Nie wiem czy ktokolwiek przeczyta, to co napiszę, jednak muszę to zrobić aby nie zwariować, żeby wylać z siebie ból i móc położyć się spać a jutro rano wstać do pracy. Mam nerwicę, nie wiem jaki rodzaj, pewnie natręctw albo lękową - leczyłam się pramolanem, teraz odstawiłam i jest chyba jeszcze gorzej niż na początku. Obok w pokoju śpi mój chłopak, który jest chory na depresję i to raczej jej ciężką odmianę. Zastanawiam się, gdzie popełniłam błąd i jak doprowadziłam do tego momentu w życiu, w którym się znajduję. Nie mogę poradzić sobie z samą sobą, mam lęki, które pojawiają się wraz z nastaniem ciemności, z pozostaniem sama w domu, nie potrafię spać w nocy, kiedy nie ma nikogo w domu, czekam do rana aż zrobi się jasno, nie mam poczucia bezpieczeństwa, wszędzie za rogiem czai się coś złego, źli ludzie albo wypadki. Nieustannie boję się o siebie i swoją rodzinę. Jedyne co było w moim życiu pewne to związek, w którym jestem od dziewięciu lat, mój chłopak jak już wspomniałam ma depresję, były chwile lepsze i gorsze. Teraz się leczy, ma zajęcia z terapeutą i właśnie teraz widzę iż postanowił ode mnie odejść. Ja już to wiem, w momencie gdy ma gorszy stan mówi o tym otwarcie, kiedy mu się poprawia przeprasza i tak w kółko, ciężko tak żyć pracować i udawać że wszystko jest ok. Dzisiaj znowu miał gorszy stan, powiedział że nie da rady żyć w związku, że go drażnię, że nie damy rady. To wszystko w momencie gdy sprzedaliśmy mieszkanie, mieliśmy budować dom, rzucił pracę, siedzi w domu, uczy się angielskiego, postanowił wyjechać, żeby się realizować za granicą - jak dla mnie to jego kolejna ucieczka przed życiem, realnością, ale tym razem nie ma w niej miejsca dla mnie...ciężko... jak mam żyć, czy jutro znowu będzie normalnie, czy czeka mnie ciągła niepewność? A co ze mną? Chce mi się krzyczeć, ale zamiast tego cicho płyną łzy nad szczęśliwymi latami, które mamy za sobą i nad niepewnością, którą mam przed sobą.....