Witam, przejdę do sedna. 3 miesiące temu poznałam pewnego faceta. Wcześniej znałam go z widzenia i to od kilku lat, z kościoła. Sprawiał sympatyczne wrażenie, zdarzało się, że uśmiechaliśmy się do siebie. Ale na tym się kończyło, ja jakoś też nie wgłębiałam się w to. Przypadek sprawił, że nagle nasze drogi się zetknęły... i chociaż mam 34 lata naiwność sprawiła, że pomyślałam sobie, że to może nawet "przeznaczenie"... Podszedł do mnie, przedstawił się i tak zaczęła się znajomość. Od początku bar
Właśnie nastąpiło zerwanie... burzliwe, przez telefon... chciał spotkać się koniecznie o tej porze, bo on tak chce. Powiedziałam, że nie mogę i wywiązała się dyskusja. Zaszantażował mnie, albo tak, albo przestajemy się widywać, zezłościłam się i się rozłączyłam. Zadzwonił ponownie i powiedział, że to,.że się rozłączam w trakcie rozmowy z nim wyprowadza go z równowagi i można powiedzieć zwyzywał mnie... popłakałam się, może jeszcze to usłyszał jak się rozłączył