputerem. Nic mnie nie cieszylo, nie odczuwalem jakiejkolwiek potrzeby wychodzenia, a moje jedyne kontakty z ludzmi zawęzaly sie do wspollokatorow. Miewalem mysli samobojcze, nie widząc praktycznie w niczym sensu, ale nawet na to jestem za slaby, zawsze wiedzialem, ze sie nie odważe. Jednak od tamtej pory towarzyszy mi ciągle perspektywa zblizającej sie smierci. Czulem sie samotny, ale do ludzi nie wychodzilem (o moich kontaktach miedzyludzkich pozniej). Moglbym to wszystko zrzucic na odstawienie marihuany, ze to wszystko przez nią. Tyle, ze ja nie czulem potrzeby zapalenia, wyjezdzając skonczylem to z dnia na dzien, bez zadnego problemu. Nie ciągnelo mnie, nie myslalem nawet o tym. Nawet juz w niej nie widzialem sensu swojej ucieczki. W atmosferze smutku czekania, zmarnowanego roku studiow, ciąglego łudzenia sie, ze 'od jutra poszukam pracy', 'zrobie cos z sobą', 'zaczne zyc' spedzilem caly rok czekając na wakacje, na ruszenie kolejnej rekrutacji na studia, aby dostac sie na cos dobrego. Jednak w czerwcu poznalem przez internet dziewczyne, dogadywalismy sie, wykreowalem w jej glowie obraz mojej osoby, jako kogos naprawde wyjątkowego (kogos kim sam chcialbym byc) bo straszny ze mnie manipulator i piepszony klamczuch. Chyba wlasnie najwiekszym moim problemem jest potrzeba uznania w oczach ludzi, pokazania, ze jestem kims. Mimo wszystko wspaniale nam sie razem rozmawialo, doslownie calymi nocami, przez wakacje. Karmilem sie tym, ze ona mnie podziwia, ze jestem kims waznym. To sprawialo mi tak potrzebną w zyciu radosc, ktora choc doskonale zdawalem sobie sprawe, ze byla jedną wielką obludą , to nadawala sens. W miedzyczasie problemy finansowe rodzicow sprawily, ze jedynym rozwiązaniem na przyszly rok bedzie praca i studia zaoczne, ktore oczywiscie odpuscilem, przez wlasną nieodpowiedzialnosc i glupote. Co do dziewczyny, to po dlugim okresie rozmow postanowilem sie spotkac. Przyznalem sie do czesci klamstw, tych ktore byly niezbedne, zeby moc sie zobaczyc. Spotkanie wypadlo naprawde super, choc ja poczulem, ze to nie to. Mimo wszystko, nie zerwalem kontaktu, zwyczajny cholerny egoista ze mnie, potrzebowalem tego kontaktu, wiedzy, ze jestem dla niej wazny, nie zrobilem tego z potrzeby posiadania kogos bliskiego, strachu przed ta straszną samotnoscią, ktora towarzyszy mi w zyciu od zawsze. To wszystko stalo sie dla mnie o tyle wygodne, ze prawie caly nasz kontakt polega na wirtualnych rozmowach, z racji tego ze mieszkamy daleko i mozliwosc widywania sie jest dosyc rzadka. Mi jednak wystarcza sama swiadomosc, ze ktos taki istnieje w moim zyciu, najzwyczajniej w swiecie mnie to dowartosciowuje, karmie sie tym. Wiem, ze powinienem to skonczyc, ale nie potrafie z czystego egoizmu, jestem zalosny. Ona to jedyne co milego mnie w zyciu spotkalo, mimo ze jej nie kocham, to zalezy mi na niej, nie chce stracic czegos co w koncu poprawia moje samopoczucie. Poki jej naprawde nie ranie, chyba nie bede potrafil uciec z tej znajomosci. Co do stylu zycia nie zmienil sie w ogole, z pieniedzmi jakos sobie radze, ale nadal nie potrafie sie zmoblizowac, ruszyc, cos zrobic. Pewnie ktos, kto to czyta mysli 'ale z ciebie zalosny dupek'. Pewnie ma racje. Ale ja nie wiem, ja nie potrafie zyc, nie umiem. Nie potrafie znalezc w sobie jakichkolwiek sil, ktore zmobilizowalyby mnie do dzialania. Nie widze sensu w tym wszystkim. Wstaje jem, rozmawiam z dziewczyną albo komputer i tyle.Tkwie w jakiejs strasznej stagnacji z ktorej nie potrafie sie wyrwac, moze nawet poniekąd tego wyrwania sam sie boje, bo to co mam choc strasznie smutne, to wygodne. Nie zrzuce tego na to, ze uzaleznilem sie od kontaktu z dziewczyną i to jedyne co sprawia mi radosc, wiec nie chce nic zmieniac. To nieprawda, poki jej nie bylo sytuacja wyglądala tak samo, nic nie potrafilem z tym zrobic. Oczywiscie, potrafie sie cieszyc przez chwile jakas malą glupotą, dobrym obiadem ktory zrobilem, czy ciekawą informacją na ktorą natrafilem w sieci. Ale to wszystko chwilowe. Uczucie pustki wraca za moment i towarzyszy mi dalej. Mimo ze mam 20 lat, czuje jakby wszystko bylo juz za mną, wszystko zaprzepascilem i zmarnowalem. A gdy trafia sie szansa zeby cos zmienic, to ją marnuje, bo, nie wiem, nie potrafie inaczej. Wszystko rozpatrzam w kategorii tego, ze na dluzszą mete i tak nie ma sensu. Na wszystko patrze tak, ze po prostu nie warto. Bywają dni, w ktorych chce mi sie plakac, ale nie potrafie. Bywają dni, w ktorych placze o nic, ze smutku. Czasem nawet wzrusza mnie byle pierdola w telewizji, heh. Z tego opisu pewnie wynika, ze jestem dosyc pokojowo nastawiony do ludzi, ale to nieprawda. Wobec kazdego zachowuje sie jak arogancki cham, ktos lepszy, wszystko krytykuje, pelno we mnie zlosci i rozgoryczenia. Mimo, ze sam jestem nikim, to nie potrafie nawiązywac kontaktu z ludzmi, bo mimo, ze potrafie dac sie polubic, to sam polubic na tyle nie potrafie. Nie potrafie czuc 'bliskosci' z kolegami. To zabrzmi wyniosle, ale nic na to nie poradze, czuje sie jakby byli za glupi, zeby mnie zrozumiec, ze nie bedą potrafili, nie potrafie czuc sie dobrze w takich relacjach, wszyscy wydają mi sie do tego zbyt glupi, niegodni mojego zaufania, ktorym nie potrafie nikogo obdarzyc. Sam mam sie za nikogo, tak tez traktuje ludzi. Do tego jestem strasznie impulsywny, wybuchowy. Byle glupota, jak rozlane mleko, potrafi mnie doprowadzic do ogromnego zdenerwowania. Wybucham z blahego powodu, czuje wtedy 'w srodku' jakas ogromną niepohamowaną sile, ktora chce sie uwolnic ale nie potrafi (jedyne co to rzuceniem np przedmiotem) tym samym NATRĘTNIE zżerając mnie psychicznie i fizycznie. To nerwy tez są okropne. Czytalem kiedys o czyms takim jak osobowosc narcystyczna i niektore cechy naprawde do mnie pasują, ale niektore sie nie zgadzają. Mojemu zyciu towarzyszy tez ciągly eskapizm, ucieczka w swiat fantazji, iluzji. Marze o tym, ze jestem podziwiany przez ludzi, ze jestem kims. Chyba tak naprawde na tym mi zalezy w zyciu, to jest powodem moich problemow. Te poltora roku to ucieczka przed ludzmi, bo tu sie schowalem, tu mnie nie widzą, nie wiedzą. Nie utrzymuje kontaktow z praktycznie nikim ze starych znajomych. Tutaj nowych nie mam. Wstydze sie tego wszystkiego, ale nie potrafie tego zmienic, chyba nawet sie boje, przyzwyczailem sie do tego wszystkiego. Brakuje mi jakiejkolwiek mobilizacji. Wiem, ze w koncu kiedys bede musial (nawet chce dla lepszego samopoczucia) 'wrocic do zycia'. Tyle, ze caly czas mam swiadomosc, ze to znow bedzie ten pieprzony wyscig szczurow. Pogon w znalezieniu uznania, bycia kims dla siebie i innych. Czucia sie waznym, podziwianym. Mimo wszystko lepsze to od stagnacji w ktorej tkwie i z ktorej nie potrafie sie wyrwac. Jednak perspektywa wyrwania sie z niej dla czegos, co mnie wykancza i meczy, a z czym nie potrafie wygrac i sobie poradzic zamiast mobilizacji powoduje uczucie bezsilnosci. Wiem, ze przez to nigdy nie poczuje sie naprawde szczesliwy, to pulapka z ktorej nie potrafie sie wydostac. Potrzebuje pomocy. Na specjaliste nie mam pieniedzy, nikomu kogo znam nie jestem w stanie sie zwierzyc. Postanowilem sprobowac tutaj i boje sie znow tego, ze jesli znajdzie sie odwazny (heh) ktory postanowi przeczytac te wypociny i odpowiedziec, to uznam, ze nie zna mnie, ze nie rozumie, ze nie ma pojecia. A moze to tylko moje wolanie o atencje? W kazdym razie dobrze bylo to z siebie choc raz wyrzucic. Pozdrawiam serdecznie