Gdy byłam małym dzieckiem, mówili, że mam nerwicę. Ciągłe bóle brzucha i głowy towarzyszyły mi już w wieku siedmiu lat.
Gdy miałam lat 13, działy się dziwne rzeczy... JEGO alkoholizm tylko utrwalał me "trudne" zachowanie. Gdy był pijany, mimo, że trzęsłam się ze strachu, wspierałam matkę całą sobą. Gdy był trzeźwy, wyżywał się na mnie emocjonalnie, co było jeszcze gorsze. I mimo, że również trzęsłam się ze strachu, mamy wtedy przy mnie nie było. Rozumiem, musiała pracować, co nie zmienia jednak puenty.
Będąc czternastolatką wylądowałam w szpitalu, gdzie poddano mnie dwu-tygodniowej obserwacji. Stany depresyjne.
Wróciłam do domu. Koszmar trwał nadal. Dzień w dzień ryczałam w kącie swojego pokoju, bo dostałam kolejny OPR. O co? A o to, że nic nie robię, że mam gorsze oceny, że nie potrafię nic załatwić, że nie posprzątałam tam czegoś, że ogólnie jestem do d***.
Po kolejnych czternastu dniach chciałam się zabić. Nałykałam się prochów. Uratowali mnie. Znalazłam się znów w szpitalu "P'. Tym razem posiedziałam miesiąc. Byłam w strasznym stanie. Wycofana, apatyczna, bez emocji i uczuć. Wcześniej miewałam już takie stany. Tu jednak nie musiałam udawać, że wszystko jest ok.
W końcu nadszedł dzień wolności. Wypis: zespół psychotyczny.
Potem długie miesiące okropnych leków, po których tylko spałam.
Kolejne dwa lata umknęły z mojego życia. Wiele się nie zmieniało. Zarówno pod względem mojego zdrowia, jak i JEGO zachowania. Szpiegował mnie na każdym kroku, przeszukiwał rzeczy, czepiał się, że śpię(?!), że jestem za gruba, że z nikim się nie zadaję itd. itp.
Odstawiłam leki szybciej, niż powinnam. Na terapię nie chodziłam. Mimo to udało mi się przezwyciężyć nieustanne myśli "S". Wyszłam na jako-taką prostą. Wciąż walczyłam.
Podczas ostatniej wizyty u psychiatry, kolejna diagnoza: schizofrenia rezydualna.
Obserwowałam tak dzień za dniem, by mieć absolutną pewność, że największy problem ma ON - nie ja. I chyba miałam rację. Nigdy ale to nigdy nie było sytuacji, by w ciągu 48 godzin o cokolwiek się do mnie nie przyczepił.
Byłam już w liceum. Nauka była utrapieniem, mimo, że niegdyś paski ze świadectw nie schodziły. Wagarowałam. Bałam się wracać do domu. Wiedziałam co mnie czeka. Nie sypiałam po nocach. Nieustannie towarzyszyły mi ból i strach. Paraliżujący strach przed NIM i przed całym światem.
Kurde(!), nie wiem, jak ja to zrobiłam ale ukończyłam LO i zdałam rozszerzoną maturę, mimo, że w ciągu tych trzech lat na naukę poświęciłam może ze trzy tygodnie. Powinnam nobla dostać!
Nabrałam jakby sił. Byłam niemalże normalna. Nagle miałam plany, marzenia, aspiracje. Nie poszłam na studia, bo bałam się, że mogę sobie z nauką jednak rady nie dać, a poza tym musiałabym za nie płacić - za duże ryzyko. Ale odczekałam jeszcze trochę, by przekonać się, czy mój euforyczny nastrój się utrzyma. Nadal było ok. Założyłam więc firmę, o której już od dawna myślałam. Bardzo chciałam sama zarabiać na siebie i nie mieć jednocześnie jakiegoś kierownika-kata nad sobą. Były obawy, że mogę być za słaba psychicznie, a nasłuchałam się o potencjalnych przełożonych wielu złych rzeczy. Cała w skowronkach ruszyłam do działania.
Niedługo potem dołączył do mnie Maluch - ja go tak nazywam, chodź wcale taki mały nie jest:) Pełen uroku i miłości psiak. Bardzo chciałam mieć w końcu prawdziwego przyjaciela, bo ludzie, których znałam praktycznie wszyscy się ode mnie odwrócili.
DOSTAŁAM ZGODĘ na niego!!! Ba! Nawet [ON] mi pieniądze pożyczył! Taki dobry tatuś. Zdałam maturę, to zasłużyłam. Założyłam firmę, to przecież szybko zarobię i oddam. Pewnie.
Maluch nawet miesiąca u "nas" nie był, a TEN już zaczął swoje gierki. Jak ja zrobiłam coś nie tak, to się na psie wyżywał. Albo robił mi na złość karmiąc go przy stole, dając mu do jedzenia to, czego jeść nie powinien (jest alergikiem i ma silne biegunki, gdy się nie przestrzega diety), potem, gdy pies z wiadomej racji musiał o drugiej w nocy iść na spacer - ON wydzierał się na mnie, że ja o tej godzinie jeszcze nie śpię.
W kółko tylko słyszałam "ty chciałaś psa, to się martw", "to mój dom, ja tu rządzę i jak będę chciał to się psa pozbędziesz raz, dwa". Mogłabym tak opowiadać bez końca...
Doszło do tego, iż bez Malucha wyjść z domu nie mogłam. Już pomijając, że ON się nim zajmował nie będzie(!) - ja panicznie bałam się zostawić te moje słońce sam na sam z NIM.
W firmie ledwo się zaczęło, a już było źle. Musząc przebywać w dużej mierze w domu nie mogłam nic załatwiać i pracować. Na dodatek ten dług wobec NIEGO; oddawałam w ratach. Zadłużałam się raz po raz, by tylko mieć na jedzenie, opłaty i na tą ratę. Dorobiłam się dodatkowych problemów - finansowych.
W tej chwili tkwię w tym bagnie po uszy. Nic się nie zmienia. Jestem zamknięta w domu, niczym w jakiejś klatce. Jedyną szczyptę wolności dają mi spacery z maluchem, choć i one nie stanowią już dla mnie takiej przyjemności jak niegdyś. Na powrót coraz bardziej boję się ludzi. Chętnie wychodzę tylko w nocy.
ON wciąż się wyżywa. Nie mam spokoju. To coś strasznego. Chwilami nie mam już siły. Mam ochotę spakować rzeczy i uciec stąd jak najdalej, nie oglądając się za siebie.
Od siedmiu lat dzieje się coś, co nie powinno się w ogóle wydarzyć. I wiem, że jestem chora, że to wszystko jest znacznie bardziej skomplikowane... Ale naprawdę czuję, że gdyby moje życie od początku wyglądało inaczej, byłoby zupełnie... inaczej.
Oto moja historia.