Jestem tu nowy i nawet nie przeczytałem ani jednego postu. Wiem, że to największy błąd, ale zależy mi na czasie.
Bliska mi osoba przeżywa załamanie nerwowe. Określam to w ten sposób bo wciąż przeciwstawiam się myśli o depresji ( a ona zmierza ku temu z co raz większą prędkością).
Jest to osoba młoda ( poniżej 25lat) w trakcie obrony pracy licencjackiej. Od kiedy przeniosła się do większego miasta, układało się jej dobrze. Studia leciały jak z płatka ( pozaliczane w terminach), praca w miarę przyjemna ( ona tak uważała i zachwalała ją sobie). Kiedy się poznaliśmy, była wspaniałą, ciepłą i radosną osóbką. Przez krótki okres czasu byliśmy parą, ale z względu na różnice w poglądach, pozostaliśmy na stopie przyjacielskiej. Pod koniec studiów musiała zrezygnować z pracy na rzecz nauki, ale po pewnym czasie zaczęły pojawiać się "schody". Koszt utrzymania w wielkim mieście były spore, a nadmierne prośby o wsparcie z strony rodziców mogłyby spowodować jej szybki powrót do rodzinnego miasta, czego stara się uniknąć na wszelkie sposoby( do tej pory).
Podjęła inną pracę, ale zakończyło się to nim minął okres próbny. Sam jej odradzałem tą pracę słysząc jak jest traktowana ( i nie tylko ona). Jak to się czasem mawia... trafiła z deszczu pod rynnę.
Z powodu braku środków musiała przełożyć obronę. Aby wybrnąć z tego wszystkiego podjęła się pracy, która z pozoru wydawała się łatwa, a wiele można było osiągnąć. Wiedziałem czym to grozi, uprzedzałem ją przed konsekwencjami i trudnościami, ale jej zapał, chęć do wykazania się był silniejszy. Uważała, że przesadzam i zbyt pesymistycznie podchodzę do tego wszystkiego.
Stało się tak jak przewidywałem bo praca wiązała się z kontaktami z co raz to rożnymi klientami ( wiadomo, jaki jest człowiek), do spełnienia zadania pozostało niewiele, a czas mijał nieubłaganie. Z biegiem czasu pojawił się też ktoś w jej życiu, ale radość również nie trwała długo. Jak szybko się pojawił tak szybko odszedł. Z mieszkania które uważała za swój bezpieczny i spokojny kąt, musiała się wyprowadzić i poszukać czegoś innego ( droższego niestety). To wszystko, oraz liczne naciski z strony przełożonych doprowadziły do tego, że zaczęła nienawidzić tego co robi. Samoocena legła w gruzach. Na domiar złego, największe wsparcie miała w mnie, gdyż pozostali znajomi, na których tak bardzo liczyła, mieli własne życie, własne kłopoty i nie potrafili poświęcać jej tyle uwagi ile tego potrzebowała.
Kiedy koszmar się skończył, zaczęła powoli wychodzić na prostą. Znalazła pracę aby tylko się utrzymać, opłacać studia i spłacić długi, które powstały podczas tego kryzysu.
Niestety te wydarzenia, to nagromadzenie "kopów od losu", sprawiło że przestała wierzyć w siebie. Żaden z mnie psycholog ale staram się jak mogę. Gdy tylko zgłasza się z czymś ( że sobie nie radzi z sobą, że jest jej źle, etc), staram się ja z tego wyprowadzić tłumacząc, że tak nie można, że to wszystko co mówi na swój temat nie jest prawdą, ale jedyne co potrafi to negować bądź zaprzeczać. Gdy tyko proszę ją, aby na chwilę przestała myśleć w ten sposób, od razu zaczyna się lament: ze się na niej wyżywam, że wypominam jej wszystko, ze krzyczę na nią. Gdy wreszcie wytłumaczę jej, że tak nie jest, automatycznie pojawia się użalanie się nad sobą: że nikt jej nie chce zrozumieć, ze nie ma nikogo komu zależałoby na niej. ( takie stwierdzenie ścina z nóg i dobija na miejscu bo ja wciąż jestem).
A wszystko to przy akompaniamencie łkania, szlochania i płaczu.
Oczywiście to nie jest na porządku dziennym. Wszystko to, pojawia się gdy ma podjąć jaką decyzję. Gdy coś zależy tylko i wyłącznie od niej i do tego co zrobi. Najgorzej jest gdy to co ma zrobić, spotka się z niepowodzeniem.
W wielu jednak sytuacjach potrafi być radosna, żartować. Spotkanie się z znajomymi, poznanie jakiegoś nowego grona, czas spędzony na zabawie sprawia że jest tą samą osobą, która kiedyś poznałem.
Tak jednak nie można żyć. Odwlekać wszystko i starać się omijać trudności. Czasem tracę do niej cierpliwość i zdarza mi się rzeczywiście czasem podnieść głos. Ja sam mam kłopoty z sobą i nie jest mi łatwo. Dlatego piszę do was z prośbą o pomoc.
Pewnie pojawi się hasło, aby zaprowadzić ją do psychologa. Nie ma problemu, gdybym tylko miał namiary na kogoś, kto podejmie się tego tylko i wyłącznie w imię przysięgi Hipokratesa. Tylko, że każdy lekarz, a zwłaszcza w naszym nieszczęsnym kraju, musi dbać o własne życie, a takie wizyty nie są tanie. Czas oczekiwania na NFZ też nie napawa optymizmem.
Ktoś doradzi, aby wróciła do domu, gdzie rodzina się nią zajmie.
Jej powrót do domu będzie jak kropla która przeleje czarę goryczy. Odbierze to tak jakby przegrała batalię o siebie i swoje marzenia, a mówiąc wprost, kolejny i już ostateczny "kopniak". Nawet nie chcę myśleć jak dalej będzie to wszystko wyglądało.
Proszę tylko o konsultację, poradę, jakąś ideę bądź trik.
Link gdzie znajdę odpowiedz, albo chociaż wskazówkę.
Cokolwiek konstruktywnego co pomoże mi wydostać ją z tego.