Skocz do zawartości
Nerwica.com

Raito

Użytkownik
  • Postów

    37
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

Osiągnięcia Raito

  1. Witam. Jestem po pierwszej wizycie u lekarza psychiatry i dostałem receptę na lek Asentra. Niestety totalnie wyleciało mi z głowy, by zapytać, czy mogę go brać, będąc w trakcie terapii na trądzik antybiotykiem Tetralysal? Czy te leki mogą wchodzić ze sobą w jakiś konflikt? Ponadto mam skierowanie na badanie EMG (przewodnictwo nerwów) lewej ręki i tu również moje pytanie - czy ów antydepresant nie będzie miał wpływu na wynik tego badania? Będę bardzo wdzięczny za jakieś podpowiedzi, bo w tych emocjach związanych z wizytą, totalnie wyleciały mi te kwestie z głowy...
  2. Raito

    Samotność

    Bo czyż tak nie jest? Z moich obserwacji wynika, że teraz związek to przede wszystkim postawa: "Mam chłopaka/mam dziewczynę! Szybko, róbmy wszystko to co powinno się robić jak się ma chłopaka/dziewczynę! Co jest pierwsze? Może przedstawisz mnie swoim rodzicom? Hehe, teraz ja też będę mieć te super fajne problemy i kryzysy i tak dalej. Teraz, natychmiast, w końcu mogę być jak inni!". I wszystko finalnie sprowadza się do tego, że jedna osoba dla drugiej staje się kulą u nogi, której nie wypada tego wyznać (a do której trzeba cały czas pisać na fejsie lub smsy, non stop), ale z czasem trzeba, bo będzie ta fajna drama z zerwaniem, potem z wielką rozpaczą i szukaniem pocieszenia. Uogólniam ale wiadomo o co chodzi, żenada, żenada i zawsze ta sama żenada przebiegająca w takich samych etapach.
  3. Raito

    Samotność

    Jednak stale kogoś brakuje... jednak dobrze byłoby mieć kogoś zaufanego, kogoś z kim można byłoby szczerze porozmawiać. Może nawet kogoś płci przeciwnej, bo choć uważam, że miłość to taki przereklamowany mit wpajany nam od dziecka, to chodzi mi o pewien rodzaj bliskości, zdrowej sympatii nieobwarowanej zewnętrznymi stereotypami i konwenansami. Oczywiście, w środowisku koleżeńskim jestem człowiekiem bardzo lubianym i wiem, że ludzie lubią moje towarzystwo, a i pewnie mało jest takich, którzy mogą coś do mnie mieć lub cokolwiek mi zarzucić. Jednak od zawsze jest to taka wewnętrzna samotność w tłumie, bo przecież wspólne rozmowy na aktualne dla nas tematy czy wspólne śmieszkowanie, to tak na prawdę puste gadanie, nawet jeśli bardzo przyjemne. Oczywiście dziewczyny/kobiety nigdy nie miałem i raczej mieć nie będę, a rzekłbym nawet, że się przed tym wzbraniam. Dlaczego? Bo nie uważam, że miałbym drugiej osobie cokolwiek do zaoferowania. Żenuje mnie to jak szybko osoby, które znajdują swoją "drugą połówkę" wpadają w cykl wyrobionych przez społeczeństwo rytuałów, które szybko starają się spełniać i w które starają się wpisywać, bo widocznie tak trzeba. To tak jakby bliższemu poznaniu drugiej osoby towarzyszyła jakaś instrukcja, według której wszyscy starają się szybko postępować. Dlatego też wątpię, by kiedykolwiek udało mi się znaleźć kobietę, która podobnie jak ja miałaby zupełnie gdzieś takie cuda, bo właśnie ogrom takich głupot - z tego co zaobserwowałem - wychodzi głównie od strony kobiet, bo przecież koleżanka ma chłopaka i oni robią to to i jeszcze tamto, to my też powinniśmy. Z jeszcze innej strony, nie wiem kim musiałaby być osoba, której gotów byłbym powiedzieć wszystko co mnie trapi i tak dalej. Zwykle wychodzę z założenia, że nie ma takiej osoby, a i ludziom - nawet gdyby nie wiadomo jak ufać - nigdy nie można mówić wszystkiego. Ale i tak dobrze byłoby mieć kogoś bliskiego, może nawet towarzysza/towarzyszkę niedoli....
  4. Nie byłem. Też mam w głowie wstępne plany. Depresję mam na pewno i to ciągnie się już pewnie aż od szkoły podstawowej, gdyż myśli o tym, że nie chce mi się żyć i jestem niczym miałem już w V, VI klasie podstawówki.....
  5. Na dzień dzisiejszy nie zamierzam dożyć 30 lat. Myśl o samobójstwie towarzyszy mi codziennie, a najbardziej w momencie zasypiania, bo wtedy najintensywniej analizuję to, jak bardzo przegrałem życie. To, że popełnię samobójstwo jest niemal pewne, ale na dzień dzisiejszy jedyną osobą, która trzyma mnie przy życiu jest moja matka. Ona wie, że o tym myślę, bo mówię jej to otwarcie. Prawdopodobnie nie bierze tego na serio. Choć ona sama popełniła w życiu kilka błędów, które na pewno na mnie wpłynęły (a może głównie ich efekty mnie ukształtowały), ale nikt nie jest przecież idealny. Jeśli coś stałoby się matce, byłby to dla mnie sygnał do "działania", nie miałbym wtedy żadnych oporów przed tym, by zabić się w jakikolwiek sposób. Ojca mam zupełnie gdzieś, swoją osobą zniszczył mi życie bardziej niż ktokolwiek inny....
  6. Początek studiów był koszmarny, totalnie nie byłem w stanie porozumieć się z większością ludzi z roku, głównie dlatego, że miałem zupełnie inną postawę od nich i posiadałem poczucie jakiejś głupiej misji nawracania ich na właściwą ścieżkę i prawilne podejście do edukacji. Był wręcz moment, gdy czułem się niemal wrogiem całej grupy. Z biegiem czasu sytuacja się zmieniła i dziś jest pod tym względem zupełnie ok, rzekłbym nawet, że moja grupa na studiach robi mi za fajną szkolną klasę z całkiem przyjemnym klimatem. Chyba już po pierwszym roku większość osób zaakceptowała moje podejście i to, że - mówiąc narcystycznie - wybijam się ponad przeciętność, co wyraźnie ich wcześniej raziło, a potem wiele razy okazywało się, że ratowałem dupę całej nieprzygotowanej do zajęć grupie. Są ludzie, z którymi na prawdę sympatyzuje, niektórzy z nich nawet wiedzą o tym wszystkim, ale - tak jak wspomniałem wyżej - uważają to za zwykłe śmieszkowanie z mojej strony. Generalnie obecnie jestem osobistością bardzo lubianą na moim roku i to nie dlatego, że w trakcie studiów kilka osób miało ze mnie pożytek.
  7. Stracić pamięć, stracić świadomość, nigdy więcej nie odczuwać tego wszystkiego.
  8. Coraz mniej rzeczy. * Na pewno jakieś niewielkie przyjemności: bieganie, dobre jedzenie, fajne filmy i seriale, możliwość pogrania w fajne gry, przeczytania fajnych książek. * Ciekawość, w jak wielką żenadę przeistoczy się moje życie. * Mała nadzieja, że może kiedyś spotkam kogoś podobnego sobie, kogoś kto mnie zrozumie, w kim będę miał jakiekolwiek oparcie. Nie mówię tu o jakiejś śmiesznej miłości czy innej stereotypowej bzdurze, ale nawet o zwykłej wzajemnej sympatii nieobwarowanej żadnymi czynnikami zewnętrznymi.....
  9. Mam takie małe marzenie, aby choć jedna osoba pochyliła się nad tym co tutaj zostawiam..... Tak bardzo chciałbym mieć z kim porozmawiać, z kimś kto potraktowałby mnie poważanie.... Opiszę tutaj mój przypadek, bo znalazłem się w totalnej kropce i nie wiem co mam robić. Od razu zaznaczam, że dawno zaakceptowałem fakt, że jestem życiowym przegrańcem, nieudacznikiem i raczej nic dobrego mnie już nigdy nie czeka. Oto jestem na czwartym roku gównianego kierunku i może zabrzmi to dziwnie, ale jako osoba, która niemal co semestr miała średnią 5.0, zastanawiam się, czy nie rzucić tego w cholerę. Tak na prawdę po liceum temat studiów miałem zupełnie gdzieś. Poszedłem na jedyny kierunek, który faktycznie jakoś wiązał się z tym, co choć minimalnie mnie w szkole średniej interesowało. W domu nigdy się nie przelewało i nadal się nie przelewa, więc od samego początku kusiła mnie perspektywa posiadania nie tylko stypendium socjalnego (bo na te i tak się kwalifikowałem) ale też rektorskiego za wyniki w nauce, a że oba stypendia były na mojej uczelni bardzo wysokie i łącznie mogły mi zapewnić niemalże minimalną krajową pensję, postanowiłem robić wszystko by mieć dobre wyniki. Tak też z semestru na semestr piąłem się po szczeblach swojego uczelnianego i kierunkowego "fejmu". Przez trzy lata wyrobiłem sobie opinię studenta niezwykle pilnego, zaangażowanego, zdolnego, ambitnego i w ogóle ogromnie szanowanego w kręgach wykładowców. Swoim zaangażowaniem wyróżniałem się z tłumy improduktywnych rówieśników z roku. Nie ukrywam, do wszystkiego zawsze się przykładałem. Tak już mam, że nie potrafię robić czegoś na odpierdziel i czy mnie to interesuje czy nie, zawsze staram się zrobić coś najlepiej jak tylko potrafię. Na studiach zostałem chyba po raz pierwszy zauważony, bo w szkole zwykle wychwalane były tępe dzieci bogatych rodziców. Niezwykłe było dla mnie to, że ktoś potrafił mnie docenić, a - nie ukrywając - pochwały pod moim adresem stały się już normą. Zaliczałem prawie wszystkie egzaminy na 5, występowałem na konferencjach, publikowałem artykuły, współpracowałem to tu to tam. Oczywiście upragnione stypendium rektorskie dostawałem co roku (i dostaję nadal). Oczywiście oceny nie zawsze zdobywałem ciężką nauką do egzaminów, bo często miałem wrażenie, iż bardziej składał się na niej mój uczelniany wizerunek (bo większość wykładowców i tak zakładała, że jestem w 100% przygotowany), a i umiejętność ściągania (wszak szczęściu trzeba czasem dopomóc). Owszem, były kryzysy. Przez to, że poświęciłem się tak bardzo tym studiom, nie mam życia jeszcze bardziej niż nie miałem go wcześniej. Napisałem bardzo dobry licencjat, zostałem na studia magisterskie i tu dochodzimy do teraźniejszości, bo pojawił się ogromny kryzys. Oto jestem na drugim semestrze studiów magisterskich i czuję się totalnie beznadziejnie. Nie mam już ochoty robić czegokolwiek. Jak wspomniałem wyżej - przez tyle lat nie liczyło się dla mnie zainteresowanie tym co robiłem, tylko fakt, że pewnej wewnętrznej moralności i to, że zostanę za to potem wynagrodzony. Dziś nie potrafię podjąć już żadnego działania, nie jestem nawet w stanie sformułować tematu pracy magisterskiej. Nie mam siły już oszukiwać, że mnie ten kierunek w jakimkolwiek stopniu interesuje, rzygam nim, nie potrafię opisać jak bardzo go nienawidzę. Kolejnym problemem jest fakt, że ludzie oczekują ode mnie czegoś, czemu nie jestem w stanie sprostać. Przez moje wcześniejsze działania wyrobiłem sobie pewną oszukańczą maskę, zapędziłem się w kozi róg, zabrnąłem za daleko w oszukiwaniu siebie samego i wszystkich dookoła. Teraz dostaję propozycje współpracy z jakimś pismem, propozycje napisania tekstu do jakiegoś druku, wystąpienia gdzieś, i nie jestem w stanie zrobić NIC. Tak na prawdę, przez te wszystkie lata nie sprawiało mi to przyjemności, starałem się odwalić wszystko jak najlepiej i mieć to już za sobą. Problem w tym, że gdy komuś to wyjawniam, to nikt mi nie wierzy i uważają, że kokietuję albo się zgrywam, a ja na prawdę nie potrafię już niczego dokonać i nie jestem w stanie podjąć żadnego działania. Tak spędziłem prawie 4 lata podporządkowując wszystko studiom, zdobywaniu ocen i punktów, by potem mieć z tego pieniądze w postaci stypendiów. Wykończyłem się przy tym psychicznie, nie wiem, czy zdołam dokończyć te studia. Przyszłości i tak nie wiązałem z tym żenującym kierunkiem, a cały myk polega na tym, że od początku uważałem go za żenujący, z tą różnicą, że po prostu udawało mi się być w tym dobrym. Wszyscy (wykładowcy, znajomi ze studiów) widzą we mnie kogoś kim nie jestem, widzą ten sztuczny wizerunek jaki sobie wytworzyłem. Nie potrafię już sprostać ich oczekiwaniom, nie mogę tak dalej się męczyć i udawać, że to wszystko sprawia mi przyjemnosć, w momencie gdy rzygam na widok samego budynku uczelni. Większość ludzi kreśliło dla mnie przyszłość w postaci "kariery naukowej", abym po magisterce zrobił doktorat itd., więc nikt mi nie wierzy, gdy mówię, że zamierzam zakończyć tę żenadę na magisterce. To że coś mi dobrze wychodziło, nie znaczy przecież, że było to jakąś moją pasją, po prostu robiłem to co musiałem i tyle. Niestety i tak jestem zerem, bo uważam, że nie nadaję się do niczego. Przecież nie będę ciągnął tego wszystkiego dalej i wiódł takie żenujące życie robiąc coś czego nienawidzę. I rzuciłbym to w cholerę ale......nie mam żadnej alternatywy i nikt nie jest w stanie mi jej zapewnić, żadne znajomości a już na pewno nie rodzice, którzy sami nie mają stałej pracy. Na prawdę nie wiem co mam robić, nie mam żadnych punktów zaczepienia. Jedyne co mam to zaoszczędzone przez te wszystkie lata pieniądze ze stypendiów, z których uzbierała się pewna kwota. I wszyscy uważają, ze to takie zajebiste: "uczysz się, masz stypendia"......a tak na prawdę nie mam nic, jestem największym życiowym nieudacznikiem, jaki chodził po tej ziemi...... Rzucenie studiów miałoby też taki wymiar, że nie zasiliłbym przynajmniej szeregu żenujących bezrobotnych magistrów. Owszem, to co dokonałem wpisane do cv mogłoby zapewnić mi jakąś pracę może, ale pewnie i tak bym się do niej nie nadawał a i nienawidziłbym jej nawet, jeśli byłbym w tym dobry..... Oczywiście żadnej "drugiej połówki" nie mam i raczej nigdy mieć nie będę, bo chyba nie ma takiej osoby, której mógłbym powiedzieć wszystko co mnie trapi, a i takiej, której mógłbym cokolwiek zaoferować...
  10. Witam. Pomijam już mój beznadziejny stan, który utrzymuje się od wielu wielu lat. Właściwie i tak nie chce mi się żyć, z tym, że boję się przestać. Rzecz, którą chciałem opisać, zaczęła się kilka lat temu, gdy po LO podjąłem decyzję, że pójdę na studia. Wybrałem pewien kierunek humanistyczny, może nie taki najgorszy, ale też uznawany za nieprzyszłościowy. Postawiłem na taki, a nie inny, gdyż uznałem, że jeśli mam już iść na studia, to jest to jedyny kierunek, który mogę studiować i na którym czułbym się dobrze. Nie miałem wielkich ambicji, a i nigdy nie byłem też całością wielce zainteresowany. Jako, że nie wywodzę się ze zbyt zamożnej rodziny (jestem jedyną osobą, która doszła do studiów), miałem jeden plan: poświęcę cały czas na naukę, tak aby mieć stypendium naukowe, które wraz z socjalnym da mi ładną sumkę, a jako, że żyję oszczędnie, to przez okres studiów zaoszczędzę ładną sumkę. Szybko okazało się, że na roku 90% ludzi, to ludzie bierni, którzy przyszli na ten kierunek bez względu na choćby odrobinę elementu zainteresowania, ot tak, byleby postudiować i przechodzić kilka lat. Jako że zawsze byłem osobą, która nigdy niczego sobie nie olewała i cokolwiek bym robił, zawsze starałem się robić to najlepiej jak potrafię, szybko zacząłem zdobywać wysoką pozycję na roku. Robiłem to co do mnie należało: przygotowywałem się na zajęcia, uczyłem się na kolokwia, zdobywałem dobre oceny. Z czasem zostałem dostrzeżony przez wykładowców jako ten, który bardzo odróżnia się od tego szarego tłumu. Mijały miesiące, a ja piąłem się po szczeblach uczelnianego "fejmu". Minął rok pierwszy, udało mi się zdobyć bardzo dobre oceny, co zapewniło mi stypendium naukowe. Przez kolejne lata znacząco przyspieszyłem. Warto było się starać. Nadal robiłem to co do mnie należało. Zdobyłem ogromne uznanie wśród wykładowców, którzy często wprost mówili mi, że od wielu lat nie trafił im się taki student. Zacząłem pisać bardzo dobre prace zaliczeniowe, potem artykuły do publikacji. Na swoim kierunku - chcąc nie chcąc - jestem kimś. W szkole nigdy się nie wyróżniałem, zawsze byłem zwykłym uczniem bez problemów z nauką, ale też bez rewelacji i czerwonych pasków. Dopiero na studiach zostałem dostrzeżony, zauważony i stałem się kimś. Niektórzy pracownicy uczelni sugerują mi i sugerowali by rozważyć otwarcie kiedyś przewodu doktorskiego i staranie się o miejsce na uczelni. Rodzice się podjarali zarówno tą kwestią, jak i moim statusem na uczelni. Robią sobie w związku z tym ogromne nadzieje, mimo że tłumacze im, że po tym kierunku zwyczajnie nie ma pracy, albo jest bardzo trudno osiągalna. Oni jednak stale utrzymują, bym dalej utrzymywał dobre stosunki z uczelnią i to mnie wyprowadzi. Owszem, jest to jakaś droga, może nawet słuszna, ale...... Ale ja nie potrafię już dłużej udawać. Wszyscy uznają mnie za ogromnego pasjonata tego kierunku i osobę wszechstronnie ogarniętą. W środowisku koleżeńskim nazywają mnie "profesorem" i utrzymują, że to jest pewne, że w przyszłości nim zostanę, więc co to za różnica. Pracownicy uczelni również uważają mnie za objawienie ostatnich lat na tym kierunku i osobę fanatycznie oddaną swojej pracy. Problem w tym, że ja nigdy nie byłem tym zainteresowany. Po prostu zawsze robiłem to co do mnie należy i nigdy nic sobie nie olewałem, bo po prostu taki już jestem. Do czego bym się nie zabrał, zawsze robię to na 100%. Teraz jestem na rozdrożu, a za razem na progu zdobycia jednego z dwóch tytułów na studiach. Doktorzy i profesorzy biorą mnie do redakcji czasopism i wcielają do kolejnych kół naukowych, by pisać, pisać, wygłaszać, występować na konferencjach i publikować. Do wszystkiego zabieram się z ogromną niechęcią, wręcz obrzydzeniem i maksymalnie opóźniam moment zabrania się za to, bo po prostu się boję. A gdy już się wezmę....robię to doskonale. Problem w tym, że mi ta praca nie sprawa żadnej przyjemności! Ja to przyjmuję jako obowiązek i coś co muszę zrobić, bo to do mnie należy. Nie potrafię się temu poświęcić, to nie jest moja pasja, a rzecz od której robię sobie przerwy z ogromną ulgą. Niestety wszyscy myślą inaczej. Wiem, że wszystko wychodzi mi bardzo dobrze, ale to dla mnie męczarnia! Każdy napisany tekst wycieńcza mnie ze wszech stron. Nie mam siły już zabiegać o to by być najlepszym. Ciągle dążę do tego by stymulować swoje bycie dobrym, by nie popsuć sobie opinii nawet odrobinę. Nie mam pojęcia co mam począć. Mam świadomość, że prawdopodobnie ta droga mogłaby mnie zaprowadzić wysoko, ale ja nie chcę nią podążać. Z drugiej strony osiągnąłem już wiele, ale udając zainteresowanego i zaangażowanego, więc czy warto to porzucić i poprzestać. Mam też świadomość, że mogą być to jedynie mrzonki i właściwie nic nie jest pewne. Eh...... i co z tego, że mam uczelniany fejm, stypendia, kasę, skoro (w dużej mierze mimowolne) dążenie do tego mnie wyniszczyło i jeszcze bardziej pogłębiło mój i tak już od wielu lat beznadziejny stan. Nie mam się nawet kogo poradzić co począć dalej. Nie chcę dalej studiować, ale wiem, że wybierając taką drogę, zawiodę masę osób. Nigdy nie byłem podległy rodzicom, ale nie ma sensu ich się radzić, bo oni twardo obstają przy swoim, by dalej studiować bo to już tak jakby moja praca. Co robić?
  11. Wciąż jestem wśród żywych :) Tak czy inaczej byłbym gotów skończyć z tym wszystkim nawet zaraz gdyby tylko starczyło mi odwagi. Moje życie przypomina agonię, każdy dzień to jak tysiące noży wbijających się w moje serce. Semestr na studiach o których wspominałem ostatnio za mną. Wyniki bardzo dobre, szczerze mówiąc to jestem chyba w czołówce najlepszych studentów na roku. Problem polega na tym że nie mogę przetrawić ludzi z mojego roku. Jak patrzę na te ryje to rzygać mi się chce, codziennie idę tam jak na skazanie. Nawet jak po zajęciach przypomnę sobie jakiś parszywy ryj to ręce mi opadają. Nie chodzi mi o wszystkich ale o znaczącą większość. Wiem że większość ludzi mnie tam nie lubi (typowy ból dupy) ale długo by o tym pisać. Czuję się beznadziejnie. Jestem mega zdesperowany w sumie bez większych powodów. Ostatnio strasznie zaczęło mi dokuczać to że nie mam żadnych zainteresowań. Pytam: dlaczego?. Dlaczego są ludzie którzy się interesują muzyką, filmami, którzy mają jakieś hobby którym mogą się zająć. A ja? Mi nic nie sprawia przyjemności, robię dziesiątki rzeczy ale żadna z nich nie daje mi ani wystarczająco radości ani satysfakcji. Muzyka, filmy, gry, książki, słucham, oglądam, gram, czytam ale co z tego skoro wszystko na siłę, aby czymś się zająć bo inaczej pewnie dawno bym zwariował. Ostatnio zacząłem też na poważnie rozmyślać zabieg wazektomii. Chcę mieć pewność, że nie będę mógł mieć dzieci, że nie będę rozpleniał takiego kalectwa życiowego jakim jestem. Choć nigdy nie zamierzałem i wciąż nie zamierzam mieć jakiegokolwiek potomstwa to wolałbym żyć ze świadomością ze nawet nie mam takiej opcji.
  12. Witam. Dopiero ostatnio dowiedziałem się, że istnieje takie zjawisko jak derealizacja i gdy usłyszałem o tym jak się objawia wreszcie zrozumiałem, że może rzeczywiście coś mi dolega. Pomijając kwestie mojego wewnętrznego rozdarcia, samobójczych myśli, poczucia beznadziejności otaczającego mnie świata, historia zaczyna się około rok temu. Gnany chęcią ciekawości postanowiłem spróbować marihuany. Nigdy wcześniej nie miałem z tym żadnych doświadczeń. O załatwienie "pakietu" nie było trudno. Spróbowałem...... i nic. Następnego dnia znowu postanowiłem spróbować i znowu nic. Założyłem, że albo była to jakaś paprotka albo po prostu nie potrafiłem się zaciągać bo nigdy nie paliłem papierosów itp. Drugiego dnia wróciłem do domu, położyłem się i zasnąłem. Do tego czasu wszystko było ok. Spałem dość długo i miałem wrażenie że mimo iż śpię to strasznie głośno słyszę wszystko wokół. Czyli jednak coś tam nieznacznie podziałało. Kiedy wstałem potwornie bolała mnie głowa, jak nigdy. Wziąłem apap i wydawało się, że wszystko wróciło do normy. Niestety jak się okazało nie wszystko. Od tamtej pory do dziś (a minęło prawie półtorej roku) mam uczucie jakby wszystko co mnie otacza było jakimś snem. Ciągle mam wrażenie że to wszystko nie dzieje się na prawdę. Mam wrażenie jakbym tkwił w jakimś filmie i oglądał wszystko z boku. Często łapie się na tym, że zastanawiam się czy to wszystko jest w ogóle prawdą czy tylko jakąś iluzją. Czuję się tak jakbym nie do końca był w sobie i tak jakbym tylko jakąś cząstką siebie postrzegał to wszystko. Czas, który i tak szybko biegnie od tamtej pory zaczął jakoś wyjątkowo szybko zapieprzać. Dni zlewają mi się w jedną całość. Rano zdarza mi się z trudem pamiętać to co robiłem wczoraj wieczorem. Mam uczucie takiego oderwania od rzeczywistości, coś jakby moje ciało działało mechanicznie. Zdarza mi się iść i zamknąć na chwilę oczy wtedy jest jeszcze dziwniej, czuję się jak w jakimś świadomym śnie. Na prawdę ciężko to opisać. Do tej pory sądziłem że może to po prostu placebo i sam sobie to wmówiłem bo przed zapaleniem tego czegoś sporo naczytałem się o skutkach ubocznych i w pewnym sensie byłem pewny, że sobie to coś po prostu wmówiłem lecz kiedy usłyszałem o tej całej derealizacji coś we mnie drgnęło. Co o tym sądzicie? Z czego to może wynikać? Czy z tego że póltorej roku temu zapaliłem jakieś gówno czy może z mojej ogólnej depresji, pesymizmu i skrajnej dekadencji wobec świata? Boję się że może przez to że po tym jak się wtedy obudziłem wziąłem lek przeciwbólowy i wszedł on w jakąś reakcję z thc i coś uszkodził w moim mózgu. Będę ogromnie wdzięczny za jakiekolwiek wartościowe odpowiedzi.
  13. Od dłuższego czasu myślałem sobie że jeśli nie wyjdzie mi na studiach to wezmę wszystkie oszczędności jakie mam wsiądę do jakiegoś pociągu, wyrzucę telefon i pojadę w świat, nigdy już nie wracając, zostawiając wszystko za sobą. Będę do końca życia tułał się po świecie :) Takie tam pierdolenie ale kto wie....
  14. @quiedro Wiem, wszystko ładnie brzmi ale po to tu jestem aby porozmawiać z ludźmi w podobnej sytuacji. U mnie również trwa to wiele lat. Mam pseudo wiersze z podstawówki (4 może 5 klasa) w których pisałem o bezsensie życia. Mógłbyś zdradzić co zrobiłeś że udało coś ci się zmienić? Bo ja mam wrażenie że jedynym wyjściem byłoby stracić pamięć i nie myśleć, nie pamiętać o tym wszystkim.
  15. @Saiga Jebnę studia i co dalej? Właśnie między innymi poszedłem na te studia aby nie siedzieć w domu, aby mieć jakieś zajęcie. Nigdy się nie podniecałem studiami jak większość która już srała rok przed maturą że się tu czy tu nie dostaną. Dręczę moją rodzicielkę wyznaniami w stylu że nie chce mi się żyć itp. i wiem że jej też nie jest z tym łatwo i ma dosyć mojego gadania zwłaszcza że potrafię powiedzieć wprost że chciałbym się zabić. Często mówi "całe życie przed tobą, tyle już osiągnąłeś". Jakie życie przede mną? Do tej pory przez 19 lat brodziłem zatopiony po uszy w tym gównie i nic nie wskazuje na to że będzie lepiej. Zawsze zabija mnie ta świadomość że w rzeczywistości jest beznadziejnie i że jestem kompletnym skretyniałym zerem. Nawet mam coś takiego że jeśli przez większość dnia mam dobry humor i w ogóle to wieczorem jestem w stanie się udręczać psychicznie bo jestem już przyzwyczajony do takiego stanu. Jeśli dla innych stan depresyjny jest jakimś odchyleniem od radosnej codzienności to dla mnie radość jest odchyłem od codziennej depresji. Czuje się źle gdy jest mi dobrze. Przyzwyczaiłem się do tego, że jest mi źle i beznadziejnie. @quiedro Mógłbym spróbować ale ja nawet przed tym się wzdrygam. Chyba najlepsze lata mojego życia już minęły i nic się nie wydarzyło. Nie będę miał co wspominać. Ciągle myślę z resztą, że nie dożyję wieku w którym będę z nostalgią nastoletnie lata wspominać. Na forum raczej nikt mnie nie zna, napisałem tu zaledwie kilka postów. Zrzuconych kilogramów wszyscy mi gratulują. To jedyna rzecz z jakiej jestem dumny. Z niewielkiej otyłości (tak, nie nadwagi) przeszedłem w stan wagi idealnej dzięki czemu przynajmniej wyglądam jak człowiek. W sumie fajne uczucie jak spotyka się kogoś kogo się długo nie widziało i ten ktoś ci mówi że zmieniłeś się prawie nie do poznania.
×