Zdecydowanie nie mam pojęcia co mi dolega. Wybrałam jednak dział "nerwica lękowa", gdyż - cokolwiek to jest - z lękiem ma najwięcej wspólnego.
Powoli decyduję się na pójście do psychologa, wierząc, że pomoże mi to powrócić swobodnego egzystowania, ale zanim to nastąpi - chciałabym poprosić o pomoc w określeniu czy to, co przeżywam, pod pójście do specjalisty w ogóle kwalifikuje się.
Mam ambiwalentną naturę i ta ambiwalentność się pogłębia.
To znaczy: przez większość czasu wydaje mi się, że mam depresję, jestem apatyczna, zdystansowana, przygnębiona, senna, czuję się czemuś winna, moje poczucia własnej wartości praktycznie nie istnieje, nie mogę się skoncentrować, podjąć decyzji... aż do sporadycznych teoretyzujących myśli samobójczych. To moje status quo.
Bywa jednak, bardzo rzadko i bardzo krótko - kilka dni - tydzień, raz na miesiąc, częściej dwa - że wszystko to mija i zaczynam funkcjonować jak nigdy wcześniej: nie śpię, nie jem, działam, biegam, robię wszystko to czego nie mogłam robić wcześniej, ogarnia mnie euforia; nadrabiam miesiące bezruchu i stagnacji, męcząc się acz odczuwając olbrzymią przyjemność...
Do tej pory uważałam, że te trzy-cztery lata spędzone w takim trybie da się znieść.
Dlaczego jednak piszę?
Ostatnimi czasy moje stany apatii bardzo się pogłębiły i nieco przepoczwarzyły... Zaczęłam się bać, a mój strach wydaje mi się nieobliczalny; uniemożliwia mi wykonywanie podstawowych czynności życiowych. Nie mogę się uczyć, nie mogę czytać, nie mogę pracować. Zapętlam się w czynnościach, które przynoszą tymczasowe zapomnienie: cały czas sprzątam. Cały czas czeszę włosy. Cały czas myję ręce, cały czas przygotowuję się do spraw, które suma sumarum odkładam "na później". Moje serce jakby przyspieszyło i bije jak oszalałe, w nocy nie mogę spać, ciągle się pocę, bywa że mam ochotę albo mdleć, albo uciekać. Ograniczyłam kontakty, co sprawiło, że poczułam się jeszcze gorzej - czuję się potwornie samotna. Pooootwoooornie. Zwykle sport pomagał mi poczuć się lepiej, w tym roku się przetrenowałam, ciało nie wytrzymało, odwdzięczyło się rwą kulszową. Teraz nie dość, że nie mogę się wyładowywać na bieżni czy boisku, to w dodatku cały czas czuję realny fizyczny ból, który chyba jeszcze bardziej pogłębia - nazwijmy to dość patetycznie - ból psychiczny.
I znów: byłoby naaaaawet dobrze, gdyby nie metody, które powoli wdrażam... Jeszcze chwila takiej ciągłej notorycznej modlitwy o moment dawnej sporadycznej euforii i zostanę alkoholiczką/nimfomanką/samobójczynią (niepotrzebne skreślić). Mam po prostu wrażenie, że jest coraz gorzej. Nie lubię przyznawać się do tego i chyba nigdy tego nie robiłam, ale... nie daję rady.
Moi drodzy, co robić?