Na początek - miło mi Was wszystkich poznać.
Nazywam się Magda, mam 21 lat, przez prawie 2 lata studiowałam medycynę, ale 2 tygodnie temu zdecydowałam się wziął urlop dziekański.
Moje problemy zaczęły się depresją w wieku 13 lat, kiedy rodzice się rozeszli. Przestałam chodzić do szkoły, miałam epizody samookaleczania się, bo sprawiało mi to ulgę, niechętnie wychodziłam z domu. W ruch poszła śladowa psychoterapia, leki, które po 2 latach odstawiłam, życie toczyło się dalej. Powoli do przodu.
W wieku 17 lat wpakowałam się w nieprzyjemną pasywno-agresywną relację, która po kolejnych 2 latach znowu przywiodła mnie w objęcia psychoterapeuty, który jednak stwierdził, że pomocy nie potrzebuję, mimo moich gorących zapewnień, że coś jest nie tak.
Po związku przyszedł szybki, dosyć łagodny romans z zaburzeniami odżywiania, które zostały niemal zupełnie pochłonięte przez studia, dające mi wówczas wiele spełnienia i radości.
W zimowej sesji tego roku zaczęłam mieć objawy nerwicy, czym niezbyt się przejęłam, bo egzaminy każdego są w stanie doprowadzić na skraj rozpaczy. Niestety dla nas wszystkich, nie mieliśmy przerwy międzysemestralnej (nędzne 5 dni się do niej nie zaliczają) i od razu pochłonął mnie wir kolejnego semestru i coś chyba we mnie pękło.
Pewnej nocy przed zaliczeniem (jednym z wielu w ciągu każdego tygodnia) nie mogłam zasnąć- przewracałam się z boku na bok, w końcu w swej frustracji, że się nie wyśpię, a muszę wstać bardzo wcześnie rozpłakałam się i pomyślałam sobie- dobrze, zmęczę się i szybciej zasnę.
Niestety gdy tylko fala żalu zniknęła zza rogu wyszedł strach.
Fale strachu, jedna silniejsza od drugiej, które spowodowały, że wszystkie mięśnie drżały, tętnice tętniły jak oszalałe, chaos w głowie przypominał kilkadziesiąt radioodbiorników nadających na różnych falach jednocześnie, a im bliżej było świtu, tym to wszystko przybierało na sile.
Nie przespałam ani minuty, rano ubrałam się, pojechałam na uczelnię, zdałam na 5 to co miałam zdać i cały dzień czułam się potwornie. Bezdenna rozpacz, strach, zmęczenie i nieprzerwany potok łez.
Od tamtej pory tak wyglądały moje noce- raz lepiej, raz gorzej. Kiedy przez kilka dni nie mieliśmy zajęć wszystko powoli się normowało, ale gdy miałam jechać chociażby na lekcję angielskiego, czy jakiś wykład- znowu zero snu, nic.
W ruch bardzo szybko poszedł psycholog - skierowanie na badania i do psychiatry. Badania w normie, psychiatra przepisał leki nasenne (Trittico) i skierowanie na terapię. Depresji nie stwierdził, zresztą nie uważam, żebym na takową cierpiała.
Leki nie działają ani trochę, na terapii prywatnej byłam kilka razy, ale idę w przyszłym tygodniu na NFZ, bo nie mam na to pieniędzy. Na terapii niewiele się dowiedziałam, zresztą przywykłam do mówienia o swoich problemach tak, jakby nic się nie stało, często mam wrażenie, że zawracam komuś niepotrzebnie gitarę, bo ludzie mają prawdziwe problemy. A moje są jakby... zmyślone. ''Coś jest nie tak'', ale co i po co?
Sytuacja ciągnęła się do 14 maja, kiedy ledwo żywa powiedziałam ''dosyć''. Z bardzo dużym bólem pożegnałam ukochaną grupę i wzięłam wolne.
Śpię lepiej, czego niestety nie mogę powiedzieć o samopoczuciu. Nie mam 'typowych' (jeśli coś takiego istnieje) ataków paniki, nie tracę kontroli. Nawet podczas najgorszych nocy leżałam w bezruchu, bojąc się kiwnąć nawet małym palcem u nogi, bo wydawało mi się, że jak się ruszę, to wyskoczę przez balkon. Leżąc powtarzałam często ''nie rozumiem'', bo nie rozumiem. Przez te 2 lata na uczelni przeżyłam wiele stresu, który jednak nigdy mną nie władał, świetnie sobie z nim radziłam, po takiej ciężkiej nocy nie sprawiało mi kłopotów napisanie zaliczenia, mimo że trzęsłam się często jeszcze po tym horrorze.
Niestety brak snu i potężne wyładowania energetyczne uniemożliwiły mi dalszą naukę (no i na uczelnię dojeżdżam 45 minut samochodem).
Często odczuwam ból, często płaczę, choć płacz ulgi nie przynosi, a najczęściej po prostu się boję. Nie paranoicznie, nie gwałtownie, niekontrolowanie- on po prostu jest.
Bardzo się boję, że nie dam rady podjąć z powrotem nauki, chociaż bardziej boję się tego, co się ze mną dzieje. Mam niezbyt przyjemną sytuację rodzinną- ojciec cierpi na depresję od lat, nieprzerwanie twierdzi też, że jest alkoholikiem, dużo jest też u nas w rodzinie problemów zdrowotnych, babcia umiera na raka, a moje problemy nikomu nie pomagają.
Czasem skłonności samobójcze stają się tak silne, że muszę do kogoś zadzwonić, wyjść z domu, zrobić cokolwiek. Nie rozumiem tego wszystkiego i to mnie chyba w tym najbardziej przeraża- bardzo kocham życie, kocham swoich przyjaciół, rodzinę, studia, ale chyba nie do końca siebie samą.
Jeśli wytrwałeś/łaś do końca, to bardzo Ci dziękuję, wiele to dla mnie znaczy i życzę Ci miłego dnia.
Pozdrawiam ciepło,
Magda