Kiedy zmuszam się by wyjść z domu, bo nie sprawia mi to przyjemności. Kiedy po raz kolejny zmieniam psychiatrę bo dłuższy kontakt z lekarzem powoduje u mnie poczucie obojętności w stosunku do niego.. Kiedy boję się "bawić" bez alkoholu... Kiedy jestem w stanie iść z facetem do łóżka, podczas pieszczot z nim czuć jedynie pustkę, po fakcie żałować, po czym znowu tak postąpić.. Kiedy odpycham od siebie wszystkich ludzi po czym gryzę ściany w pokoju bo nie mogę wytrzymać samotności.. Kiedy wracam, chociaż nie mam dokąd. Chociaż nie mam skąd..
Kiedy nie panuję nad złością, która przemienia się w agresje, która z kolei przemienia się w głęboki, towarzyszący długo smutek, zbyt długo..
Kiedy myślę o tym, że chcę umrzeć. Codziennie, każdego dnia, na nowo.
Parę lat temu zdiagnozowano u mnie zaburzenia osobowości. Jednak ówczesna pani doktor stwierdziła, że nie przedstawi mi diagnozy, gdyż zdefiniuję sie nią i stanę się oporna na psychoterapie.
A ja w skutku nie wiem kim jestem. Dziś, po 4 latach zmieniłam lekarza i wciąż nie dostałam diagnozy, konkretnej na temat zaburzeń mojej osobowości. Nie szukam tu definicji mojego stanu, choć może komuś coś przyjdzie do głowy. Jestem zdesperowana. Mam 21 lat, studiuję i osiągam świetne wyniki a od środka rozrywa mnie milion sprzecznych uczuć i emocji. I tak codziennie, każdego dnia od nowa.
Co jakiś czas ktoś wymaga ode mnie bliskości, wsparcia.. A ja nie potrafię. Kiedy słyszę słowo przywiązanie, bierze mnie na wymioty i uciekam - dosłownie. Nie potrafię być blisko. Co z kolei mnie dobija, bo bycie sam na sam ze swoimi samobójczymi, parszywymi myślami też jest wstrętne.
Jaki sens jest w takim życiu, kiedy od paru ładnych lat leczenia człowiek coraz bardziej utwierdza się w tym, że wszystko co robi jest gówno warte. Jak i on sam.