Skocz do zawartości
Nerwica.com

LonelyWolf

Użytkownik
  • Postów

    2
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

Treść opublikowana przez LonelyWolf

  1. Etien - jeśli chodzi o moją dziewczynę, rozważam rozstanie z powodu intensywności ostatnich kłótni między nami. Tak w największym skrócie - jej miłość to schemat "kocham Cię - spier...laj". Najpierw próbuje mnie upodlić w kłótni, obraża, szarpie, prowokuje, żebym ją uderzył. Później chodzi obrażona i milczy, jak kamień. Nie docierają do niej moje próby pogodzenia się. Dopiero później, drugiego trzeciego dnia sama przychodzi do mnie i obdarza mnie w końcu ciepłem. Zmienia się w zupełnie inną osobę, po tym, jak już narzucała się najgorszym mięsem w moją stronę, po czym była głucha na próby łagodzenia tego. Ma ona ze sobą poważne problemy, a to mnie wyzywa od czubków i puka się w głowę, że brałem kiedyś leki. Problem jest w tym, że bardzo mi się ona podoba i, gdy jest normalnie, naprawdę czuję do niej coś głębszego. I myślę, że ona wtedy do mnie też. W łóżku rozpala się totalny ogień między nami, itd. Moja partnerka wypomina mi nieraz różne moje potknięcia i słabości, pyta się mnie retorycznie "co z ciebie za facet", itd. Często robi aluzje do moich 'ubytków' męskości. Wychowała się ze starszymi braćmi i jest zahartowana w różnych szarpaninach i agresji, zarówno słownej jak i fizycznej. Czasem wręcz prosi mnie niewerbalnie, żebym w końcu porządnie jej przyłożył, czego oczywiście nie robię. Boję się, że kiedyś ją uderzę, bo nie wytrzymam. Nie wiem, czy jest sens, żebyśmy dalej byli razem. Kocham ją, ale i nieraz silnie nienawidzę. Boję się, że to wszystko się w końcu zamieni w moje patologiczne przywiązanie do niej, jeśli się od niej nie odetnę we właściwym momencie. To będzie najtrudniejszy mój życiowy krok, jaki dotąd zrobiłem, bo zostanę całkiem sam. Nie mam obecnie kontaktu z innymi dziewczynami, nie mam kolegów. Być może to była by moja ostateczna próba w staniu się samodzielnym. Jeśli bym to przetrwał, zahartowałoby mnie to. Nie chcę stać się samowystarczalny, bo wiem, że to niemożliwe. Dążę do kontaktu z innymi ludźmi, liczę że jakichś poznam. Mam z tym ogromne problemy i musze nad nimi popracować. Vilgefortz - tak właśnie widzę, czuję w podświadomości moje kontakty z innymi mężczyznami, głównie obcymi - jako ewentualną konfrontację, przemoc i poniżenie. Też panicznie się tego boję i też dążę do tego, żeby się sprawdzić, kiedy tylko mam najbardziej lichą okazję, co nieraz naprawdę daje mi się we znaki, psychosomatycznie. Boję się najlżejszej krytyki, czy kpiny ze strony innego mężczyzny. Aczkolwiek czasami, gdy taka nastąpi, działa to na mnie mobilizująco. Najczęściej jednak mnie to tylko niszczy od środka.
  2. Wreszcie trafiłem na topik, który idealnie oddaje to, co mi dolega, z wpisami ludzi jakże podobnych wewnętrznie do mnie. Ostatnimi czasy tylko obserwowałem to forum, dzisiaj w końcu zarejestrowałem się tu pod nowym nickiem, specjalnie aby wypowiedzieć się w tym temacie. Miałem tu wcześniej inny nick, jednak przez lata zmieniłem się na tyle, iż nie chcę, żeby mnie kojarzono z wcześniejszymi moimi wypowiedziami. Wcześniej wyłaził ze mnie jedynie rozwydrzony dzieciak, błagający by ktoś mu pomógł, dał mu cudowną receptę na jego walkę z samym sobą i jego demonami, który jednocześnie nie zamierzał dać nic od siebie. Przez ostatnie półtora roku udało mi się zmienić i dojrzeć w pewien sposób. Ten niezaradny, bezbronny dzieciak we mnie wciąż daje mi się we znaki, ale potrafię stłumić jego jęki i płacz. Stało się tak dlatego, że po prostu, drobnymi krokami, zacząłem wychodzić z bezpiecznego, znanego terenu, zapuszczając się wreszcie w samodzielną, odpowiedzialną dorosłość. W wieku dopiero 23 lat, ale zawsze. Dolegało mi, i nadal dolega, sporo. Poprzez kontakt z ludźmi, pracę i satysfakcjonujący mnie w końcu związek, dużą część tego udało mi się zaleczyć. Zacząłem rozumieć, że to na sobie i swoich wyborach mam polegać, a nie czepiać się kurczowo innych ludzi, choć w praktyce wdrażanie takiego podejścia średnio mi jeszcze wychodzi. Cierpię od lat na PTSD po przemocy psychicznej i fizycznej na pewnym etapie mojego życia. Nigdy nie układało mi się specjalnie z moimi rówieśnikami, miałem mało kolegów. A gdy jeszcze kilku tych rówieśników w okresie dojrzewania przez pewien czas stosowało na mnie przemoc, wobec której okazałem się na dłuższą metę bezbronny - załamałem się. Nie miałem nigdy właściwego wzoru ojca, bo jego prawie nigdy nie było w domu, a jak już był, to robił większość rzeczy za mnie, itd. Z PTSD rozwinęła mi się depresja i nerwica natręctw, o niezwykłej sile i bogactwie objawów, z którą przez pierwsze lata nawet nie próbowałem walczyć. Obecnie jej objawy znacznie ustąpiły. Nasilają się w pracy i sytuacjach stresowych, aczkolwiek to też nie jest regułą. Miałem i mam jeszcze różne inne zaburzenia, ale ostatnio czuję, jak ustępują one i słabną, kiedy próbuję konfrontować się z realnym, codziennym życiem, nieważne, jak mocno miałoby ono dawać mi w kość, zamiast siedzieć w domu i użalać się nad sobą. Zaburzenia emocji, lęk i różne zaburzenia psychologiczne musiały u mnie znaleźć jakieś ujście. Znalazły je w kompulsywnej masturbacji i oglądaniu pornografii. Musiałem to czasem robić, nadal muszę zresztą, mimo tego, że mam dziewczynę, w której jestem szalenie zakochany i która w zupełności satysfakcjonuje mnie erotycznie. Ot, taki nabyty i utrwalony w podświadomości sposób radzenia sobie z lękiem. Wentyl. Aczkolwiek ograniczyłem sobie to wszystko, umiem obecnie spojrzeć na tą kwestię z dystansem i często już mówię sobie "nie", albo przynajmniej odkładam na później. Mógłbym napisać tu o sobie książkę, ale nikt by jej nie przeczytał w całości:) W skrócie, również odczuwam w sobie dojmujący brak męskości, jak reszta wypowiadających się tu Panów. Od dziecka miałem mało kolegów. Właściwie, do 11 roku życia, ani jednego bliższego. Mam tylko siostry, więc do 10 roku życia na co dzień miałem kontakty głównie z dziewczynami, z kolegami kontaktowałem się sporadycznie, jak udało nam się gdzieś przypadkiem spotkać. W piłkę nie grałem, w sportach ogólnie byłem kiepski, poza paroma wyjątkami, dlatego tutaj też nie mogłem nawiązać bliższej więzi z rówieśnikami. Jak dostałem w szkole w twarz, na ogół nie oddawałem. Bałem się bójek. Później charakter mi się zmienił nieco, gdy już nabyłem kilku kolegów. Raz stoczyłem regularną bójkę, potrafiłem już ogólnie kogoś uderzyć. Zacząłem wyczuwać słabszych psychicznie od siebie i wyżywać się na nich, ku uciesze pseudokolegów. Później, gdy mnie pobito i przetyrano psychicznie, ta niby-śmiałość mi minęła, na lata zacząłem się bać większości obcych facetów, a nawet tych, których znałem. Bałem się, że kiedyś może wrócić ta sytuacja, że znów dostanę w mordę i będą się ze mnie śmiać naokoło, i cały mechanizm ogólnej szydery ruszy od nowa, tak jak miało to miejsce przez dwa miesiące mojego życia, w szkole. Zawsze uczepiałem się kogoś. Musiała być choć jedna taka osoba, żebym nie czuł tej doskwierającej, obezwładniającej mnie samotności i pustki wewnętrznej. Więc najpierw byli kolejni nieliczni koledzy, później partnerki. Bez nich nie wyobrażałem sobie życia. I bez wsparcia rodziców, do których zawsze mógłbym ewentualnie wrócić na garnuszek. Wewnętrznie, taki mały chłopiec, zawsze mu ktoś pomoże, przytuli. Sam by zginął na tym strasznym świecie. Od półtora roku jestem z dziewczyną, za którą wręcz szaleję. Zamieszkaliśmy u jej rodziców. Faktem jest, że nadal, w stosunku do niej, odczuwam moją słabość - mianowicie mój świat kręci się wokół niej. Kiedy czuję, że mógłbym ją stracić, paraliżuje mnie lęk i poczucie pustki. Oczywiście, tak jak przez całe moje dorosłe życie, nie daję tego po sobie poznać. Z tym walczę, chcę, żeby to była świadoma miłość z wyboru, a nie patologiczne przywiązanie. Ale poza tym, podczas trwania tego związku moje życie zmieniło się diametralnie. To nie jest kwestia tylko partnerki, ale także pracy, do której poszedłem i przeniesienia się do innego, wielkiego, miasta. Zająłem się pracą i związkiem; chcąc nie chcąc, przez te półtora roku kręciłem się wokół wielu obcych ludzi, facetów. Miewałem z nimi różne przejścia, nieraz czułem się zdruzgotany, czasami odnosiłem drobne zwycięstwa. Ostatnio zacząłem wierzyć, czuć, że dam sobie jakoś radę sam, w razie gdyby nie wyszło mi jednak z tą partnerką. Odkryłem bowiem, że koniec końców umiem jakoś lawirować pośród tych wszystkich innych facetów. Mam problem z poczuciem akceptacji, ciężko mi idzie nawiązywanie bliższych znajomości, często odczuwam silny stres w pracy i różnych sytuacjach społecznych, ale jednak jakoś udaje mi się ciągnąć ten wózek. Zauważam w sobie wiele zmian na lepsze. Ostatnio pokłóciliśmy się z dziewczyną, były wyzwiska, szarpanina, wróciłem do moich rodziców. Do tego straciłem parę dni wcześniej pracę. Czekam na zaległą wypłatę, bo jestem spłukany. Do czego zmierzam - kiedyś rozpaczałbym nad swoim losem, pogrążył się w alkoholu i masturbacji. Teraz jednak mam wyważony, spokojny stosunek do tej sytuacji. Kiedy wpłyną mi zaległe pieniądze, chcę zacząć od nowa, w razie gdyby nam się nie ułożyło z partnerką jednak. Chcę wynająć sobie pokój w jej mieście i znaleźć sobie nową robotę. Będę sam, nastawiam się na to. Bez kumpli, bez dziewczyny. Jednakże nastawiam się też na poznanie nowych ludzi. Po raz pierwszy w życiu chcę poczuć, jak to jest nie być zależnym od nikogo. To pewnie brzmi zbyt idealistycznie, sam obawiam się, czy podołam psychicznie czemuś takiemu. Jednocześnie po raz pierwszy w życiu czuję w sobie jakąś wewnętrzną siłę. Zawsze polegałem na innych, czemu by nie spróbować zacząć raz polegać na sobie samemu? Dawniej brałem różne SSRI, łykałem benzo, byłem u różnych psychiatrów, psychologa i w końcu psychoterapeutki. Ale ona była kobietą i nie była w stanie zrozumieć mojego punktu widzenia, mimo z pewnością dużej wiedzy, certyfikatów i ponoć wyleczonych przypadków. Musiałem dojść do pewnych rzeczy sam. Ciągle nie widzę w sobie takiego faceta, jakiego bym chciał widzieć. Wciąż zbyt często czuję się gorszy od innych. Przejawia się to głównie w nerwicy natręctw, bo do świadomości pewne rzeczy nie chcą dotrzeć. Trudno mi uwierzyć, że mógłbym pokonać w konfrontacji słownej, czy fizycznej innego mężczyznę. Mam wrażenie, że każdy z nich jest bardziej pewny siebie, niż ja, przystojniejszy, silniejszy, itd. Aczkolwiek, jak już wspomniałem, dłuższy kontakt z pracą (bo wcześniej pracowałem tylko dorywczo i na ogół męska część ekipy w większości mną pogardzała i nie lubiła mnie) i udany, do czasu, związek dały mi wiele. Teraz łaknę do odnowienia aktywności zawodowej, bo czy będę samotny, czy nie, codzienny kontakt z innymi ludźmi naprawdę jest dla mnie lekarstwem, nieraz bardzo gorzkim, ale zawsze. Pozdrawiam wszystkich wpisujących się tu facetów.
×