Witam,
Jestem Paweł, 23,
I tak może napisze conieco o sobie.
Jeszcze stosunkowo niedawno byłem optymistycznym i szczęśliwym człowiekiem. Wszystko mogłem znieść i pokonać. I nic więcej nie chciałem od życia. Ze wszystkim lubiłem i potrafiłem sobie radzić samemu, ale wszystko do czasu. Na studiach trafiłem na niezły problem. Miałem wielkie problemy żeby go pokonać i dużo siły mnie to kosztowało. W czasie jak się z tym zmagałem, w momencie kiedy na prawdę potrzebowałem wsparcia jedyna osoba z którą się potrafiłem dzielić problemami po 3,5 roku doszła do wniosku że ma mnie dość. W sumie zestresowany nie byłem sobą, fakt, ale moje zdziwienie było niemałe. Na studiach niby przebrnąłem, ale jakoś mi to nie pomogło. Zwłaszcza że przez to wszystko mam rok przerwy od studiów.
Teraz jestem zupełnie innym człowiekiem niż na przykład 1,5 roku temu. Nawet względne sukcesy mnie nie cieszą. Przez te problemy i przerwę w studiach moja samoocena trzasnęła na łeb na szyję. Nie wiem gdzie uleciał ze mnie cały optymizm i radość. Nie widzę sensu starania się jakkolwiek, bo i tak nie wiem jak cokolwiek może sprawić że kiedyś będzie lepiej. Jakaś taka beznadzieja. Co gorsza na własne życzenie jestem raczej samotny i całkowicie niepotrzebny praktycznie nikomu. Po spadku samooceny unikałem kontaktu ze znajomymi. Bo ja taki słaby a oni tacy fajni. Najprawdopodobniej tak nie myślą, ale jak się z kimś spotykam mój umysł podpowiada mi cały czas coś innego. Niby na piwo mam z kim iść, ale nie sprawia mi to przyjemności, tylko się stresuję. Odezwać się i opowiedzieć o swoich problemach opowiedzieć komukolwiek w 4 oczy nie potrafię. A żeby nikt się nie domyślił że mnie wszytsko męczy ciągle udaje uśmiechniętego i wesołego, co mnie sporo nerwów kosztuje. Tłumię w sobie tyle złych i nie mam jak ich wylać.
Wszelkie ewentualne nowe znajomości kończyłem zanim miały prawo się nawet zacząć. Ludzie zaczęli mnie na starcie drażnić, albo czułem się dla jakiejś osoby czy grupy za słaby. W jakiś zatłoczonych miejscach ostatnio automatycznie skacze mi ciśnienie i głowa boli. I nie przez gniew, a jakiś dziwny strach. Zakupy w piątek w wieczór w centrum handlowym byłyby dla mnie torturą.
Wiem że przyczyny moich problemów są raczej niepoważne. Nie powinno coś takiego mnie było doprowadzic do takiego stanu. Tym bardziej jestem wściekły na siebie że jestem w stanie rozkładu. Bez ambicji, motywacji, siły, radości i wsparcia. Moje baterie od ponad roku są puste, od ponad roku nie miałem z kim szczerze porozmawiać, w sumie na własny życzenie. Boje się że mi to nie minie, boję się że będę miał w końcu jakiś nieskończenie głupi pomysł i doprowadzę go do skutku. Mam dość siebie takiego a nie potrafię tego zmienić, nie potrafię szukać pomocy. Może wyrzucenie z siebie czegoś od czasu do czasu na forum coś da...
Cheers