Witam Was serdecznie. Z góry przepraszam, jeśli post będzie nieco chaotyczny.
Jakiś czas temu zetknęłam się ze słowem borderline. Specjalnie nie czytałam stron temu poświęconych, żeby nie wkręcać sobie na siłę objawów choć zastanawiam się, czy to jest wytłumaczeniem na część moich problemów. Mam jedynie mgliste pojęcie, co charakteryzuje takie osoby.
Nie umiem poradzić sobie sama ze sobą. Wiem, że pewnie takie zdania często padały na tym forum, ale... Chyba właśnie takie miejsce jest moją ostatnią deską ratunku. Nie wydarzyło się w moim życiu nic traumatycznego. Od kiedy pamiętam, taka właśnie byłam.
Z pewnych powodów chciałabym zachować anonimowość i uniknąć podawania o sobie zbyt wielu szczegółów (nie chodzi mi o to, że nie ufam ludziom stąd, po prostu wiecie jak czasami jest) jednak wiem, że niektóre informacje mogą być istotne.
Jestem kobietą, mieszkam razem z rodziną w jednym z największych polskich miast. Uczę się jeszcze.
Zawsze bardzo zachwiane poczucie własnej wartości i nie umiałam nawiązać żadnych relacji z ludźmi. Na placu zabaw przesiadywałam samotnie na drabinkach, gdy rodzicom udało się mnie na niego zawlec. Nigdy chętnie nie wychodziłam z domu, choć paradoksalnie nie odbieram go jako swojej ostoi czy miejsca szczególnie komfortowego. Wiem, że gdy poszłam do podstawówki, szkolny psycholog dawał moim rodzicom wiele przesłanek odnośnie "skrajnej aspołeczności" - tak to nazywał, nie jestem w stanie ocenić trafności. Na kolejnym etapie edukacji wszystko potoczyło się dokładnie tak samo. Zostałam totalną outsiderką - nie akceptuję siebie i wiem, że inni to wyczuwają. Nie jestem w stanie napisać wszystkich czynników się na to składających, jednak duży wpływ ma wygląd zewnętrzny; waga (BMI 27,4, aktualne), głos (problemy z pewnymi głoskami i bardzo szybkie mówienie w stresie). Robiono coś, aby te rzeczy zniwelować. Chodziłam do logopedy, dietetyka, miałam praktycznie stałe miejsce u kolejnego szkolnego psychologa... Nie pomogło. Jeśli to ważne, to nie mam zdiagnozowanej żadnej choroby przewlekłej, oprócz otyłości oczywiście. Miałam podejrzenia o problemy z tarczycą ale już sama nie pamiętam, co z tego wynikło. Wiem, że brałam jakieś hormony, które okazały się być niedopasowane i przestałam.
Byłam bardzo skonfliktowana z ludźmi stamtąd. Na wszelkie agresywne zachowania reagowałam zamknięciem się w sobie i ucieczką, nie miałam siły żeby im odpyskować. Im bardziej oddalałam się od nich, tym więcej osób widziało, że może mnie bezkarnie atakować. W kilku sytuacjach podbramkowych nie poinformowałam o niczym psychologa ani nauczycieli, choć zachowanie pewnych osobników spokojnie podpadałoby pod paragraf o nękanie i przemoc psychiczną. Na początku czasami jeszcze kontaktowali się ze mną tylko, gdy czegoś potrzebowali. Później przestali, wycisnęłi mnie na tyle, na ile tylko mogli. Sytuacja znacznie się pogorszyła gdy zaczęłam myśleć, że może tak naprawdę to oni mają rację i dobrze robią, karząc mnie za to, jaka jestem? Z jednej strony wiem, jak nienormalna jest to myśl, lecz nie potrafię się od niej uwolnić. Jeszcze dwa, trzy lata temu miałam swoje pasje i poświęcałam im dużo czasu, teraz nie ruszam ich w ogóle. Zobojętniałam. Na początku prawie nieustannie chodziłam z zapuchniętymi od płaczu oczami - bolało mnie wszystko. Bolało mnie to, że spotykam się z takim traktowaniem. Że oni mają swój krąg znajomych, kolegów, przyjaciół. Że rodzina nie udziela mi wsparcia, zbywając słowami "ignoruj to". Ignorowałam. Rówieśnicy nauczyli mnie, że nie ma dla mnie miejsca wśród innych ludzi. Z czasem zaczęłam karać sama siebie. Zaczęło się od uderzeń w miejsca, odnośnie których miałam największe kompleksy, a było całkiem sporo. Skończyło się na ostrych narzędziach, a samo to zachowanie stało się czymś w rodzaju przykrego rytuału, siedzenia na kafelkach w łazience i pogrążaniu w nienawiści do siebie. Nie tylko do swojego ciała, ale i osobowości. A przynajmniej tej jednej jej części.
Głodziłam się. Robię to nadal. W ciągu ostatniego roku schudłam dwanaście kilogramów, co wydaje mi się śmiesznym wynikiem, jak na jedzenie średnio dwóch suchych kromek wazopodobnego pieczywa dziennie. Jeśli chodzi o odżywianie, to bywam kompulsywna. Potrafię podejść do lodówki, zjeść wszystko co mam w swoim zasięgu (czasami powstrzymuje mnie jedynie wegetarianizm, kiedyś weganizm, choć to akurat z powodów czysto empatycznych), po czym spędzić kolejnych kilka godzin na płakaniu i biciu się w brzuch.
Nie czuję, że moje ciało i psychika są jednością. Czasami mam też wrażenie, że nawet ta sfera psychiki jest rozdarta na dwie części będące ze sobą w stałym konflikcie, że "to nie są moje myśli, to nie są moje ręce, nogi, głos". Czasami zdaję sobie sprawę z nieprawidłowości w swoim zachowaniu (dziś jest taki dzień i pewnie dlatego teraz to piszę), a czasami wręcz czerpię chorą radość ze swojego postępowania przytoczonego choćby powyżej.
Wiele razy słyszałam, że jestem skrajną osobą. Najczęściej od jedynych ludzi, których widzę codziennie - domowników. Nie istnieje dla mnie coś takiego, jak szarość. Albo jem jak świnia, albo nie jem nic. Albo na siłę pcham się do ludzi, albo reaguję agresją na każdą próbę dotarcia do mnie. Albo chcę iść do terapeuty, albo buntuję się i krzyczę sama do siebie, że nie jestem wariatką. Coraz bardziej w to wątpię. Czuję się źle. Bywają dni, że wstaję i mam uczucie, jakbym była kimś wspaniałym, dosłownie mogła podbić świat. Po takim czymś zazwyczaj następuje silne odbicie w drugą stronę.
Od zawsze dużo ode mnie wymagano. Czasami myślę, że i ja wymagam zbyt wiele od swoich potencjalnych bliższych osób, i dlatego właśnie nikogo takiego nie mam. Nieustannie słyszałam i słyszę nadal, że ja sama nie staram się, że wymagam od siebie właśnie za mało. Nie chodzi tu jedynie o wyniki szkolne (choć dla przykładu powiem, że trójki były uznawane za koniec świata), a też o pewne funkcjonowanie w społeczeństwie. Wiem jednak, że nikt - a przynajmniej matka, kiedyś rozmawiałam z nią - nie przelewa na mnie swoich ambicji. Ona po prostu chce, bym miała w życiu jak najlepiej i zapracowała sobie na to.
Gdy dojrzałam i dowiedziałam się nieco więcej o sobie, zaobserwowałam pewną tendencję odnośnie zrywania ciężko "zarobionych" kontaktów z innymi w ciągu jednej chwili, pod wpływem impulsu. Nie umiem tego opisać, ale pewnie będziecie wiedzieli, o co chodzi. Nie umiem przy sobie nikogo zatrzymać, nikomu nie pozwalam się też zatrzymać przy mnie. Boję się, że spotka mnie ze strony takiej osoby to, co robili mi moi rówieśnicy w latach wczesnoszkolnych. Że ktoś mnie odrzuci, wyśmieje. Mam świadomość, że pozwoliłabym się komuś takiemu ranić tylko po to, by nazajutrz usłyszeć jedno miłe słowo i mieć iluzję normalności. Nigdy nie byłam z nikim w związku, nie trzymałam nikogo za rękę, nie mówiłam nikomu "kocham cię". Nie flirtowałam z nikim, nie patrzyłam na nikogo jak na potencjalny obiekt seksualny czy też uczuciowy. I w drugą stronę. Potrafiłam przepłakiwać całe dnie z powodu samotności, braku bliskości. I fizycznej, i psychicznej, jednak nadal nikogo nie miałam i nie mam. Nawet na chwilę. Nawet na jeden pocałunek, nic więcej. W dzisiejszych czasach wydaje się to wyjęte wręcz nie z tej epoki, wiem. Bywały osoby, wobec których z niewiadomych powodów odczuwałam raz wręcz uwielbienie, raz nienawiść i obrzydzenie. Zupełnie tak, jak do siebie samej.
Mam poczucie bycia nierzeczywistą, tracę swoje nawyki, przyzwyczajenia i cechy charakterystyczne. Coś, co kiedyś mnie pasjonowało, dziś ani ziębi, ani grzeje. Gdybym miała siebie opisać, nie umiałabym powiedzieć nic ponad to, co widać na pierwszy rzut oka - kolor włosów, oczu, wzrost, tego typu rzeczy.
Nie mam możliwości pójścia do terapeuty. Nie stać mnie. Rodzina na nieśmiałe sugestie reaguje zdaniami w stylu "każdy ma swoje problemy", "znowu się użalasz nad sobą?", "ja mam już tego dość, wychodzę". Myślę, że jestem dla nich toksyczna. I oni dla mnie. Doskonale się w tym aspekcie uzupełniamy.
Zaczyna mnie to przerażać. Coś chyba jest ze mną nie tak. Od jakiegoś czasu mam dodatkowo wrażenie, że zdarza mi się widzieć kątem oka coś w rodzaju omamów - ciemne lub świetliste plamy, zarysy. Nie umiem na niczym się skoncentrować, szwankuje mi pamięć. Nie mam energii na nic. Od połowy czerwca nie spotkałam się z nikim nawet tak pogadać, nie wyszłam z domu. Nawet, gdybym chciała, nie miałabym z kim. Nie wiem, czy zapracowałam sobie na to sama, czy to wina otaczających mnie osób, czy też może pół na pół.
Nie jestem wierząca. Myślę jednak, że gdyby piekło istniało, to mogłoby być właśnie odwzorowaniem mojego aktualnego stanu.