Tacyt
-
Postów
12 -
Dołączył
-
Ostatnia wizyta
Odpowiedzi opublikowane przez Tacyt
-
-
Dziękuję Wam za odpowiedzi.
Przed chwilą napisałem długiego posta ale kliknąłem nie tam gdzie trzeba i cały mi się usunął...
No w każdym razie musze powiedzieć, że najogólniej zgadzam się z Wami. Jak przemyślę to wszystko na spokojnie to sytuacja też wydaje mi się do rozwiązania. Mama przecież radzi sobie kiedy jestem w pracy poza tym ma pod ręką bardzo sprawnych dziadków, mają oni co prawda po osiemdziesiąt-parę lat ale ich kondycji mógłby pozazdrościć niejeden sześćdziesięciolatek (mieszkają oni w tej samej kamienicy co my tylko piętro niżej). Poza tym mama ma jeszcze siostrę, która co jakiś czas ją odwiedza, z kolei kiedy nie kłucą się z tatą (tak jak dziś np.) to są dla siebie super.
Po drugie Kraków znajduje się 45 min do godziny drogi od mojej miejscowości, więc z powrotem do domu, choćby raz w tygodniu na dzień czy dwa nie byłoby problemu. Mój brat wraca na weekendy więc ja, z racji nieregularnych dni w pracy mógłbym pojawiać się w tygodniu. Mama może nie czułaby się wtedy jakoś "bardziej opuszczona" a ja na pewno odczułbym róznicę.
Jeśli chodzi o jakąś obcą osobę do pomocy to na chwilę obecną takowa nie jest niezbędna (mam nadzieję, że nigdy nie będzie). Znając charakter mamy ona przenigdy nie chciałaby się zgodzić na taką formę pomocy (nie wynika to z jej choroby tylko z charakteru - mama nigdy nie lubiła nawet gości), ma dużą potrzebę swobody we własnym domu i na pewno byłaby bardzo skrępowana.
Jak pomyślę o tym wszystkim logicznie to największą przeszkodą wydaje mi się to jak rodzice mogliby przyjąc moją deklarację o chęci wyprowadzenia się. Boję się o psychikę mamy, bo wiem, że jestem dla niej ogromnym wsparcie, nie tylko jako opiekun ale jako toważysz, kompan do rozmów, żartów itp. Mama czasami łapie doła przez chorobę ale dzięki mnie nie jest źle i szybko wychodzi na prostą, w większości czasu ma dobry chumor, ale wiem, że nie ma zbyt mocnej psychiki i boję się jak odczułaby moją wyprowadzkę. Nie sądzę by robiła mi wyżuty - też na pwno chcę mojego dobra, ale sam obawiałbym się o nią.
Zdaję sobie sprawę, że aby coś zmienić muszę w końcu wziąść sprawy w swoje ręce i pomyśleć trochę więcej o sobie. Postaram się przeprowadzić rozmowę z rodzicami, ale muszę się do niej przygotować. Mam nadzieję, że starczy mi odwagi siły i determinacji, żeby zawalczyć o siebie. Zawalczyć nie z rodzicami, bo moje szczęście to z pewnością nasz wspólny cel, ale z własnymi obawami (być może nieuzasadnionymi) które pojawiają się w mojej głowie, kiedy pomyślę o zmianie status quo.
-
Witam.
Mimo, że już długo myślałem nad założeniem tego wątku to dopiero podobne problemy użytkownika Asembler skłoniły mnie do napisania tutaj. Nie chcę podłączać się pod jego wątek gdyż sytuacja jest nieco inna a wypadałoby mi ją przedstawić w całości - w każdym razie tego właśnie potrzebuję.
A zatem do rzeczy.
Najogólniej chodzi mi o moją obecną sytuację życiową z której jestem niezadowolony. Mam 25 lat, jestem po studiach, zarabiam i byłbym w stanie utrzymać się sam a mimo to ciągle mieszkam z rodzicami w moim rodzinnym domu. Dlaczego tak jest? Najpewniej przez chorobę mamy, która uniemożliwia jej życie "na pełnych obrotach" z kolei praca ojca wymaga od niego bycia cały czas poza domem przez 6 i pół dnia w tygodniu. Mama choruje na stwardnienie rozsiane - jej stan nie jest bardzo zły - ciągle jest w stanie chodzić - choć z trudem. Po domu porusza się samodzielnie (chwytając się mebli itd.), wyjście z domu jednak jest nie lada problemem. Zawsze potrzebuje asysty kogoś i pomocy, ugotowanie czegoś sprawia jej spory trud jak i z resztą stanie na nogach przez dłuższą chwilę. Mieszkamy w niewielkim mieście pod Krakowem. Ja pracuję w Krakowie, do pracy dojeżdżam i wówczas gdy mam dni robocze jestem wyłączony z domowych zajęć (pracuję po 12 godzin), kiedy mam wolne z kolei to robię zakupy, zabieram mamę na spacer, który jest dobrą rehabilitacją, zmieniam tatę w pracy na 2-3 godziny (prowadzi on kiosk), żeby mógł spokojnie przyjść do domu na obiad i odpocząć, poza tym ugotuję, posprzątam itp.
Żeby była jasność - nie skarżę się na to, że pomagam rodzicom, jest to zupełnie ok i nie wyobrażam sobie inaczej. Problem w tym, że w tym wszystkim zaczyna brakować miejsca dla mnie.
Po pierwsze: chciałbym się usamodzielnić, żyć na własny rachunek, mieć więcej prywatności i przestrzeni dla siebie. Moi rodzice są ok., poza tym, że szanuję ich i darzę miłością także bardzo ich lubię. Nie znaczy to, że są bez wad. Mama jest dosyć apodyktyczna, chciałaby wszystko wiedzieć i czasami muszę bardzo ostro zaznaczać granice jej ingerencji w moje sprawy. Może to normalne dla mam, ale niekiedy traktuje mnie jak dziecko w niezwykle irytujący sposób (np. mówi mi, że „mam iść spać”, jak mam na następny dzień wcześniej wstać a raz zrobiła mi awanturę, że nie chcę ubrać pewnej kurtki, bo inna, którą chciałem jest za cienka na takie zimno). Nie ustępuję jej, tłumaczę (a jak nerwy mi puszczą to też krzyczę), że ona nie może mi „kazać”, co najwyżej może „radzić” i niby ona to rozumie, ale dalej robi swoje. Wiem, że to brzmi głupio, ale to jest problem, czasem doprowadza mnie tym do szaleństwa. Poza tym miewa do mnie pretensje, kiedy wezmę np. dodatkowy dzień w pracy (nigdy mi tego nie „zakaże” ale potem mi wyrzuca, że „trzeba odpocząć” itp.) czasami nie ma żadnych „ale” choć ja sam odczuwam niepokój, kiedy poczynię jakieś zmiany w swoim grafiku i mam jej o tym powiedzieć a to już na pewno nie jest normalne ani tym bardziej zdrowe. Nasze relacje jednak są najczęściej dobre, często się kłócimy, ale nie obrażamy się raczej i ogółem dużo gadamy na fajne tematy.
Teraz czas na tatę. Najgorsze jest to, że jego praca uniemożliwia mu większą pomoc w domu (zakupy, gotowanie, spacer z mamą itp.) przejęcie części moich obowiązków. Poza tym i on i mama mają dość wybuchowe temperamenty i często się kłócą. Czasami przyznam rację jednemu, czasem drugiemu (częściej jednak mamie), czasem sam zrugam jednego, albo obu, ale zawsze staram się doprowadzić przez to do porozumienia. Jestem trochę mediatorem i za bardzo jestem wsiąknięty w ich wewnętrzne konflikty. Boję się bardziej o mamę, bo ona jest chora. Obawiam się, że beze mnie byłoby jej ciężko z ojcem, nie tylko ze względu na załatwianie codziennych spraw, ale na te częste konflikty. Rodzice nigdy też nie gniewają się na siebie długo i ich relacje są przez czas „zawieszenia broni” bardzo dobre, ale boli mnie to, że jak sądzę to mi najbardziej leży zdrowie mamy na sercu z całej rodziny, bardziej niż ojcu (który czasem lubi wypić piwo i to w pracy co najczęściej prowokuje ataki mamy (słuszne z resztą) i konflikty) i bratu (który mieszka poza domem). Może się jednak mylę?
Kolejną rzeczą jest to, że mieszkając tu gdzie mieszkam, jestem odizolowany od znajomych z Krakowa. W pracy poznałem naprawdę świetnych ludzi. Uwielbiam spędzać z nimi czas, imprezować itp., ale rzadko mam okazję żeby spotkać się z nimi w wolnym czasie. Po pracy nie pójdę z nimi na piwo, bo mam ostatniego busa do domu, w wolny dzień nie przyjadę, bo tracić dwie godziny na dojazd tam i z powrotem jest bez sensu. Jestem przez to samotny, nie mam dziewczyny, bo i nie mam wiele okazji do spotkań towarzyskich, kursując tylko na linii praca – dom. W moim miasteczku nie ma nic ciekawego, nie mam tu znajomych, że już o pespektywach rozwoju nie wspomnę (Kraków dawałby mi wiele możliwości, zarówno poprawy swojej sytuacji towarzyskiej jak i ciągłego rozwijania się – póki co uczęszczam tylko na angielski).
Jak zmienić swoje życie?
Jak być szczęśliwym i czy to w ogóle możliwe? (Teraz jest jak opisałem, a wyprowadziwszy się pewnie cały czas zamartwiałbym się o rodzinę)?
Strasznie się rozpisałem za co przepraszam, mam nadzieję, że komukolwiek zechce się to przeczytać i coś doradzić. Czekam z niecierpliwością na odpowiedzi.
Pozdrawiam.
-
Mi się wydaje, że niezależnie od powodów dla których zapadamy na depresję to czynnikiem który pogłębia ją i utrudnia nam wyjście z niej jest to, że nie potrafimy otworzyć się przed ludźmi w bezpośredniej rozmowie. Nie wiem jak wy, ale ja na przykład odczuwam wielką potrzebę opowiedzenia komuś o tym jak źle się czasami czuje i mimo, że być może są osoby które chciałyby mnie wysłuchać to ja nie potrafie z nimi otwarcie porozmawiać. Wolę udawać, że jestem zadowolony, przykleić uśmiech do twarzy i nie narzekać. Osoby które są bardziej otwarte i umieją dzielić się z innymi swoimi emocjami są mniej podatne na depresję oraz łatwiej mogą z niej wyjść.
Życie nie jest idealne, wielu ludzi ma problemy, złe przeżycia z dzieciństwa, trudną sytuację, odczuwa presję społeczną itd. ale chyba nie wszyscy z nich pogrążąją się w czarnych myślach. Z drugiej strony wielu może być takich jak ja, którzy udają, że są zadowoleni a tak na prawdę bardzo cierpią.
-
Witaj AarONR,
Twoja sytuacja w domu jest rzeczywiście bardzo trudna. Siostra potrzebuje terapii, największum problemem bedzie to by zgodziła się podjąć leczenie. Jest już zupełnie dorosła, nie wydaje mi się aby łatwo było Tobie lub Twojej mamie wpłynąć jakoś na jej zachowanie. Z tego co piszesz wnioskuje, że Twoja siostra jest bardzo samotną i nieszczęśliwą osobą. Przez częściową utratę słuchu miała problemy w życiu, a teraz kiedy nie układa jej się stara się zwalić całą winę za to na swą dolegliwość. Jest smutna, bo jej życie nie wygląda tak jaby chciała - a swój żal wyładowuje na Was. Mama, jak sam piszesz, bardzo dużo uwagi poświęcała jej zawsze. Być może z powodu jej choroby stała się wobec niej zbyt uległą. Siostra najprawdopodobniej sądzi, że bez jej zgody mama nie ma prawa decydować o wielu sprawach. Znaleźć kogoś bądź usamodzielnić się -zważywszy na jej stan - może być jej dość trudno, a myślę, że to dopiero dałoby jej szczęście. Twoja siostra potrzebuje zmiany swojego życia, ale żeby to mogło się stać powinna zacząć od terapii.
Wy, jak pisze Monika, spróbujcie zacząć od rozmowy, spokojnej i życzliwej, choć wyobrażam sobie jak trude musi o być.
Pozdrawiam
-
Mysle, rav71, że miałeś racje pisząc, iż dzielenie się swoimi doswiadczeniami raczej nie uwolni nas od problemu, ale mimo wszystko dobrze sie wygadać i poczuć, że nie jest się samemu z problemem
Powiem Wam, że wiele z tego o czym piszecie dotknęło również mnie w dzieciństwie. Nadopiekuńczy (choć wspaniali) mama, babcia i dziadek; rónież bardzo dobry choć nieco mrukliwy ojciec (do którego jak już pisałem byłem z reguły w opozycji), załatwianie za mnie wielu spraw. W domu miałem jednak zawsze bardzo dobrą atmosferę i dobrze się tam czułem - nigdy nie było przemocy - co najwyżej kłutnie, czasem częstsze ale w granicach normy. Już w przedszkolu za to trzymałem sie raczej na uboczu. Bardziej niż z dziećmi lubiłem rozmawiać z dorosłymi, uchodziłem nawet za gadułę i dalej tak jest jednak tylko w towarzystwie, gdzie czuje się zupełnie pewnie. W kontaktach z innymi dziećmi byłem wycofany i nie miałem wielu kolegów. Miałem za to brata i świetnego kumpla poza przedszkolem i szkołą (do dziś jest moim najlepszym kumplem). W podstawówce było lepiej, nawiązałem kilka przyjaźni, spotykałem się z kolegami po szkole poza tym miałem tego ww. kumpla. czasami jednak dokuczano mi bo byłem gruby i raczej niesprawny na wf-ie, ale wtedy jeszcze nie przejmowałem sie tym zbytnio i nawet umiałem odpyskować.
Najgorszy okres był w gimnazjum i podejrzewam, że to właśnie wtedy moja psychika została najpoważniej uszkodzona. W mojej nowej klasie pojawiły się trzy osoby które stosowały wobec mnie przemoc psychiczną. Jako, że byłem osobą dumną i taką, która wówczas jeszcze nie przejmowała się opinią ogółu, zdradziłem się kilka razy z moimi "nietypowymi" zainteresowaniami. Bardzo lubiłem telenowele co nie jest chyba typowo "męskie" a jako że miałem opinie innych literalnie w d*** to i się z tym nie kryłem. Z czasem stałem się pośmiewiskiem tych trzech osób, które ciągle mi coś dogadywały (reszta klasy - muszę to przyznać była w większości w porządku i nie byłem wyalnienowany, miałem z kim gadać i siedzieć - przynajmniej w szkole, bo poza szkołą raczej się z nie spotykalismy (poza kilkoma imprezami) - fakt, że i ja nie nalegałem). Najgorsze było, że ta banda debili (mowa o tych trzech) zaczęła nazywać mnie pedałem, co było dla mnie bardzo upokarzające (nie jestem broż Boże homofobem, ale gejem też nie jestem, dlatego było to dla mnie szczególnie bolesne). Cierpiałem sam, nikomu o tym nie mówiłem, z kolegamiz klasy, którzy to widzieli, nie rozmawiałem na ten temat. Wstydziłem sie tego jak cholera. Chyba wtedy poczułem się poraz pierwszy gorszy od innych, to też obniżyło najbardziej moje poczucie męskości. Myslę, że ten czas gimnazjum miał najbardziej zgubienny wpływ na moją psychikę. Co więcej skład klasy w liceum był bardzo podobny (byli w nim też ci trzej moi prześladowcy), ale już się mnie tak nie czepiali. Mimo to czułem się jak ktoś splamiony, jak ktoś, kogo nikt nie zechce polubić. Może nawet było inaczej bo ludzie w klasie byli ok, ale i tak nikt nigdy nie zaprosił mnie na żadną imprezę; ja też się jednak nie wpraszałem i nie zabiegałem specjalnie o wielkie przyjaźnie (miałem świetnych kumpli poza domem, choć tylko dwóch). Wiele z osób w liceum widziało jak byłem traktowany w gimnazjum przez co wstyd za te upokorzenia trwał we mnie przez cały czas. Często zastanawiałem się co oni o mnie myslą. Nawet nie starałem się o względy żadnej dziewczyny, bo bałem się że żadna nie bedzie chciała być z taką ofiarą jak ja (choć bardzo lubiłem kontakt z dziewczynami, a koleżanki miałem ok). Sądzę, że w gimnazjum właśnie straciłem wiele z poczucia własnej wartości, ten czas zawarzył także na moim postrzeganiu samego siebie. Spowodował wstyd za swą bierność i niemoc, wstyd przed każdym kogo mogę poznać, wstyd przed kobietą, którą mógłbym pokochać.
Jeszcze nigdy nikomu o tym nie mówiłem, nawet osobom, które widziały moje cierpienia. Na studiach miałęm znajomych, ale raczej nie spotykaliśmy się prywatnie (no... bardzo rzadko) - studiowałem zaocznie, nie imprezowałem, mam poczucie, że zmarnowałem wiele czasu. Mogłem mieszakć tam gdzie studiowałem i pracować, albo studiować dziennie, wtedy miałbym inne życie, może bardziej bym się zsocjalizował. Teraz mam już 24 lata, tytół mgr, prawie zerowe doświadczenie zawodowe, słabe perspektywy (no chyba, że wypali z doktoratem, ale nie wiem jak uda mi się robić doktorat w innym miescie i opiekować się chorą mamą, podczas gdy ojciec(na zmianę ze mną) pracuje od 6:00 do 20:00, a raczej ciężko będzie mu zatrudnić kogoś do pomocy ze względu na ciężką sytuację materialną), brak dziewczyny, brak pieniędzy...
Ale, dość tego użalania się nad sobą, czasami są chwile gdy czuje się szczęśliwy. Mam wspaniałych rodziców, sam jestem zdrowy, mam zainteresowania...
Chyba czas kończyc tego posta bo zaczynam odbiegać od tematu... Cieszę się jednak bardzo, że udało mi się wkońcu (poraz pierwszy) podzielić z kims moimi ciężkimi doświadczeniami z gimnazjum...
-
Witam,
mam nadzieję, że tknę w Was trochę nadzieji.
Ja również borykałem sie z natrętnymi myslami, które najpierw koncentroały się wokół Boga, obrażały Go, były bluźniercze - strasznie się tym przejmowałem, myslałem wręcz że jestem potępiony itd. Potem sytuacja się uspokoiła, lecz po jakimś roku wszystko wóciło ze zdwojoną siła - doszły też wizje przemocy i to wobec najbliższych. Ból był okropny, co więcej trwałem w nieświadomości problemu, nie wiedziałem co mi dolega, czułem, że jestem potworem. W takim stanie wegetowałem przez prawie rok, aż pewnego dnia, kiedy te myśli doprowadziły mnie już na skraj wyczerpania, siadłem do komputera i po przeczytaniu pewnego listu do psychologa z analogicznym problemem odkryłem co mi dolega. Rozkleiłem się czytając to... Wtedy nastąpił zwrot.
Wy macie już świadomość Waszego zaburzenia - ja go nie miałem. Kiedy zaś pojąłem co mi dolega, dało mi to ogromną siłe. poczułem, że nie jestem sam, że to zaburzenie a ja nie jestem niczemu winny. Postanowiłem sobie, że już nigdy nie będę się przejmował tymi myślami. Dawniej bałem się ich panicznie - aby mnie nie naszły - i to je ściągało. Potem stwierdziłem, że nie będę na siłe ich odganiał, lecz przestane się za nie katować. Nawet jeśli jakaś z tych myśli naszła mnie to przestałem się tym przejmować. Ze zdziwienie stwierdziłem, że problem, który męczył mnie kilka lat (z przerwami) zniknął w ciągu kilku dni. Od trzech lat jestem wolny od tych myśli.
Wy wiecie co wam dolega a mimo to problem nie mija... Mimo wszystko mam nadzieje, że mój przykład nieco Wam pomoże. Mogę poradzić wam jedno - nie możecie winić się za te myśli, one nie wynikają z waszej natury. Tak na prawdę są to rzeczy najbardziej sprzeczne z waszym prawdziwym wnętrzem. Tylko ludzie głęboko wierzący mają natrętne, bluźniercze mysli wobec Boga, a osoby które nigdy nikogo by nie skrzywdziły są nękane obrazami w których dokonuja krwawych rzezi na najbliższych.
Powodzenia w walce z natręctwami!
-
To może być nerwica natręctw, objawiająca się nachalnymi, niechcianymi obrazami i wyobrażeniami, które im bardziej chcesz od siebie odrzucic tym łatwiej do Ciebie wracają. Poczytaj w necie albo tu na forum o nerwicy natręctw - wiedza pomaga, wiem to własnego doświadczenia.
-
Etien, chciałbym, żebys mnie dobrze zrozumiała. Broń Boże nie twierdzę, że robienie doktoratu, radzenie sobie z problemami życia itd. jest czymś typowym dla mężczyzn a dla kobiet już nie. Daleko mi od jakiegokolwiek seksizmu. Nie twierdzę też, że kobieta nie musi sie przejmować, gdy coś jej nie wychodzi BO jest kobietą. Nie znaczy to jednak, że to o czym napisałem nie ma prawa dawać mi poczucia męskości. Jest to wszytko dla mnie dowodem mojej siły, sprawności, zaradności - tak samo jak to co czyni, że nie czuje sie męski dowodzi mi mojej słabości i bezradności.
Zwróć uwagę, że zyjemy w społeczeństwie, które wymaga od mężczyzn tych wyżej wymienionych przeze mnie pozytywnych cech. Stereotypowo też, kobieta ma społeczne przyzwolenie na więcej słabości. Rozumiem, że zawalając coś ważnago, na czym danej osobie zależało (zwłaszcza na polu kariery) osoba ta zawsze czuć się będzie fatalnie i słabo - z tym, że w przypadku kobiety nie będzie to (przynajmniej w większości sytuacji) skutkować obniżeniem poczucia jej kobiecości a u mężczyzny może poczuciem męskości zachwiać. Kobieta może, jak sądzę, osiągnąć w życiu nie mniej niż mężczyzna, jednak to społeczeństwo wymaga więcej od mężczyzny; dlatego my też, będąc mężczynzami, odczuwamy porażki życiowe bardziej z uszczerbkiem dla swej tożsamości płciowej, choć na innych polach bolą nas one tak samo jak Was.
Przykładowo:
1. Co myśli kobieta, która traci pracę?: Jestem beznadziejna, jak ja teraz utrzymam rodzinę, do niczego się nie nadaję... itd.
2. Co myśli mężczyzna, który traci pracę?: Jestem beznadziejny, jak ja teraz utrzymam rodzinę, do niczego się nie nadaję, co ze mnie za facet?... itd.
(oczywiście nie każda kobieta i nie każdy mężczyzna tak pomyśli, ale załóżmy że mamy do czynienia z osobami o takiej a nie innek kondycji psychicznej. Raczej trudno sobie wyobrazić, by sytuacja ta zachwiała poczuciem kobiecości a męśkości jak najbardziej).
Pozdrawiam
-
Vilgefortz, pisząc to na co zwróciłeś uwagę, miałem na myśli problem dość złożony:
Po pierwsze nie uważam, że jestem osobą nie zasługującą na miłość czy przyjaźń, sądzę, że należą mi się one i mógłbym sie sprawdzić w roli osoby dającej te uczucia i nimi obdarowywanej. Ja siebie rozgrzeszam ze wszystkiego, mam wady, ale ogónie nie oceniam się źle. Są jednak rzeczy, których najnormalniej się wstydzę i bałbym sie być z kims zupełnie szczerym - a jak wiadomo, miłość wymaga szczerości. Tutaj, anonimowo mogę łatwiej jest o tym mówić.
Wstydze się tego, że w szkole pewne osoby zaczepiały mnie a ja nie umiałem sie im odgryźć (może i to głupie ale tak jest; kto chciałby kochać faceta, który nie umiał sie obronić?) wstydze się swoich marnych osiągnięć; boje się, że jeśli ktoś wiedziałby jak wyglądało dotąd moje życie (mało znajomych, siedzenie w domu, mało bliskich kontaktów z kobietami) to nie chciałby się ze mną zadawać myśląc, że coś ze mną nie tak.
Na prawdę zakochany byłem tylko raz, ale przed każdym spotkaniem z tą kobietą (od momentu, gdy zaczęliśmy juz być ze sobą nieco bliżej) bardzo się stresowałem; i choć było bajecznie, bałem się, że gdyby ona wiedziała o mnie więcej to nie chciałaby ze mną być - zgrywałem osobę bardziej pewną siebie niz jestem. Miałem wobec niej kompleksy (ona studia i praca, samodzielne mieszkanie, ja wówczas tylko studia i mieszkanie z rodzicami). To wszystko szybko się rozpadło z jej winy oficjalnie (a może i faktycznie z mojej bo nie byłem z nią szczery, bo nie zawalczyłem o nią, kiedy prosiła o czas, nie ma co wgłębiać się w szczegóły). Juz na tym przykładzie zauważyłem jak bardzo boje sie odrzucenia i skrywam swoje prawdziwe ja przed innymi, bojąc się, że wydałoby im się ono mało atrakcyjne.
Mam nadzieje że w miarę udało mi się to wytłumaczyć, ale słowa i tak nigdy nie oddadzą do końca tego, co chciałoby się wyrazić.
Pozdrawima
-
Z ciekawościa przeczytałem wszystkie wątki w tym temacie i też chciałbym dodać coś od siebie, ponieważ czuje, że i mnie ten problem dotyczy.
Juz dwa razy zaczynałem pisać swojego posta ale skasowałem wszystko bo zaczynałem opowiadać całe swoje życie zbytnio odbiegając od tematu... może kiedy indziej, w innym wątku...?
Postaram się napisać zwiężle.
Dlaczego czuje się mało męski:
- brak odpowiedniego wzorca z dzieciństwa (ojciec jest dobry, ale zawsze byłem do niego w opozycji, różnica charakterów , jestem zupełnie inny).
- nieśmiałość
- mało kontaktów z ludźmi w ogóle
- ciągle mieszkam z rodzicami, brak samodzielności
- brak osiągnięc na polu kariery zawodowej (1,5 roku pracy w restauracji, teraz u ojca w kiosku, na niejsasnych zasadach (zazwychaj po 3 godz. dziennie, za darmo - resztę czasu spędzam z chorą mamą)
- kompelksy wobec jedynego, bliższego kumpla (jest młodzy ode mnie a wydaje mi się, że osiągnął o wiele więcej)
- tłumienie w sobie emocji
- mało stereotypowo męskich zainteresowań
- mało bliższych kontaktów z kobietami (nigdy nie stworzyłem dłuższego związku)
- strach przed bliskością i otwarciem się (mam wrażenie, że prawdziwego ja nikt nie zechciałby kochać czy lubić)
- brak wiary we własne siły (mam plany i marzenia ale ciągle mam wrażenie, że nie uda mi się ich zrealizować)
- często oceniam się jako nieciekawego toważystko (choć nie zawsze)
.... na pewno coś jeszcze by się znalazło, ale na razie ciężko mi zebrać myśli...
chcę jeszcze napisać co czyni, że czuje się męski:
- pewne sukcesy (ukończenie studiów z b. dobrymi wynikami)
- plan zrobienia doktoratu (gdy mysle, że może mi się udać)
- siła do stawiania czoła codziennym problemom (bycie oparciem dla mamy chorej na stwardnienie rozsiane, opieka nad nią, zabieranie jej na spacery, dbanie o pogdna atmosferę w domu mimo choroby, troska o dom, pomoc ojcu w pracy, poświęcanie czasu na naukę w kierunku przyszłego doktoraatu)
... Na razie tyle napiszę, bo o tej porze nie jestem w stanie już myśleć...
dobranoc i powodzenia
-
Opis sytuacji jest na prawdę szokujący! Przykro mi to mówić ale sami doprowadziliście do tego (tzn. gł. Twoi rodzice). On przyzwyczaił się, że wszystko mu wolno, że nikt nie może mu podskoczyć, że każdy ma wykonywać jego polecenia. Nie szanuje nikogo, nie liczy się z nikim, nie szanuje tez waszych pieniędzy itd.
Co w tej sytuacji zrobić? Tak jak juz ktos pisał, olać go, nie rozmawiać, nie zwracać uwagi, ignorować (gdy jest nieznoścy), jeśli zas wykazuje dobą wolę, zrobi coś dobrego, pomoże w czymś, chwalić, ale nie w sposób jakby zrobił coś nadzwyczajnego, tylko jakby to było normalne zachowanie (powiedzieć dzięki, uśmiechnąć się itp.). Można czasem poprosić go np., żeby umył naczynia - jak bedzie sie opierał to powiedzieć, że on przecież też tu mieszka i też z nich je, jeśli odpowiedzią będzie znów coś w stylu "wypier..." to zostawic go a następny posiłek podac mu na brudnym tależu, albo wogóle powiedzieć, że skoro on nie może umyc naczyń to dlaczego np. mama ma dla niego gotować i nie dac mu raz obiadu. Jak się wścieknie - olać go - a jak będzie na prawdę nie znośny, to po prostu wyjśc z domu, niech się wykrzyczy, niech coś zniszczy - tylko, że potem, oczywiście za własne pieniądze będzie musiał to odkupić lub naprawić. Potrącac mu z kieszonkowego itd. Jak ma jakieś długi wobec rodziców to też niech obetną mu z kieszonkowego, aż je spłaci (o ile dostaje kieszonkowe). Nauczuć, że w życiu za wszystko co robimy spotykaja nas konsekwencje.
Nie zapominajcie, że przy tym wszystkim musi czuć, że go kochacie i nie robicie tego ze złego serca tylko dla jego dobra. Przecież z takim nastawieniem do życia i świata jakie ma, będąc dorosłym zupełnie sobie nie poradzi - albo stoczy się na dno albo skończy w więzieniu.
Ja, rodzina i sytuacja życiowa
w Problemy w związkach i w rodzinie
Opublikowano
Dziekuę za kolejne odpowiedzi. :)
To prawda, czuję to już od dawna. Poza samym odczuwaniem "liznąłem" też trochę wiedzy psychologicznej i zdaję sobie sprawę, że jestem na etapie rozwiązywania konfliktu rozwojowego wieku wczesnej dorosłości (teoria Eriksona bodajże). Czuję brak, pewien zastój rozwojowy, stagnację. Mam wrażenie, że nie idę do przodu - w każdym razie nie tak szybko jakbym chciał i mógł. Chcę rozwiązać ten konflikt pozytywnie, chcę być szczęśliwy. Jest to dla mnie duży problem, który generuje ból i poczucie niespawiedliwości. Mój młodszy brat, jest jeszcze studentem, mieszka w Krakowie, ma inne życie - nawet gdy przyjeżdża do domu to ciąge "nie ma czasu", "uczy się" itp. Jesli trzeba coś zrobić to zrobi to oczywiście, ale jest jakoś bardziej zdystansowany niz ja. To on z pewnością ma rację, na pewno jest szczęśliwszy ode mnie. Nie mam do niego żalu, żadko rozmawiamy, on może nawet nie zdaje sobie sprawy jak ja się czuję. Jest mi niezwykle trudno się uzewnętrzniać, zabiegać o własne potrzeby, zwieżać komukolwiek. Czasami udaje mi się to ale zwykle wobec osób, które i tak nie mogą mi pomóc.
Co więcej, dziadkowie zapisali mi w spadku swoje mieszkanie pietro niżej od mamy, żebym zawsze miał na nią oko. To dla mnie bardzo wiele i jestem im niezmiernie wdzięczny, ale paradoksalnie czuję się w ten sposób jeszcze bardziej przywiązany. Mam nadziję, że jeszcze długo tam nie zamieszkam, bo dziadkowie bedą żyć jaknajdłużej, ale w świadomości mojej rodziny po trochu zapisałem się już jako opiekun mamy. Dziadkowie narazili się na to nawet swojej drugiej córce - siostrze mamy - bo od dawna to mieszkanie było obiecywane jej synom, ale na szczęście relacje ułożyły się dobrze.
Co do taty, to nie ma możliwości, żeby zatrudnił kogoś do pomocy do kiosku bo jemu samemu ledwo starcza na opłaty domowe i kredyt. To raczej nie mam na co liczyć. I, konkludując, myslę, że plan przeze mnie przedstawiony jest możliwy do zrealizowania, ale jego najtrudniejszym punktem będzie rozmowa z mamą.