Leczę się na depresję (zaburzenia adaptacyjne), mam 24 lata, studiuję zaocznie, nie pracuję (żyję z renty po ojcu). Mam problemy z podjęciem jakiegokolwiek działania, przez co zostałam ochrzczona przez rodzinę mianem „parszywego lenia”. Nie mam żadnych znajomych, na studiach też już z nikim nie rozmawiam (jąkam się, przez co od dzieciństwa unikam ludzi, kontaktów, rozmów). Perspektywa zbliżającej się obrony pracy licencjackiej (której nawet nie napisałam jeszcze) przyprawia mnie o wymioty i omdlenia, to byłyby już drugie zawalone przeze mnie studia, rodzina mi tego nie daruje. Do dzisiejszego dnia miałam takie małe światełko w tunelu, powód, dla którego wstawałam rano i „coś” robiłam. To był mój kot. Byłam mu potrzebna choćby po to, żeby nakarmić czy zabrać do weterynarza. Dziś straciłam nawet jego – z powodu ujawnienia się alergii u mojej matki (po trzech latach) musiałam go oddać. Został mi wręcz siłą wyrwany z ramion, jęczał żałośnie… Zapewne brzmi to śmiesznie, bo to niby tylko kot, ale był on jednym z niewielu już bodźców mogących zmusić mnie chociażby do pójścia po jedzenie do sklepu. Boję się, że nie wytrzymam już tym razem (terapeuta mówił, że mam nieprzepracowany temat straty, jeszcze po ojcu, dlatego reaguję w tak histeryczny sposób – a przepracowanie tego będzie bolesne i nie mogę się zdobyć na ten krok). Nie widzę powodu, dla którego miałabym jutro wstać z łóżka, jutro, pojutrze, za miesiąc czy rok… Nie mam dla kogo ani po co żyć, dopuszczam myśl o popełnieniu samobójstwa, nie widzę dla siebie miejsca na świecie. Nie potrafię myśleć o przyszłości (skończyć studia, iść do pracy, wziąć kredyt na 30 lat i kupić kawalerkę i mieszkać sobie spokojnie w samotności, z dala od rodziny). Po prostu nie mam motywacji ani siły