To niesamowite, że po ponad 20 latach cierpienia na coś, co wydawało mi się takie niewytłumaczalne nagle odkryłam nazwę mizofonia i że jest to zwyczajnie choroba, że inni też niestety na to cierpią, ale też, że nie tylko ja.
Mam to od 12 roku życia. Zaczęło się po tym, jak bardzo bliski mi człowiek próbował mnie zgwałcić. Wydaje mi się, że to taki przejaw mojego PTSD. Mniejsza o przyczynę. Od 10 lat chodzę z jednym uchem zatkanym stoperem. Inaczej czuję się jakby miał mnie dopaść atak paniki. Śpię oczywiście tylko w stoperach. Jak dzieje się coś niepokojącego zatykam drugie ucho. Nie muszę jeszcze niczego słyszeć, czasem samo przewidywanie, że za chwilę dobiegnie mnie dźwięk mlaskania itp. doprowadza mnie do ataku złości. Jeśli nie mogę się osłonić od niechcianego dźwięku ból przeszywa mnie od ucha do łokcia, jakbym sobie szpilkę dała wbić w błonę bębenkową.
Ale kiedyś było gorzej. Pomogło mi powtarzanie sobie słów "Ten dźwięk jest mi zupełnie obojętny, im bardziej go słyszę, tym mniej mnie obchodzi". Nie jest idealnie, ale jest lepiej. Pomaga mi też spokojne mówienie, że takie dźwięki bardzo mnie drażnią i że sprawiają mi ból, wiele osób wykazuje się znaczną wyrozumiałością, dzięki takiej komunikacji napięcie się obniża i to działa nieco uspokajająco.
Co ja bym dała, żeby się z tego wyleczyć. Nie jestem sama. Mam rodzinę, ale nie jest im ze mną łatwo. Wszystkim, którzy nie mogą zaznać spokoju, życzę odnalezienia właściwej metody, na zbyt intensywne doznania. Mówcie o tym, ludzie chcą być w porządku, wystarczy dać im szansę.