W ostatnich miesiącach miało miejsce kilka trudnych dla mnie wydarzeń. Mam wrażenie, że zaburzenia lękowe uogólnione, które pojawiały się już wcześniej, w tym czasie uległy wzmocnieniu. W zasadzie żyję teraz w ciągłym napięciu, mimo, że zagrożenia wydają się być już nieistniejące albo nierealne. Mam wrażenie, że mój organizm już tak bardzo przystosował się do tego stanu, że nie potrafi funkcjonować inaczej i sam to napięcie wewnętrznie wytwarza. A to z kolei jest momentami nie do zniesienia. Objawy psychosomatyczne, smutek, apatia, anhedonia... zapewne nie muszę wymieniać.
Rozpocząłem kolejną psychoterapię, bardzo chcę pracować nad sobą, relacjami, rozprawić się z trudnymi wydarzeniami z niedalekiej przeszłości. I mam ogromny dylemat - czy to dobry moment aby wspomóc się farmakologicznie, czy może lepiej przejść przez wszystko bez pudru?
Z jednej strony jest we mnie sporo dystansu do leków, bo znam je z przeszłości i wiem jakie efekty uboczne mogą mieć. Boję się, że teraz tyko przypudrują lęki a później to i tak wróci, silniejsze, bardziej obezwładniające.
Z drugiej strony jest ogromna chęć dodania sobie tego dodatkowego kopniaka, energii do pracy nad sobą, do przepracowania trudnych tematów, siły do walki i zmian, pozytywnego myślenia o przyszłości, co mogą zapewnić leki.
I tak zmagam się z tym od jakiegoś czasu, nie umiejąc podjąć decyzji...