Skocz do zawartości
Nerwica.com

niewolnica.umyslu

Użytkownik
  • Postów

    5
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

Osiągnięcia niewolnica.umyslu

  1. aviska właśnie o to chodzi, że ja nie chcę nic powiedzieć rodzicom. Tak jak pisałam wcześniej, przed wszystkimi ukrywam się, staram się być normalna. Wiem, że gdybym powiedziała mamie, to od razu poleciałaby do lekarza i mnie zapisała. Zaczęłoby się ciągłe wypytywanie, nie miałabym chwili spokoju. Nie chcę jej też zawracać tym głowy, wydaje mi się, że i tak ma dużo na głowie.
  2. Jak fajnie wiedzieć, że są podobni ludzie do mnie, bo już na prawdę myślałam, że to tylko ja taka wypaczona. Wydaje mi się, że w końcu zaczynam sobie z tym wszystkim radzić. Sama widzę, że w porównaniu z tym co było np. 4-5 lat temu to teraz jest o niebo lepiej. Ale to i tak jeszcze kropla w morzu. Czasem zdarzają mi się takie dni, że jest wszystko w porządku, jestem jakaś szczęśliwa, nic mnie nie obchodzi. A czasem to sama nie wiem co ze sobą zrobić, zaczynam wszystko rozkładać na czynniki pierwsze, analizuję każde słowo, każdą rzecz, dosłownie wszystko. Jest mi wtedy tak ciężko w środku, że tego się nie da po prostu opisać. W kontaktach z ludźmi to też strasznie mało mówię, bo wychodzę z tego założenia, że lepiej nic nie mówić niż nawijać o głupotach. Może to dlatego, że jestem bardziej ścisłym umysłem niż humanistycznym i mówię krótko i konkretnie. Nie lubię, nie potrafię rozwijać moich wypowiedzi. Jeśli chodzi o lekarzy i o terapie, to to na razie nie wchodzi w grę. Wydaje mi się, że to wszystko przez ten szpital, o którym wyżej pisałam. Po prostu trafiłam na nieodpowiednich lekarzy i teraz mam do wszystkich uraz. Nawet, żeby pójść do mojego lekarza rodzinnego to musiałabym bardzo poważnie zachorować. Nawet fakt o tym, że w końcu się tu zarejstrowałam i napisałam świadczy o tym, że już ze mną lepiej, bo wcześniej to było w ogóle nie do pomyślenia. Cały czas żyję nadzieją, że jednak uda mi się wyzdrowieć bez lekarza. A tymczasem, żeby nie było tak cukierkowo i zakończyć to bardziej pesymistycznym akcentem. Po raz n-ty kończę ten rok samotnie, znajomi się dobrze bawią, a ja znów jestem skazana na samotność. Muszę się czymś zająć, bo jak znowu zacznę to rozkminiać to nigdy się nie skończy. Życzę wszystkim lepszego, mniej znerwicowanego przyszłego 2O1O roku
  3. Myślę, że nie było u nas czegoś takiego, bo dziadkowie tego nie nauczyli rodziców. A co za tym idzie, rodzice nie nauczyli nas. Tylko jak ktoś jest bardziej odporny psychicznie to mu to nie przeszkadza. Widocznie ja jestem hmm... za miękka.
  4. Monika1974 nieświadomie sprawiłaś, że znów prawie się rozpłakałam. Ach... jak ja to "kocham". Jak byłam w szpitalu, to właśnie stwierdzili, że mam niską samoocenę i mnie wypuścili. Zapomniałam o tym napisać Mówisz, żebym powiedziała mamie. Nie da rady. Nie potrafię. Powiem dwa słowa, zacznę płakać i pójdę do pokoju. Jak pomyślę sobie o jakiejkolwiek terapii to mi się coś w środku dziwnego robi. A już jakbym miała opowiadać innym ludziom o moich dziwactwach to już w ogóle odpada. Tutaj w Internecie łatwo jest mi pisać, ale na żywo nie dałabym rady. Nawet lekarzowi czasami nie mówię wszystkiego, bo… nie wiem dlaczego. Chyba się wstydzę. Mówię zawsze, że wszystko jest w porządku. Pewnie tak samo byłoby jak bym zaszła do psychologa. Zaczęłaby o coś pytać, a ja bym wszystkiemu zaprzeczała. Porostu nie potrafię, nie wiem dlaczego. A co do wychowania, to sama nie wiem. Wydaje mi się, że mam normalną rodzinę, nie miałam żadnych patologii w dzieciństwie, czy coś w tym stylu. Taka ot sobie zwykła rodzinka. Mam dwójkę rodzeństwa, brat w ogóle nie ma problemów, wszystko mu za przeproszeniem zwisa i powiewa, cieszy się życiem, niczym się nie przejmuje. Widzę, że siostra też ma lekkie odchyły, ale są naprawdę minimalne w porównaniu ze mną. Chociaż… coś mi się przypomniało. U nas nigdy nie było czegoś takiego, że się przytulaliśmy do mamy, nie ma czegoś takiego, że przychodzi i mówi „kocham cię”, czy coś w tym stylu. Nie wiem czy to tylko na filmach tak robią, czy to na tym polega ta moja „patologia”.
  5. Hej, Przyznam, że od jakiegoś czasu Was podglądałam, coś tam sobie czytałam itp. Ale myślę, że nadszedł czas, żeby wyjść z podziemia. Otóż moja historia przedstawia się mniej więcej tak: Już jako dziecko (4-5 lat) byłam bardzo nieśmiała, miałam mało koleżanek na podwórku i ogólnie ciężko było mi zawierać nowe znajomości. Później poszłam do przedszkola – zerówki. Tu wcale nie było lepiej. Dwie, może trzy koleżanki, jak były jakieś zabawy w grupach zwykle trzymałam się gdzieś na uboczu. Później szkoła – to samo, bez zmian. Odludek. W wieku 14 lat strasznie zaczęła boleć mnie głowa. Taki tępy ból, codziennie, od ok. godz. 10 do wieczora. Tabletki za bardzo nie pomagały, więc dostałam skierowanie do szpitala na neurologię. Zrobili mi morfologie, EEG, pobrali krew na badania tarczycy i wysyłali mnie do psychologa. Wyglądało to mniej więcej tak: Pani psycholog zaczęła rozmowę, pytała mnie o rodzinę, czym się zajmuję i takie bzdety. Później dała mi jakąś kartkę do wypełnienia, gdzie było trzeba dokończyć zdania typu: Najbardziej lubię… Mój tato najbardziej kocha… Zaczęłam to czytać i się rozpłakałam, sama nie potrafię podać przyczyny dlaczego. Ogólnie to zawsze miałam coś takiego, że gdy zaczynam z kimś rozmawiać, coś mówić, opowiadać, to od razu pojawiają mi się łzy w oczach i ciężko mi powstrzymać płacz. Płakałam i płaczę bez powodu. Chociaż teraz zdarza mi się to trochę rzadziej. Wracając do Pani psycholożki, posiedziałam, popłakałam i poszłam. Później już nie robili mi żadnych badań tylko potrzymali tydzień, przypisali Atarax i wypuścili do domu. Przyznam, że trochę się wkurzyłam, bo u innych dzieci robili jakieś tomografie i inne badania, ogólnie stwierdziłam, że trafiłam na beznadziejnego lekarza prowadzącego i tyle. Brałam kilka dni ten Atarax, ale hmm jakby to powiedzieć, strasznie mnie piekła głowa na skroniach, tak jakby w środku coś mi się paliło. Więc zostawiłam to. I tak sobie żyłam dalej odizolowana od świata. Po 3-4 latach dopadła mnie hipochondria. Zaczęłam szukać sobie co raz to bardziej wymyślnych chorób, przerobiłam już chyba wszystko możliwe co zna medycyna. I w końcu zdiagnozowałam u siebie nerwice, jak zwykle stwierdziłam, że wszystkie jej rodzaje do mnie pasują, ale chyba najbardziej nerwica lękowa. Jeśli już mowa o lękach to mam klaustrofobię, hipochondrię, panicznie boję się śmierci mojej, albo kogoś z rodziny. Ciągle mam jakieś sny, że ktoś umiera. Jeśli ktoś długo nie wraca do domu to od razu pojawiają mi się jakieś wizje, że miał wypadek, ktoś go napadł. I od razu włącza się moja chora wyobraźnia. Wyobrażam sobie co będzie dalej, jak będzie na pogrzebie (heh?), ogólnie to sama się sobie dziwię. Często sobie też myślę, że umieram na jakąś straszną chorobę (bo przecież jestem chora na wszystkie najgorsze choroby jakie istnieją), kto będzie po mnie płakał jak to dalej będzie jak mnie nie będzie. Teraz mam już prawie 20 lat i coraz bardziej zdaję sobie sprawę, że nie jestem normalna. Ostatnio zdiagnozowałam u siebie niedoczynność tarczycy. Mam wszystkie objawy, zresztą moja mama też choruje na niedoczynność, więc jestem już na 100% pewna, że w końcu znalazłam coś realnego. Wybieram się do lekarza na badania, ale wybrać się jak zwykle nie mogę. Ogólnie nic mi się nie chce, ciągle jestem zmęczona, ale mam nadzieję, że jak zacznę leczyć tą tarczycę to się poprawi. Jak już wcześniej wspominałam mam straszne trudności z nawiązywaniem nowych znajomości. I nie mam się dlatego co dziwić, że nie miałam jeszcze nigdy chłopaka. Zostanę starą panną, kupię sobie pieska i będzie fajnie. Teraz poszłam na studia i co? Jak zwykle, jakoś nie potrafię się wpasować w towarzystwo. Próbowałam, uwierzcie mi, naprawdę się starałam, ale po prostu nie dam rady. Mało mówię, prawie w ogóle nie włączam się do rozmowy, bo wydaje mi się, że nie mam nic ciekawego do powiedzenia. Jeśli jeszcze chodzi o chłopaków. Jeśli z kimś dłużej rozmawiam, ale nawet jest to zwykły kolega, to od razu wyobrażam sobie, jak biorę z nim ślub, mamy dzieci i co to nie jeszcze. W szczegóły już nie będę wchodziła. I te myśli prześladują mnie prawie codziennie, przez kilka miesięcy, dopóki nie znajdę sobie nowej „ofiary”. I wszystko zaczyna się od nowa. Jeśli z kimś rozmawiam, to później kilka dni analizuję po kolei co powiedziałam, co mogłam powiedzieć i jeszcze kilka razy odtwarzam sobie tą rozmowę. Ogólnie to przejmuję się za przeproszeniem pierdołami. Z wszystkiego robię wielkie problemy, a inni nie zwróciliby na to nawet uwagi. Mam też coś takiego, że wszystkiego się wstydzę. Wstydzę się iść do lekarza, rozmawiać o moich dziwactwach, dlatego nie powiedziałam nikomu o tym, nawet mamie. Ciągle się ukrywam ze wszystkim. Jak siostra przechodzi obok, to wyłączam wszystkie stronki, żeby chociaż nie widziała co robię, a przecież nie robię nic co byłoby nie normalne. O żadnych portalach społecznościowych też nie było mowy. Ostatnio się przełamałam i założyłam konto na naszej klasie. Ale to też się z tym cholernie ukrywam. Aaaa.... i jak mogłabym zapomnieć o mojej bezsenności. W bardzo mocnym skrócie - zasypiam z ciężkim trudem o 3-4 w nocy, a później dziwię się, że jestem nie wyspana. No i tak oto sobie żyję. Samotna, zamknięta w pokoju, przed wszystkimi staram się udawać normalną, chociaż mojej głowie się dzieje zupełnie co innego. Tak sobie napisałam tu, bo stwierdziłam w końcu, że muszę komuś o tym powiedzieć. Może mi choć trochę ulży. Podziwiam wszystkich, którym się udało to przeczytać, a tym bardziej zrozumieć Sama jestem pełna podziwu, że tak dużo udało mi się napisać. Toć to prawie wypracowanie.
×