Witam wszystkich serdecznie. Z góry przepraszam, że, być może, rozpoczęłam nowy temat, a były już podobne, ale nie za bardzo wiem, jak się poruszać po forum.
Nie chcę by mój post był długi, co mogłoby zniechęcić Was, by go, w ogóle, przeczytać, jednak problem, z którym się borykam jest bardzo głęboki.
Mój mąż jest uzależniony od gier komputerowych. Tak myślę, bo spędza na nich przeciętnie parę godzin dziennie. Gdy wraca z pracy, momentalnie rzuca się w wir grania. Czy to na komputerze, czy na konsoli, a czasem na obu jednocześnie.Mieszkamy w Irlandii, małżeństwem jesteśmy od roku ( dziś właśnie pierwsza rocznica), a w ogóle mieszkamy razem od dwóch lat. Jak tylko mogliśmy kupić sobie komputer, problem się zaczął. Borykam się z tym już właśnie od blisko dwóch lat.Najtragiczniejsze jest to, że nie mam tu nikogo, do kogo mogłabym uciec i wygadać się. Telefoniczne rozmowy z rodzicami kończą się na niczym, bo przecież nie są w mocy uczynić czegokolwiek z odległości tysiąca kilometrów.
Z mężem prawie wcale nie rozmawiamy. Nasze relacje są fatalne. Nigdzie razem nie wychodzimy, nie mamy tu znajomych, nie spędzamy razem czasu.Staram się z tym walczyć od wielu, wielu miesięcy, ale jest to walka z wiatrakami. Gdy dzwonią do niego jego rodzice, bo wcześniej powiadomiłam ich o tej sytuacji, on mówi, że jest wszystko ok, że stara się ograniczyć. Tym samym mydli im oczy, a mnie robi awanturę, że martwię jego rodziców. Na moje prośby, płacze, lamenty i awantury już zupełnie nie zwraca uwagi. Potrafi odpyskować, jak małotal i dopiec mi wieloma bardzo przykrymi słowami. Jestem w fatalnej kondycji psychicznej. Nie potrafię poradzić sobie z tym sama. Nie ma dnia, bym nie wylewała łez z powodu mojej bezradności. Jestem samotna i sama, nie ma męża przy mnie, nawet, gdy fizycznie jest. Potrafi , z powodu niepowodzeń w grze, wyżyć się na mnie słownie lub w ogóle naburmuszyć się na wszystko. Trudną sytuację pogorsza fakt, że jestem jego katem. Wciąż mu "truję" o tym, że gra, więc on od tego ucieka w wirtualny świat - tak wciąż się tłumaczy. Gdy zaproponuję mu, byśmy robili coś wspólnie, on ze zdziwieniem pyta, czy mamy się gapić w telewizor? Nie potrafi znaleźć innych form spędzania czasu. Każda czynność, która zakłóca mu granie, jest złem. Nie potrafię wyprosić się u niego, by choć raz zrobił obiad, by zrobił sobie kanapki do pracy. Ciężko mi go wyciągnąć na spacer, zaproponować jakieś hobby.Według niego, jestem przyczyną jego uzależnienia ( choć on nie uważa się za uzależnionego). Na propozycję poszerzenia rodziny odpowiada, że nie jest jeszcze gotowy ( pewnie, 26-cio letni facet, który wreszcie ma jakiś spokój finansowy, wyfrunął z rodzinnego gniazda, nie jest pod bezpośrednim wpływem rodziców - może grać nieustannie, bo marudzenie żony się nie liczy - czy kiedykolwiek będzie gotowy? ). Mówi także, że chce jeszcze pożyć pełnią życia, zanim będzie ojcem. Ale dla mnie pełnia życia, to wyjazdy, zabawy, spotkania z ciekawymi ludźmi. Niestety, ani jedno, ani drugie, ani trzecie nie przytrafiło mi się w przeciągu dwóch lat.
Mogłabym pisać o tym jeszcze wiele. Chcę jednak dojść do meritum. Już się chyba poddałam. Nie chcę wracać do Polski sama, bo on szantażuje mnie, że wtedy składa pozew o rozwód. Postawa teściów dodatkowo mi nie pomaga, bo sądzą, że małżeństwo to powinno być razem na dobre i na złe. Moja Mama z kolei przepowiada proroczo, że z naszego związku nic nie będzie. A ja jestem w kropce. Już mi nie zależy na tym, by do mnie mówił, by mnie przytulał, by się mną zainteresował. Dziś, nasza pierwsza rocznica ślubu, nie różniła się niczym, od innych dni. Przygotowałam mu śniadanie niespodziankę, gdy wrócił z pracy z nocki. Zjadł i zasiadł do grania. Gdy obudził się popołudniu, nie złożył mi nawet życzeń. Nie wytrzymałam i wpadłam w jakąś okropną rozpacz. Jak zwykle, przepraszał i obiecał, że się zmieni. Po raz tysięczny chyba już obiecał.
Poddałam się. Najbardziej mnie niepokoi fakt, że wciąż myślę o śmierci. Żywię głębokie przekonanie, że moja śmierć rozwiązałaby wszystko. Nie potrafię jednak popełnić samobójstwa, bo wiem, że zabiłoby to moich Rodziców. Tylko to mnie trzyma przy życiu. Tylko Oni. Rok temu, w maju, gdy byłam tak bardzo bezradna, zaczęłam się ranić po rękach. Gdy ból fizyczny jest nie do zniesienia, mija wszystko to, co powoduje krwawienie serca i psychiki. Choć na chwilę, ale mija. Do ślubu szłam z poranionymi nadgarstkami, tłumacząc wszytkim, że to wypadek przy pracy.
Bardzo się boję, że kiedyś myśl o moich bliskich nie będzie mnie w stanie powstrzymać przed podcięciem sobie żył.
Nie wiem, czego od Was oczekiwać. Oczywiście, niczego nie da się rozwiązać epistolarnie, wiem, że nam obojgu potrzebna jest terapia. Proszę tylko o jakieś sugestie, może słowa otuchy. Sama nie wiem, czego chcę. Po prostu, pisząc ten list, odgoniłam choć na chwilę swe myśli od żyletki. Asia, lat 27.