Skocz do zawartości
Nerwica.com

Michaszka

Użytkownik
  • Postów

    7
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

Treść opublikowana przez Michaszka

  1. Dziękuje za opinię. Przemyślałam teraz to wszystko i faktycznie myślę, że warto wybrać się na psychoterapię. Muszę zacząć coś robić, coś zmienić, bo jeśli będzie tak dłużej, to na prawdę problemy dopiero się zaczną... Co do wyboru mężczyzn, to myślę, że faktycznie podświadomie bardzo chciałam odejść z domu i właśnie dlatego pakowałam się w nieodpowiednie związki. Być może wykształcenie nie jest najważniejsze, ale jest ważne i ta różnica odzywała się potem. Ale mam za sobą już jakieś niepowodzenia i nie chcę już popełniać błędów. Do tej nowej znajomości podchodzę bardzo ostrożnie, na początek przyjaźń, nie chcę zaczynać nowego związku dopóki nie będę pewna. Musze sobie wszystko poukładać, porozmawiać z psychoterapeutą, muszę być pewna, że to znów nie jest próba ucieczki. Dziękuję za opinię i wskazówki:) Pozdrawiam Michaszka
  2. Chciałabym uciec już teraz, ale niestety muszę jeszcze trochę wytrzymać. Próbowałam już wiele razy z nimi rozmawiać. Czasem wydawało mi się, ze jest lepiej. Matka na moment dawała spokój. Ale po paru dniach znowu zaczynało się wypominanie. Wczoraj do córeczki powiedziała: "mama teraz nie będzie miała dla ciebie czasu, musi się zająć dużym dzieckiem." Powiedziała to specjalnie, żeby wzbudzić we mnie poczucie winy. Ale jak można takie rzeczy mówić 5-letniemu dziecku? Prosiłam, żeby nie mieszała w to córeczki, ale nie słucha. Chwyta się wszelkich możliwych sposobów. Są toksyczni, zwłaszcza matka. Kiedyś jeszcze wierzyłam, że uda mi się jakoś na nich wpłynąć, dogadać. Teraz już przestaje wierzyć. Jak można jednocześnie kochać i krzywdzić własne dziecko? A co za tym idzie też ukochaną wnuczkę? Oni twierdzą, ze wcale nie krzywdzą. Że chronią ją przed moimi błędami. Czasem to nawet boję się, że jak będę chciała odejść z domu, to będą chcieli mi ją odebrać... Często matka mówi, ze to ona praktycznie ją wychowuje. I po części ma rację. Jak tylko mała się urodziła, to ja studiowałam, pracowałam weekendami. Teraz mała chodzi do przedszkola, to nie spędza już tyle czasu z babcią, ale wcześniej spędzały razem całe dnie, bo z pracy wracam dopiero o 17. Moja matka nie jest zła kobietą. Ale nie daje sobie przetłumaczyć, że jestem już dorosłą kobietą i chce sama decydować o swoim życiu. Czy jest może na forum ktoś z podobnym problemem? Jak sobie radzić, żeby nie skrzywdzić przy tym nikogo z bliskich?
  3. Witam serdecznie. Zawsze uważałam się za osobę silną psychicznie, ale z każdym dniem spędzonym w moim rodzinnym domu, ta siła ulatuje ze mnie. Nie wiem już, co robić? Chcę sobie ułożyć życie, ale rodzice nie pozwalają mi na to… Jest już źle do tego stopnia, że zaczynam myśleć, że może faktycznie wina jest tylko i wyłącznie we mnie. Bo bez winy nie jestem. Mam za sobą burzliwy okres dojrzewania i wiele błędów popełniłam. Postanowiłam się tutaj wyżalić, wyrzucić wszystko z siebie, może wtedy będzie mi łatwiej? Może jak ktoś z zewnątrz spojrzy na mój problem i wypowie się w tej sprawie, to pozwoli mi to znaleźć rozwiązanie? Bardzo bym chciała. Postaram się opisać całą sytuację w skrócie, choć w paru zdaniach będzie trudno. Moi rodzice chcą bym miała w życiu lepiej, niż oni mieli. Lepiej to znaczy: miała swój piękny i wspaniały dom, rodzinę, dobrego męża. Dobry dla nich znaczy- bogaty, przystojny, wykształcony, ze sporym dorobkiem życiowym- dom, samochód itp. i itd. Miłość nie istnieje. To co ja nazywam miłością, to tylko mi się wydaje, że nią jest. Ja tylko robię im na złość i specjalnie wiąże się z takimi mężczyznami, których oni nie akceptują. Takie jest ich zdanie. Nie słuchają żadnych argumentów. A czy kiedykolwiek jakiegoś zaakceptują? Przestaje w to już wierzyć. Mam za sobą trzy poważniejsze związki. Rozpadły się z różnych przyczyn, ale na moją decyzję również wpłynęli oni. Marzę o mężczyźnie, którego będę mogła przyprowadzić do domu, przedstawić rodzicom, a nie spotykać się po kątach. Marzę o dniu, kiedy wspólnie zjemy rodziny obiad. Kiedy nie będę się musiała wykłócać, czy mogę wyjść na randkę. Kiedy będę miała święty spokój. Ale obawiam się, że ten dzień nigdy nie nadejdzie i nie ułożę sobie życia dopóki tam mieszkam. Zastanawiacie się pewnie, ile mam lat. Nie, nie jestem nastolatką. Tylko kobietą niespełna 27-letnią, która osiąga w życiu zamierzone cele- studia, praca, bo w tym rodzice zawsze mnie wspierali i wiem, że to są rzeczy ważne. Ale nie mam rodziny, nie mam obok siebie mężczyzny, z którym mogłabym to życie przeżyć. Co mnie trzyma przy rodzicach? Czemu nie pójdę z domu i nie zacznę żyć na własny rachunek? W tym tkwi właśnie istota problemu. Mam córeczkę, którą samotnie wychowuję, bo sześciu latach związku, rodzice w końcu dopięli swego. Rozstaliśmy się. To był mój pierwszy związek, pierwsza prawdziwa miłość. K. przekroczył próg mego domu dopiero, gdy urodziła się córeczka. Przez pierwsze trzy lata spotykaliśmy się w ukryciu. W domu miałam wieczne awantury, wyzywali go od najgorszego. Powód? Miał wykształcenie zawodowe, a jego zmarły ojciec był alkoholikiem. Dla nich to wprost nie do pomyślenia, żebym spotykała się z kimś takim. Nienawidzili go. Aż do narodzin mojej córki, nie zamienili z nim nawet słowa, nie widzieli nawet na oczy. Sugerowali się tym, co usłyszeli od ludzi. Potem udawali miłych, ale za jego plecami i tak wciąż mieli o coś pretensje. Nawet po narodzinach był u mnie w domu, może z pięć razy, ja jeździłam na weekendy z małą do niego. To nie działało dobrze na nasz związek. A nie mogliśmy zamieszkać razem, bo studiowałam wtedy dziennie i głównie dzięki temu, że mama mnie wspierała, opiekowała się małą, udało mi się je skończyć. W końcu K. zaczął mieć do mnie pretensje o tą sytuację. Zaczęły się kłótnie. Po którejś kłótni miałam już dość. Chciałam stworzyć córce normalną rodzinę, a w tej atmosferze nie dało się. Rozstaliśmy się. Rodzice byli przeszczęśliwi. W domu wreszcie po sześciu latach zrobiła się sielanka. Lecz tylko pozornie. W środku cierpiałam. Prawie rok dochodziłam do siebie, ale nie dałam tego po sobie poznać. Matka nawet nie zauważyła, ze cierpię. Uważała, że nigdy nie widziała mnie szczęśliwszej. Tak zna własną córkę. Po ponad roku pojawił się R. A wraz z nim znowu pretensje. Zaczęło się gadanie, ze do domu nie wpuszczą. Wypytywania co to za jeden? Znowu po zawodówce, w dodatku mieszka 300km ode mnie. Może jakiś rozwodnik, a może zboczeniec, a może ma dzieci. Ale po długiej walce pozwolili, żeby mnie odwiedził. Ojcu nie przypadł do gustu. Wykształcenie zawodowe, więc zdecydowanie za niskie. Żadnego dorobku życiowego. Matka z początku nieufna, jak tylko zobaczyła, dom jego rodziców, który był zapisany już na R., zmieniła zdanie. Nigdy nie widziała mnie bardziej zakochanej. Tylko czy ja kochałam? Nie. Ale w końcu mogłam przyprowadzić chłopaka do domu, w końcu mogło się spełnić to, o czym marzyłam, mogłam sprawić, by córka miała pełną rodzinę. Oszukiwałam się przez prawie osiem miesięcy. Lecz nie da się żyć bez miłości. R. był dobry dla małej, pokochał ją jak własne dziecko. Ale ja nie miałam z nim żadnych wspólnych tematów, zainteresowań. My praktycznie nie rozmawialiśmy, nie potrafiłam go zaakceptować, nawet dla jego ładnego domu i wypasionego samochodu. Powiedziałam matce, ze nie jestem towarem na sprzedaż i pomimo, że miała pretensje, rozstałam się z R. Ojciec się ucieszył. Nie polubił go. Pewnie dlatego, że ma trochę inne priorytety niż matka. Dla niego liczy się wykształcenie i praca, dla matki dobra materialne. I to był koniec. Potem pojawił się kolega W. Bo związkiem tego nazwać nie można. Iskrzyło między nami, ale rozpadło się wszystko, zanim cokolwiek zdążyło się zacząć. W domu ciągłe awantury. Nie mieliśmy za bardzo, kiedy spotykać, bo do domu wpuścić go nie mogłam, a wyjść i zostawić małą samą, też nie. Po trzech miesiącach i on, i ja mieliśmy dość tej sytuacji. Pewne już było, że zmierza to donikąd i tak było. O co im chodziło tym razem? Sama chciałabym to wiedzieć. W. ma średnie wykształcenie, swój niewielki sklepik spożywczy, który dość dobrze prosperuje. Ale ma 30 lat, był starszy i mieszka w bloku z matką i siostrą. Uznali zgodnie, że to na pewno jakiś nierób, bo co to za praca prowadzenie sklepu, tylko samochodem jeździ. Do tego twierdzili, że nikt go nie chciał i z mamusią dlatego mieszka. Nawet go nie poznali, a obrażali tak, że aż wstyd mi tutaj powtórzyć. Bardziej matka, niż ojciec, bo ojciec to swoje myśli, ale rzadko się odzywa. Zdusili tę znajomość jeszcze w zarodku. Nie zaakceptowali też następnego związku. Tu akurat mieli jakieś swoje racje. T. jest rozwodnikiem, z dwójką dzieci. Matka wtrącała się jak zawsze, ale mało tego że się wtrącała- przeczytała moje intymne smy od T. Tak po prosu, wzięła mój tel i przeczytała. Robiła to od jakieś czasu,a ja dowiedziała się przez przypadek, bo się wygadała. Czułam się jak zgwałcona przez własna matkę! Oczywiście ona nie widziała w tym nic złego, że je przeczytała. To był jej obowiązek, bo ja nie potrafię podejmować słusznych decyzji. Nie muszę chyba opisywać, jakie miałam w domu awantury. Po pięciu miesiącach, dałam za wygraną. Rozstałam się z T. Nie miałam już siły. Postanowiłam być sama. Żadnych znajomości, dopóki nie uda mi się wyprowadzić z domu. Ale zanim się wyprowadzę, to przede mną jeszcze długa droga. Dopiero zmieniam pracę na lepszą. Czeka mnie 6cio miesięczne szkolenie, w domu będę tylko na weekendy. Mała ma już 5 lat, w tym czasie będzie z mamą. Nie mam innego wyjścia. Żeby móc się usamodzielnić, muszę przetrwać te sześć miesięcy. To moja jedyna nadzieja. I wlanie teraz, kiedy chciałam być sama, pojawia się On. Już od trzech miesięcy przyjeżdża, głównie do mojej pracy, bo często jestem w biurze sama, można na spokojnie wypić kawkę i pogadać. Do domu nie mogę go zaprosić, bo wiem co będzie. Rozmawiamy, dzwonimy do siebie, rodzi się coś pięknego. Czuję to. Ale sytuacja w domu mnie hamuje. Zaprasza mnie na randkę, a ja za każdym razem odmawiam, znajdując wymówkę. Mimo to on przyjeżdża choć na te kawki do pracy. Nie daje za wygraną. W ostatni weekend przyjechał do mojej miejscowości. Poprosiłam brata, żeby zerknął na małą, gdy już zasnęła. A ja sama na godzinkę wyszłam. Siedzieliśmy w samochodzie i rozmawialiśmy. I wtedy przyszła matka. Jakiego wstydu mi narobiła. Tego się nie da opisać. Wykrzykiwała, że zostawiłam dziecko samo, że zgłosi to na policję i mi ją zabiorą. Jego zwyzywała, że jest niepoważny. Przyszła, bo wiedziała, że się z kimś spotkałam, ale nie dawało jej spokoju, z kim. Nie wytrzymałaby, jakby mnie nie sprawdziła. Próbowałam z nią rozmawiać na drugi dzień. Na spokojnie, bez kłótni. Chciałam opowiedzieć jej o G, że to tylko kolega, ze nie wiem, czy coś z tego będzie. Ale ona nie słuchała. G jest młodszy o dwa lata. Zwyzywała go od dzieciaka, że mamusię chcę mu zastępować. Że miesza w jakieś dziurze. Powinnam się wyrwać ze wsi, a nie córkę skazywać na taką dziurę bez możliwości rozwoju. Że wygląda jak dzieciak, ze jestem za gruba do niego, bo G. jest raczej drobny i niski. Itp. i itd. Ale uwierzcie, że to dopiero początek, obrażanie się dopiero zacznie. G jeszcze studiuje, pracuje, jest zaradnym chłopakiem. Ale nawet te argumenty do nich nie przemówią Jest młodszy, mieszka na wsi, z wyglądu jest raczej przeciętny, nie książę z bajki, jakby matka chciała. Według niej ludzie muszą się wyglądem dobierać, muszą do siebie pasować. Oni uważają, że muszą się wtrącać, bo ja sama sobie życia ułożyć nie potrafię. Na siłę szukam i trafiam na niewłaściwych. A każda moja porażka jest satysfakcją dla mojej matki. Zawsze wtedy mi powtarza - a widzisz miałam rację, że on nie był dla ciebie. Za każdym razem jest to samo. Pretensje, kontrolowanie, awantury, nawet sprawdzanie wyrzucanych przeze mnie podpasek, czy oby na pewno są zakrwawione i nie jestem w ciąży! Tego się nie da wytrzymać... Zaczyna mi zależeć na G, widzę, ze on się stara i nie zraża zachowaniem mojej matki. Ale boję się cokolwiek zaczynać. Boję się cholernie, jestem bezradna i nie wiem, co robić. Nie mogę jeszcze odejść z domu. Jeszcze nie teraz. Ale nie wiem, ile moja psychika jest jeszcze w stanie wytrzymać. Póki co sobie jakoś radzę, pozostawiam to swojemu biegowi, ale czuję, jak napięcie w moim domu rośnie. Matka widzi, ze chodzę rozpromienia, szczęśliwsza. I skutecznie mi to szczęście we mnie niszczy. Wzbudza poczucie winy, że za mało czasu poświęcam córce, wypomina wszystko, jak to ona mi tyle w życiu pomogła, a ja jestem niewdzięczna. Wiem, że pomogła, jestem wdzięczna, nigdy chyba nie będę w stanie się odwdzięczyć. Kocham swoich rodziców. Kocham matkę, ale nie wytrzymuje. Czy w imię tej wdzięczności mam zrezygnować z życia prywatnego? Wiem, że to co opisałam pomimo, iż obszerne objętościowo, nie oddaje całej tej sytuacji. Wiem, że nie byłam święta, po części zasłużyłam sobie na ten brak zaufania. Byłam wyjątkowo zbuntowaną nastolatką i naoszukiwałam ich wiele. Ale to było dawno. Dorosłam, dojrzałam. A oni wciąż wypominają mi każdy błąd młodości, wciąż wypominają, jak ich zawiodłam, gdy dowiedzieli się o mojej ciąży. I wciąż zawodzę ich teraz, bo nie potrafię sobie ułożyć życia. Ale powiedzcie mi, jak ułożyć to życie, kiedy oni mi na to nie pozwalają? Przecież nigdy nie powiedziałam, że chcę idealnego życia. Nie ma ideałów, nie ma zatem życia idealnego. Jeśli nawet źle wybiorę, to będzie moja droga, którą będę musiała pokonać. Oni mieli swoja młodość, tego co wiedzą teraz- nauczyli się na własnych błędach. Ja też chcę się uczyć na własnych błędach, choć oczywiście mam nadzieję, że popełnię ich jak najmniej. Miało być krótko, a wyszło wypracowanie. Lecz jeśli ktoś wytrwały doczyta do końca, będę wdzięczna za opinię. Wygadałam się. I jest mi naprawdę lżej:) Pozdrawiam, Michaszka
  4. Dziękuję wszystkim za rady i opinie. Namówię mamę też na badanie EEG. Nie wiem dlaczego, ale coś mówi mi, że to może być nerwica, od lat podejrzewałam, że mama na nią cierpi, ale nie chciała zrobić badań. Zdaję sobie sprawę, że wiele schorzeń i to poważnych mogło wywołać atak, ale mam nadzieję, że w przypadku mamy nie będzie tak źle. Przecież trzeba myśleć pozytywnie, to teraz najważniejsze:) [Dodane po edycji:] a czy ten atak w nerwicy związany jest z utratą świadomości? ile mniej więcej trwa powrót do normalności? i czy występuję tez szczękościsk jak przy ataku padaczkowym?
  5. Były drgawki i szczękościsk, samego napadu mama nie pamięta. Pamięta jak zrobiło jej się słabo, miała błyski w oczach, raz światło, raz ciemność. Potem dochodziła do siebie, ale pamięta dopiero jak ocknęła się w karetce. Wcześniej denerwowała się dużo, ciągle pod napięciem chodziła. Choć w ten dzień żadna sytuacje stresowa się nie wydarzyła. Może te stresy się skumulowały w niej i objawiły właśnie takim atakiem? Nie znam się na nerwicach, nie wiem, czy takie sytuacje się zdarzają, ale może warto też zastanowić się nad taką przyczyną? Badania wszystko wyjaśnią, ale do tego czasu czeka nas dużo stresów. Próbuje jednak wykluczyć najgorszy możliwy scenariusz, chce jakoś pocieszyć mamę, ona nie może teraz się zamartwiać. [Dodane po edycji:] tylko, że mama nie straciła przytomności, tyle, że nie pamięta całego zdarzenia. Pytaliśmy się jej jak ma na imię i odpowiadała na pytania, był z nią kontakt, ma jakieś przebłsyki, ale niewiele pamięta. Będzie miała zrobione wszystkie badania, ale dopiero w październiku, teraz pozostaje czekać.
  6. Rozumiem, że to jest jak wróżenie z fusów, alechce jedynie wiedzieć czy jest prawdopodobne, że to nerwica. Czytałam, że jedną z dolegliwości somatycznych nerwicy, są ataki drgawkowe przypominające padaczkę. Ale czy jest tak? miał ktoś z osób cierpiących na nerwice taki objaw?
  7. Witam wszystkich serdecznie. Moja mama miła dziś atak padaczkowy, nie choruje na padaczkę. Wykluczono udar, podejrzewają guza mózgu. Ale ja szukam tez innych możliwych przyczyn. A może to nerwica? już wyjaśniam dlaczego tak myślę. Mama ma fobie, m.in przed jazdą autobusem, tramwajem, samochodem jeździ tylko ze mną lub tatą, z innymi się boi. W Kościele staje z tyłu, bo nie chce żeby ludzie ją obserwowali, ma tak odkąd pamiętam. Zawsze zastanawia się co ludzie o niej pomyślą, unika dużych imprez. Badanie rezonansu pozwoliła sobie zrobić, po zażyciu tabletki ( jakiejś na uspokojenie czy na chorobę lokomocyjną, nie pamiętam). Trzy razy do badania podchodziła. Miała lęk przed ta rurą w której trzeba być przez pół godziny. Zawsze była bardzo nerwowa, czasem aż nad tym nie panuje, często w tej złości wpada w płacz, rzuca w domu talerzami, kwiatami, wazonami, co ma pod ręką. Często narzeka na ból kręgosłupa, głowy, ma napady duszności. Leczy się u neurologa, lecz szczerze, to nic u niej konkretnego nie wykryli i leki wcale nie pomagają. Nigdy nie była u psychologa, choć ją namawiałam, uważała , że wszystko jest w porządku. Czy możliwe jest, ze ten atak, który przypominała padaczkę, jest wynikiem nerwicy? wiem, że to tylko przypuszczenia, tomografia głowy wszystko wyjaśni, ale to dopiero 5 października. A do tego czasu chcę mieć choć cień nadziei, ze to nie guz... Samego napadu w ogóle nie pamięta, myślała, że zemdlała. Teraz mówi, że boli ją głowa, takie dziwne uczucie ma w głowie, ale to chyba raczej normalne po ataku? Starałam się dość dokładnie opisać objawy, Proszę o wasze opinie, to dla mnie bardzo ważne. Będę wdzięczna:)
×