Skocz do zawartości
Nerwica.com

inu

Użytkownik
  • Postów

    7
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

Treść opublikowana przez inu

  1. Z tą depresyjną muzyką na depresję jest różnie. Swego czasu słuchałam niewiele poza muzyką z gatunków uważanych za "depresyjne", albo przynajmniej dołujące (slowcore/sadcore, post-rock...), bo tego typu rzeczy dobrze współgrały ze mną, przynosiły pewnego rodzaju ulgę, a nawet w pewnym sensie poczucie zrozumienia. W zasadzie nadal ilekroć mój stan się pogarsza, nie potrafię zrobić niczego innego jak tylko włączyć ulubioną-smutną muzykę i czekać aż cierpienie minie, albo przynajmniej przestanie być tak dotkliwe. Może słuchanie takich rzeczy jest dla jednych trochę jak samookaleczanie... Lecz nie ciała, a umysłu. W pewnym sensie... To też przecież wiąże się z pewnego rodzaju oczekiwaniem ulgi i znieczulenia. Z drugiej strony taka muzyka może dostarczać całkiem bogatej puli bodźców, wyciągać ze stanu depresyjnego i pobudzać do twórczych działań. Może powodować też odwrotny skutek: popychać do czynów autodestrukcyjnych, jeszcze bardziej dołować, albo po prostu drażnić. Kwestia indywidualna. Na pewno nie jest to uniwersalny sposób na depresję.
  2. Przypuszczam, że ktokolwiek by ci odpowiedział, skierowałby cię na terapię. W moim odczuciu to nie jest jedyne słuszne rozwiązanie, a często może przynieść więcej szkód (strata czasu i nerwów) i kosztować więcej wysiłku, niż przynosić pożytku. Twoje problemy można rozwązać bez tego. Trudności z przyswajaniem informacji, z koncentracją to wynik obniżonego samopoczucia - częste przy depresji. Rozwiązanie tego problemu jest kwestią treningu. Chociaż to zależy jeszcze od psychiki - cierpliwości, determinacji - jak skutecznie ten trening będzie przebiegał. Należy wyćwiczyć w sobie nawyk uczenia się. Należy też zorientować się co mnie interesuje - i to na tym się skoncentrować, temu się poświęcić. Rozróżniać rzeczy ważne od mniej ważnych. Zastanów się, masz jakąś pasję? Plany? Aspiracje? Na tym trzeba się skupić. W środowisku panuje przekonanie, że powinno się mieć dziewczynę, presja otoczenia odbija się negatywnie na psychice, to z kolei zmniejsza szanse na znalezienie partnerki. Zastanów się czy ty tego naprawdę chcesz, co by ci dało wejście w związek z dziewczyną. O, w najlepszym wypadku podbudowałoby twoją samoocenę, zyskałbyś akceptację otoczenia - choć nie ma na to gwarancji. Ale posiadanie dziewczyny, to spore wyzwanie, na które lepiej być gotowym. Może jeszcze nie jest dobry moment na to? Na pewno nie zaszkodzi popracować nad swoim wizerunkiem, wyglądem. Wiele rzeczy możesz zrobić sam. Problem w tym, że większość chłopaków w twoim wieku ma klapki na oczach i wydaje im się, że nic nie mogą zmienić. (Najgorzej jest jak uważają, że nic nie MUSZĄ zmieniać, a wciąż narzekają na brak dziweczyny...) Dziewczyny patrzą na wygląd tak samo jak faceci - nie ma co tego ukrywać.
  3. Znajomych nie mam żadnych. Przyjaciół tym bardziej. Nigdy nie miałam. Dwa razy w życiu zaufałam drugiemu człowiekowi. Dwa razy zostałam wykorzystana. Przez ostatnie dwa lata moje kontakty z ludźmi ograniczały się do rozmów przez internet. Ale jakiś czas temu dotarło do mnie, że są one stratą czasu i że jeszcze bardziej odsuwają mnie od "prawdziwego świata". Nigdy też nie sprawiały mi przyjemności. Były jedynie sposobem na zapełnienie czasu. Dlatego zerwałam, może zbyt pochopnie(?), z garstką moich internetowych znajomych. Moje problemy tak naprawdę zaczęły się pięć lat temu. A mam teraz 20 lat. W liceum z nikim nie nawiązałam bliższej znajomości. Mam na myśli takiej, która istniałaby poza murami szkoły. Moja klasa była pełna ludzi wyżej sytuowanych społecznie i o kompletnie innych zainteresowaniach niż moje (choć ja sama właściwie nie miałam żadnych). Stopniowo pogłębiały się moje kompleksy. Liceum swoją drogą wyniszczyło mnie psychicznie, bo w tamtym okresie, będąc faworyzowaną przez wychowawcę (choć w moich oczach to było raczej prześladowanie), pogrążyłam się całkowicie w nauce, wykluczając się z jakiegokolwiek życia towarzyskiego. Skutkiem tego jest przewlekła nerwica połączona z depresją i fakt, że kompletnie nie wiem na czym stoję. Celów, marzeń, czy zainteresowań nie mam praktycznie żadnych. Nie mam kompletnie planu na życie, ani wiary, że cokolwiek mogę osiągnąć. Pewnie wyda wam się głupie to, co napiszę, ale mam ogromny żal do szkoły o to, że odebrała mi "najlepsze lata życia". Taka dygresja odnośnie szkoły, bo ta instytucja właściwie nauczyła mnie jednego: Oceny nie mają żadnego znaczenia, najważniejsze jest znaleźć taką dziedzinę, w której czujesz się dobrze i dążyć do tego, by być w niej jak najlepszym. Szkoda, że dla mnie już na to za późno. Rok temu podjęłam próbę pójścia na studia. Na "przypadkowy" kierunek, taki, na jaki akurat się dostałam. Po trzech dniach uciekłam z uczelni. Zwyczajnie. Uciekłam. Jak spłoszone zwierzę. Przestraszyli mnie ludzie, perspektywa dni spędzonych na nauce, cały obraz "bycia studentem" jaki powstał w moim umyśle. Możnaby zapytać: "A czego się spodziewałam?!" Sama nie wiem. Może jakieś zmiany na lepsze? Możliwe, że dałam sobie za mało czasu... Od roku praktycznie nie wychodzę z domu. Ale siedząc dzień w dzień w pokoju przed komputerem nie jest mi dobrze. Ostatnio zaczęłam dostrzegać, że internet mnie pochłonął, że przez ostatni rok straciłam ogromne ilości czasu i że dalej to robię i nie wiem jak się z tego wyrwać. Bezmyślne siedzenie przed komputerem stało się rutyną, pułapką. A co najgorsze, nie widzę dla siebie alternatywy. Często myślę sobie, że gdyby tylko ktoś zabrał ode mnie komputer, moje życie zaczęłoby wyglądać inaczej. Stosunkowy komfort mojego obecnego życia bez wątpienia odciąga mnie od próby poczynienia radykalnych zmian. Na nieszczęście w dzisiejszym świecie internet stał się rzeczą niezbędną ludzkiej egzystencji, a ja sama nie potrafię gospodarować czasem spędzonym przy nim. Póki co, jestem jeszcze NEET ale niedługo podejdę po raz drugi do studiów. Kompletnie inny kierunek niż poprzednio. Obawy te same co rok temu. Może nawet jeszcze większe. Boję się, że znowu ucieknę, że nie podołam temu wszystkiemu. Boję się ludzi, których tam spotkam. Osób szczęśliwych, zadowolonych z życia, kontaktowych, z perspektywami... Cholernie im zazdroszczę. I ta zazdrość pozbawia mnie pewności siebie, siły, by podołać temu wyzwaniu. Przepraszam, że moja wypowiedź jest tak długa i może nie skupia się wyłącznie na kwestii fobii społecznej. Ale w myśl, że "jedno wynika z drugiego" musiałam tyle napisać. Fajnie jak komuś się udało przeczytać.
  4. inu

    Jest coraz gorzej.

    Mój stan jest bardzo stabilny. Od czterech lat równia pochyła... Chcę się wyleczyć, poczuć lepiej, tylko boję się, że odziedziczyłam po matce takie samo "szczęście" do lekarzy, psychologów, którzy wydają się nigdy nie wiedzieć o co mi chodzi, nie rozumieć mnie kompletnie i patrzeć jak na kretyna, kiedy ja staram się jak mogę, by wypowiedzieć to wszystko, co w sobie trzymam, nakreślić im swoją sytuację (co nigdy nie jest łatwe), by mieli jakiś materiał do obrabiania w swoich uczonych umysłach. W ostateczności ja sama przestaję siebie pojmować i tracę wszelki grunt pod nogami, bezpieczeństwo. W porządku. Jestem człowiekiem nic nie wartym, z którego po prostu nic już nie będzie, któremu nie trzeba pomagać, bo nie stanowi zagrożenia, bo... najwyżej sam siebie wykończy. Takie myśli mi zostały po blisko półrocznej terapii. I mam iść teraz do psychiatry? Iść do psychiatry, tak jak mówiła mi terapeutka, jak wy mówicie? Iść do psychiatry po leki? Iść na kolejną terapię? Na terapię po terapii? A potem na terapię po kolejnej terapii? I to są absolwentki psychologii? Kobiety po kursach i szkoleniach? Czego one się tam uczą, skoro nie mogą pomóc, nie mogą nawet dotrzeć do człowieka takiego jak ja, którego sytuacja nie jest przecież jakaś tragiczna. Kiedyś, idąc pierwszy raz na terapię, do psychologa, nie miałam żadnych oczekiwań. Szłam mając nadzieję, że ktoś ze mną porozmawia, jak równy z równym. Ale ilekroć rozmawiałam z kimkolwiek z tamtego miejsca, czułam się źle i niekomfortowo. A jednak chodziłam, jak głupia, na każdą godzinę terapii. Po tym wszystkim nie mogłam nie czuć, że lepiej by było, gdybym nigdy się na to nie zdecydowała. Zapewne nie ma wiele sensu w tym, co mówię. Ja już sama nie próbuję się go doszukiwać. Ale co mi zostało... Walka z samą sobą na forum internetowym.
  5. inu

    Jest coraz gorzej.

    Nie wyobrażam sobie iść do psychiatry, nie informując rodziców. Co z tego, że mam 20 lat? Nie mogę nie brać pod uwagę opinii mojej matki o psychiatrach, opinii w mojej sprawie. Moja matka chce mojego dobra. Terapeutka podobno również chciała mojego dobra, ale wyszło, jak wyszło... Po prostu teraz sama przestaję wierzyć, że psychiatra, którego leczenie ma polegać na przepisaniu mi leków, może mi pomóc. Może teraz się zapędzam, może jakaś część mnie wie, że nie muszę być skazana na psychotropy, ale... Czy nie ma innej drogi wyjścia z depresji? Rozumiem, że to choroba, ale czy leki to konieczność? Nie mam ubezpieczenia, bo przecież jeszcze nie studiuję. No i jestem bezrobotna. Czy leki pokażą mi drogę wyjścia z trudnego stanu? Czy tylko złagodzą ból istnienia, pomogą ciągnąć moje marne życie dzień za dniem? Czy biorąc leki będzie mi łatwiej zawierać znajomości i utrzymywać je? Czy leki pokażą mi jak powinnam żyć, by cieszyć się życiem, jak zaakceptować siebie? A może chociaż dzięki nim odkryję, kim chciałabym być, albo poczuję się jak normalny człowiek?... Pytam na serio. Bo to właśnie są problemy, które naprawdę chciałabym rozwiącać.
  6. inu

    Jest coraz gorzej.

    Dzięki... Nie poszłam do psychiatry z kilku powodów. Moja matka była temu przeciwna. Była przeciwna również terapii, w której uczestniczyłam i to, że nie przyniosła ona pozytywnych skutków jeszcze bardziej utwierdziło ją w przekonaniu, że do psychiatry iść nie powinnam. Sama ma złe doświadczenia z tego typu pomocą, boi się, że gdybym ja się zapisała i rzeczywiście zdiagnozowano by u mnie depresję i przepisano leki, mogłoby to się później za mną "ciągnąć". (Cokolwiek miałoby to znaczyć.) Jeśli o mnie chodzi to wcześniej nie miałam żadnych uprzedzeń co do psychiatrów. Ale jeżeli pomoc zwykła psychoterapeutyczna wygląda tak, jak wygląda - czyli w moim mniemaniu wyrządza więcej szkód niż pożytku (może to dlatego, cała ta terapia była sponsorowane z dotacji unijnych) - to już sama nie wiem... W tej chwili nie mam nawet pieniędzy na psychiatrę. A za państwowe (o ile taka możliwość w ogóle istnieje) nie mogę iść, bo nie mam ubezpieczenia. Nie ma innego rozwiązania? Czy szukanie pomocy u lekarzy i w lekach to jedyne, co już mi zostało?
  7. inu

    Jest coraz gorzej.

    To drugi raz kiedy piszę na forum szukając pomocy. Pierwszy raz nie poskutkował niczym dobrym. A czułam się tylko bardziej upokorzona. Pomyślałam, że może pisanie na forum to nie jest sposób na rozwiązanie moich problemów. Samo mówienie o tym, jak się czuję, nigdy nie przyniosło mi ulgi, ani nie pomogło rozwiązać problemów. Zwykle było tylko gorzej, tylko bardziej podle się czułam. Ale jednak, dzisiaj jestem tutaj, piszę i mam nadzieję, że to coś zmieni. Że coś się zmieni na lepsze. Niespełna rok temu próbowałam jeszcze szukać wsparcia w grupie pomocy. Podejrzewano wtedy u mnie depresję (i cóż… mam praktycznie wszystkie typowe objawy), przydzielono mi godziny z terapeutą … Tak przez kilka miesięcy chodziłam na terapię i na zajęcia grupowe, ale po tym wszystkim było jeszcze gorzej. Moja frustracja się pogłębiła, przestałam wierzyć, że mogę dokonać pozytywnych zmian w swoim życiu, że mogę znaleźć rozwiązanie dla swoich problemów. Zajęcia były upokarzające. Miałam wrażenie, że nie pasuję, że jestem najgorsza, że nikt mnie nie rozumie... A wkrótce zaczęło mi się wydawać, że nie rozumiem nawet samej siebie. Na koniec tego wszystkiego zaproponowano mi wizytę u psychiatry. Nie potrafię pomóc sobie sama. A jest tylko gorzej. Z roku na rok, z miesiąca na miesiąc… Mam 20 lat. Żadnego pomysłu na życie, marzeń, ani celów. Żadnych prawdziwych znajomych, co dopiero przyjaciół. Dostałam się na studia, ale boję się, że nie wytrzymam – jak rok temu. Że po trzech dniach poddam się, ucieknę… Nie chcę studiować, nie ma niczego, co chciałabym studiować, bo nic mnie nie interesuje. Nie wierzę, że dam sobie radę na studiach, czy w pracy, czy gdziekolwiek… Zawiodłam moich rodziców, zawiodłam samą siebie. Boję się dorosłości, odpowiedzialności za siebie. Nie jestem na to wszystko gotowa. Boję się ludzi, boję się z nimi rozmawiać. Nie potrafię z nimi rozmawiać. Boję się tłumów, boję się wychodzić na zewnątrz. Większość dni po prostu spędzam w swoim pokoju, spędzam nic nie robiąc. Wstydzę się siebie. Wstydzę się tego, że nic nie potrafię, że nie mam żadnych pasji. Kiedyś często wpadałam w histerię, teraz już nawet nie mam na to sił. Często nie mogę spać, lub śpię przez większość dnia. Często nie mogę pić ani jeść. Często mam myśli samobójcze, chociaż wiem, że się nie zabiję. Wiem jakim tchórzem jestem. Sytuacja w mojej rodzinie nie jest pozytywna. Problemy finansowe narastają, a jesteśmy niebogatą rodziną. Moja matka od lat choruje na depresję. Miała wycinaną tarczycę. Mój ojciec po stracie dużej sumy pieniędzy popadł w pracoholizm. Nie wiem jak być dla nich wsparciem, oni nie wiedzą jak wesprzeć mnie. Nikt nikogo już nie próbuje pocieszać. Kryzys zdaje się opanowywać każdy aspekt życia. Nie wiem jak wydostać się z tego stanu marazmu i zniechęcenia. Skąd wziąć motywację do życia, do działania. Od początku liceum – od czterech lat jest źle, jest coraz gorzej. Liceum w dużym stopniu wyniszczyło mnie psychicznie. Starania o dobre oceny zepchnęły na daleki plan jakiekolwiek refleksje nad tym co ja sama chciałabym w życiu robić, jaką drogą podążyć. I w tym momencie… po prostu nie wiem. Od czterech lat nie udało mi się też nawiązać żadnych znajomości, poza internetowymi, które szybko się rozpadały. Coraz trudniej mi rozmawiać z ludźmi. Moje kompleksy narosły, a nadzieja, że może być jeszcze dobrze zmalała. Chciałabym być normalnym człowiekiem – mieć przyjaciół, pasje, marzenia, cele. Ale jak? Jak ruszyć do przodu i stawić czoła problemom, a nie tylko uciekać? Chciałabym móc z kimś normalnie porozmawiać. Nie czuć się jak ktoś gorszy, lecz jak ktoś potrzebny. Ale to chyba niemożliwe… Nie chcę słyszeć, że mam 20 lat i życie przed sobą. Ja już nie widzę przed sobą życia. Chociaż chcę, nie widzę…
×