Skocz do zawartości
Nerwica.com

Witam


Ooak

Rekomendowane odpowiedzi

.......

Witam...

Zapisałam się na to forum, gdyż nie potrafię sobie poradzić z moimi problemami....

Jednak przeglądam tematy i nie wiem, gdzie powinnam się wpisać...

Nie wiem co mi jest... Wszystko jest nie tak... A najbardziej że mną...

Co się stanie jeżeli źle wybiorę dział?

Nie wiem co mi jest- nie jestem psychologiem..

 

 

 

Pozdrawiam wszystkich serdecznie

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Jestem dla siebie jednym wielkim rozczarowaniem... Nie wiem o co chodzi, ale moje życie od samego początku jest jakąś wielką pomyłką...

Jestem przekonana, że każdemu z Was kiedyś zadano pytanie- "jakie jest Twoje pierwsze wspomnienie?".... moim jest sytuacja w której w przedszkolu dzieci przezywały mnie grubą świnią... zezulą... brzydulą... itd...

dzieci potrafią być bardzo okrutne, bo są po prostu szczere... mówią to co myślą..

Nie było dnia w którym nie wróciłabym do domu i nie płakała w kąciku za drzwiami, po cichu, żeby nikt nie widział...

Dlaczego po cichu? Bo pomimo najwspanialszej rodziny na świecie... nie chciałam usłyszeć od mojej mamy: że "na pewno tak nie było", "wmawiasz sobie", " nie wierzę, że tak Ci powiedzieli"...

Patrząc na dzisiejsze dzieci... i na moje stare fotografie- wyglądałam normalnie... nie byłam gruba... ( grubsza niż wszystkie filigranowe dziewczynki i znacznie wyższa, ale nie gruba).. w szkole podstawowej sytuacja niestety się powtarzała...

Bałam się komukolwiek zaufać, gdyż niejednokrotnie moje "przyjaciółki" bardzo mnie raniły... przezywając mnie również przy reszcie grupy...

Nienawidziłam chodzić do szkoły... nie chodziło o naukę... gdyż byłam 2 najzdolniejszą uczennicą...

Jako pierwszej z dziewczynek zaczęły mi rosnąć piersi.. i zaokrąglać się biodra... chłopacy dokuczali mi... to wszystko było przykre, upokarzające... i często miałam ochotę po prostu uciec,...

Sytuacja w której kolega gonił mnie ze szpilką na lekcji plastyki i chciał ukłuć mnie w pierś, bo chciał zobaczyć, czy z niej uleci powietrze.... kiedy mnie złapali , żeby mógł to zrobić pobiłam ich w ramach samoobrony... i wtedy nagle pani wychowawczyni się "obudziła" i ja dostałam uwagę do dziennika... przecież nie widziała całego zdarzenia....

oprócz mnie była jeszcze jedna dziewczyna, którą jeszcze traktowali gorzej niż mnie... do czasu... gdyż zawsze stawałam w jej obronie...

Jestem bardzo, ale to bardzo empatyczną osobą... i bardzo nie lubię jak komuś dzieje się krzywda...

więc nie było dnia w którym nie wracałabym do domu i nie płakała w kąciku...

W liceum wydawałoby się, że już są ludzie bardziej dojrzali... niestety trafiła mi się jedna moja imienniczka zresztą.. która terroryzowała całą klasę... kilka razy stanęłam w obronie jednej dziewczyny i się zaczęło...

znowu zaczęły się wyzwiska...

Wszystkie te wspomnienia pomimo, że były bardzo, bardzo dawno temu- powracają nieraz jak bumerang i bardzo ranią... jednak najbardziej pamiętam dwie sytuacje, które zupełnie odmieniły moje życie...

1) kiedy byłam mała ( nie wiem 4-6 lat) uciekałam się do tańca... taniec bardzo pomagał mi przetrwać... podobno bardzo dobrze mi wychodziło ( chociaż nie wiem, czy to nie było kłamstwem)... I jak każda mała dziewczynka miałam swoje małe marzenie... chciałam być baletnicą... czasami zamykałam oczy i wyobrażałam sobie, że jestem tą filigranową tancerką one wszystkie są piękne... zgrabne i powabne... Nie wiem co mnie napadło, że kiedyś powiedziałam mojej najdroższej mamie o moim marzeniu... i usłyszałam wtedy " ale nigdy nie będziesz baletnicą, bo jesteś zbyt okrąglutka"....

Od tego czasu- co chwilkę próbowałam się odchudzać... jednak każda dieta kończyła się efektem jojo.... nieraz bardzo się katowałam... jednak zawsze to samo... jojo....

W liceum poznałam dziewczynę, którą jako pierwsza stanęła w mojej obronie... kiedy z moją imienniczką i jej koleżanką przeciwko mnie miało dojść do bójki... "J" była moją pierwszą prawdziwą przyjaciółką (z poza rodziny)... a przynajmniej wtedy w to wierzyłam/ chciałam wierzyć...

było nam dobrze... trzymałyśmy razem... ja pomogłam jej wyjść z dołka... ona mi...

i wszystko było fajnie... dopóki za jej sprawą moja samoocena trochę wzrosła... i przestałam się aż tak siebie wstydzić... pozwoliłam jej wmówić mi, że nie jestem ani gruba, ani brzydka...

Ona była zgrabna... wysoka i miała każdego faceta na skinienie palcem... niestety pochodziła z rozbitej rodziny, gdzie ojciec zdradzał mamę i na koniec od nich odszedł, wiec "J" nie była z żadnym z tych facetów dłużej niż 3 dni...

Tak bardzo zapragnęłam mieć kogoś kto mnie pokocha taką jaką jestem... skoro ona potrafiła... to przecież .... ehhh...

kochałam ją bardzo... mówiłyśmy sobie dosłownie o wszystkim...

jak spodobał mi się jakiś chłopak również jej o tym mówiłam... po czym ona oświadczała mi, że się mi pomoże mi go "zdobyć" i zdobywała go dla siebie...

I ok... nie miałabym nic przeciwko, przecież ją kochałam i chciałam dla niej wszystkiego co najlepsze.... Ale ona po 3 dniach max... rzucała go...

A że miałyśmy taki układ, że nie ruszamy swoich byłych...

i tak było za każdym jednym razem...

Ja nieśmiała ona odważna... ja niższa i gruba... ona wysoka i chuda... to jeżeli do mężczyzny podejdą dwie takie osoby... Wybór jest prosty...

Z tym, że ja przewidując dalszy rozwój sytuacji... po prostu nawet nie podchodziłam....

I było coraz gorzej... ona potrafiła owinąć sobie wokół palca każdego faceta... była... jakby to powiedzieć... bardzo bezpośrednia...

Czułam się coraz bardziej samotna...

znowu moja samoocena spadała... kiedyś "J" zauważyła, że coś jest nie tak... kiedy jej o tym powiedziałam... ona zezłościła się na mnie mówiąc, że ona to robi przecież dla mnie,... bo to zaoszczędzi mi cierpienia....

Ale ja chciałam zabić to uczucie samotności... więc zaczęłam szperać w internecie... i poznałam "Ł" on był wspaniały... miły, troskliwy... życzliwy, zabawny... grzeczny... mądry... przy nim poczułam się piękna... nigdy nie mówił mi nic złego... zawsze mówił o mnie w superlatywach... był wspaniałym ... przyjacielem... bo nie potrafiłam go pokochać... nie czułam tych przysłowiowych motyli w brzuchu...

poza tym moja "romantyczna"- a raczej psychicznie chora głowa wierzyła, że istnieje coś takiego jak miłość od pierwszego wejrzenia...

Jest jeszcze coś... przez te wszystkie przykre zdarzenia z dzieciństwa... moja chora głowa... zawsze stara się przewidywać wszystko z wyprzedzeniem... (np. teraz myślę, że: " głupia jesteś po co to wszystko piszesz... nie dość, ze za długie i nikomu się nie będzie chciało tego czytać- to jeszcze znowu ktoś napisze coś co doprowadzi cię do łez") .. zawsze wiem co się wydarzy i ZAWSZE zakładam u wszystkich i do każdej sytuacji złą wolę/ zły scenariusz...

Nie wierzyłam "Ł", że jestem taka cudowna- przecież 10000000000 osób nie może się mylić- skoro jeden mężczyzna myśli inaczej prawda? więc pokłóciłam się z nim mówiąc, ze ma tydzień na to, żeby napisać wszystkie moje złe cechy.. wszystkie negatywy.. wszystko co go wkurza... nawet te w wyglądzie... obiecałam mu również, że nie ważne co tam będzie.. ja się nie obrażę, że nadal będziemy razem, że nic się nie zmieni....

I sylwestra "Ł" i ja mieliśmy się spotkać... szczerze? miałam nadzieję... bardzo chciałam... modliłam się, żeby przyniósł pustą kartkę... albo coś w stylu "każdy ma zady i walety" nie wiem... moja tak bardzo niska ocena tego potrzebowała...

Spotkaliśmy się na dworze... "Ł" przyszedł zdenerwowany na mnie, że go o to prosiłam... i nie dał mi dojść do słowa... wyciągnął kilka kartek A4- po czym przeczytał wszystko co się zbierało przez te paręnaście miesięcy naszego związku...

wysłuchałam w ciszy.... po czym powiedziałam dwa słowa ... "to koniec" ... i odeszłam...

Złamałam mu serce... i do dziś nie mogę sobie tego wybaczyć... zachowałam się jak najgorsza świnia... zmuszając go do czegoś... obiecując coś i nie dotrzymując danego słowa...

Z racji tego, że jestem bardzo empatyczną osobą... po powrocie do domu wyłam jak niemowlę... nie dlatego, że przeczytał mi te wszystkie okropne rzeczy... tylko dlatego, że widziałam, że go zraniłam...

chciał się ze mną potem przyjaźnić... a ja nie chciałam, żeby cierpiał... więc zgodziłam się na jego układ...

byliśmy "przyjaciółmi" spotykaliśmy się od czasu do czasu- on mógł sobie ulżyć bluzgając mnie za to co zrobiłam... a ja w ciszy to znosiłam....

"Ł" to był jedyny mężczyzna, który się oparł urokowi mojej "J", bo jak mówił- nie podobała mu się, bo była " głupia, sztuczna i łatwa"- nie moje słowa, żeby nie było...

Ja ja do dziś kocham...

I tak dalej "J" kradła mi/ obrzydzała każdego faceta.... nawet próbowałam zakochać się w jej bracie- pomyślałam, że jego mi nie odbije... ale niestety był... eh... nie chcę źle o nikim myśleć... więc poprzestanę pisząc, że był...

Nie potrafiłam sobie z tym wszystkim poradzić... "Ł", "J".... w domu tez nie najlepiej... i zapisałam się na forum psychologiczne 100 lat temu- ale nie na to- lecz inne...

I tam opisałam wszystko- tylko krócej- przecież to było 100 lat temu ;) więc nie miałam tyle do napisania ;) no i oczywiście jedni krytykowali inni pocieszali... ale nikt nie napisał mi tego co napisał "K"...

a mianowicie, że moim problemem jest to, że nie potrafię kochać... i kłócił się ze mną do utraty tchu... bo nie chciał mi uwierzyć, że ja jestem bardzo empatyczna i wszystkich darzę jakimś uczuciem zbliżonym do miłości, więc myślę, że jak spotkam tego jedynego to zakocham się w nim na zabój i nigdy nie przestanę... Ale on nie wierzył... byłam tak bardzo zła na niego, że aż purpurowa ... bo przecież co mi ktoś obcy będzie mówił- jaka jestem skoro mnie wcale nie zna...

I wtedy BUM... odkryłam coś... a w zasadzie doznałam jakby "objawienia"... i byłam pewna, że to on... że to on jest mi pisany...

tego dnia byłam umówiona z "J" .. nie ważne... nie przeciągajmy opowiadania... ona nie uwierzyła kiedy jej to powiedziałam, ale podobno miałam rumieńce jak piwonia i lewitowałam pod sufitem...

I tak się stało jak mówiłam... Zakochałam się w nim... "Ł" jak się dowiedział całkiem złamałam mu serce i odszedł na dobre...

A ja pokochałam "K" tak szaleńczo, że nie widziałam świata poza nim... i nie potrafiłam inaczej... po prostu- to tak jakby ktoś wgrał mi jakąś apkę/wirusa, którego nie da się usunąć... to było w 2005 roku...

i wtedy już właśnie w 2005 roku... zranił mnie bardziej niż wszystkie te osoby do tej pory..

On... mówił mi, ze jestem miłością jego życia, ze nie chce nikogo innego niż mnie... a po chwili znikał bez słowa na parę dni... po czym wracał ze łzami w oczach i błagał na kolanach o wybaczenie...

kiedyś odkryłam, że miał romans... nie ważne, nie chcę o tym pamiętać... twierdził- przysięgał, ze tylko to napisał, żeby zaimponować koledze- dziewczyna ( mężatka wtedy) również twierdziła, że nic między nimi nie było- a ja tak rozpaczliwie chciałam mu uwierzyć... jak w każde jego kłamstwo...

przecież dzięki niemu moja samoocena wzrosła z 10%- na 50% i dalej rosła... z każdym jego kocham, z każdym jego dotykiem...

Może, żeby nie było tak całkiem niezrozumiale- coś napiszę o "K"

"K"- bardzo kocha elektronikę i gry komputerowe... jest na 90% od tego uzależniony... kiedy pojawiała się jakaś nowa gra na rynku/ komputer/ telefon- zawsze wtedy znikał właśnie...

kiedy to do mnie dotarło... moja samoocena zaczęła spadać... "jakże muszę być beznadziejna, skoro przegrywam z grami,,,,"

kiedyś zniknął znowu... napisałam mu wtedy sms- gdyż telefonów nie odbierał... że daje mu czas do soboty- jeżeli się nie odezwie ( a był to czwartek) to koniec z nami... i ...nie odezwał się... serce mi pękło... zabił mnie... nie miałam ochoty jeść... ani pić.... chciałam umrzeć... mama wmuszała we mnie jedzenie... a ja szłam go zwracać- kiedy nie widziała... wtedy pamiętam pierwszy raz udało mi się tak naprawdę schudnąć,.... 7 kg w 2 tygodnie... to były ( wtedy tak myślałam) najgorsze chwile mojego życia...

nawet próbowałam sobie odebrać życie... ale "J" mnie uratowała... całą noc wywoływała u mnie wymioty i czuwała, żebym nie zasnęła...

mniej więcej wtedy stało się

2) wracaliśmy z miasta ( ja z rodzicami i siostrą) poszłam otworzyć bramę, żeby tata mógł wiecheć do środka i wtedy mama mi powiedziała... " no, no zaczyna się robić z ciebie laska nebeska... już masz jakąś talię, bo wtedy miałaś tylko wałeczki już nie jesteś taki grubasek"..

cóż... mama... której zdarzało się okłamywać mnie, że nie jestem gruba, że nie mam płakać przez takie głupoty, bo to nieprawda...

Nie będę przedłużać.... po 4 miesiącach "K" wrócił na kolanach plącząc jak małe dziecko i błagając mnie 2 kolejne miesiące, żebym mu wybaczyła... i tak się stało...

przeprowadził się do mojej miejscowości dla mnie... i udawał, że mnie kocha przez jakiś czas...

w 2008 roku pobraliśmy się.... i dopiero wtedy zaczął się mój koszmar...

okazało się, że "K" w szale swojego uzależnienia- pozadłużał się w różnych miejscach... oczywiście ukrywając to przede mną... (czego jeszcze nie wiedziałam- miałam się dowiedzieć w najgorszym możliwym momencie)

nie układało nam się... często kłóciliśmy się... łóżko to było jedyne miejsce, w którym czułam się dowartościowana, gdyż jak się okazało jest też uzależniony od seksu.. a uważa, że jestem wspaniałą kochanką... gdzie też mnie kiedyś zranił mówiąc mi, że nie wierzy, że byłam dziewicą, gdyż jestem za dobra w te "klocki"... nie ważne...

napisałam, że tylko w łóżku czułam sie dowartościowana, gdyż tylko w chwilę przed i w chwilę po stosunku jest dla mnie miły...

w szarości codziennych spraw.. jest nieuprzejmy, arogancki, ciągle mnie krytykuje... wyśmiewa przy swojej rodzinie, przy mojej również.... kiedy ktoś mnie atakuje- zamiast bronić- wtóruje tej osobie...

moja samoocena sięgnęła dna skali minusowej... przytyłam odkąd z nim jestem 30kg... gdyż żyję w ciągłym stresie...

o wszystko mnie obwinia nawet jak on coś nabroi- kiedy jemu o tym powiem, żeby wyjaśnić sprawę- wyrzyguje mi 10000000 innych spraw które ja robię źle... nawet takie, które nigdy nie miały miejsca...

w 2009 roku... zaszłam w ciążę... znowu zaczęłam żyć... tak bardzo się cieszyłam.... znowu miałam sens w życiu... miałam dla kogo żyć...

"K" niestety nie podzielał mojej euforii... jeszcze bardziej się kłóciliśmy... w czerwcu 2009 roku dowiedziałam się, że serduszko mojego aniołka nie bije... 2 lipca podali mi tabletki wywołujące poród... , żeby mnie wyczyścić... dostałam strasznych bóli porodowych... i wielkiego krwotoku... na kolanach czołgałam się po korytarzu szpitalnym błagając, żeby ten zły sen się skończył... tak bardzo chciałam tego dziecka... gdzie był wtedy "K"?

Imprezował z kolegami świętując najwyraźniej, że nie zostanie ojcem...

umarłam... umarłam z chwilą kiedy zaczęła ze mnie lecieć krew... wtedy uwierzyłam, że straciłam je.. a wraz z nim sens życia...

po 2 miesiącach okazało się, że zostałam źle wyczyszczona i mało brakowało, a znalazłabym się na tamtym świecie dosłownie...

wtedy dowiedziałam się, ze mogę już nigdy nie mieć dzieci... wegetacja- tak bym określiła mój stan...

wstać, umyć się, ubrać- do pracy na 8 w pracy jak najdłużej, żeby zabić myśli... ok 20 do domu... umyć się... spać...

wegetacja...

jednak po 2 latach okazało się, że jestem w ciąży... jakże wielkie było moje zdziwienie, strach, ale ta ogromna radość... znowu miałam dla kogo żyć... od razu skierowano mnie na L4, gdyż ciąża była zagrożona... prawie całą przeleżałam...

ale miałam być w domu, gdyż każdy stres mógł wywołać poronienie...

no i wtedy komornik zabrał nam wszystkie środki do życia... - wtedy się właśnie dowiedziałam o jego długach....

dostałam strasznych bóli -wyłam jak małe dziecko ... jednocześnie błagając Boga, żeby na wypadek poronienia zabrał i mnie, gdyż tego nie zniosę...

chyba mnie tam nie chcieli, gdyż jakimś cudem udało mi się donosić ciążę... jednak małe bobo nie chciało się urodzić samo- więc miałam cc...

strasznie to zniosłam... źle mnie pozszywali... 3 miesiące koszmarnej rehabilitacji...nie ważne...

oczywiście, żeby nie było "K" nic się nie zmienił... chociaż zawsze po najgorszej kłótni przepraszał i obiecywał poprawę... ale przestało mnie to aż tak ranić, gdyż miałam i mam dla kogo żyć...

dwa lata później znowu zaszłam w ciążę... również zagrożona... trochę mniej stresów... urodziłam przez cc- jestem szczęśliwa mamą 2 dzieci... BA jestem najszczęśliwszą mamą dwójki dzieci w historii wszechświata...

mam najmądrzejsze dzieci jakie kiedykolwiek widziałam, są piękne, wrażliwe..cudowne... i wiecie co? dla nich jestem piękna... do 2012 roku... myślałam, ze moje życie to jakiś żart... że to jest jakiś dowcip... przecież po co tworzyć kogoś- tylko dla wyzwisk, niepowodzeń i przykrych zdarzeń?

I jak się okazało był w tym cel... żeby coś brzydkiego mogło dać życie najpiękniejszym istotom ... I od 2012 roku nie przestaję się stresować... tak bardzo się wszystkiego boję... dostaję napadów histerii przy każdym ich katarze,,,,

tak bardzo boję się, że ktoś mi je odbierze,,,

Nie mogę sobie z tym wszystkim poradzić...

to wszystko naraz mnie tak przerasta... boję się ludzi... boję się, że znowu się będą ze mnie śmiać... nie chcę stracić tego uczucia, że jestem komuś potrzebna... że jestem kimś ważnym, wartościowym, ładnym...

nie mogę na siebie patrzeć- schudnąć nie potrafię, gdyż z racji na dwójkę dzieci- brak czasu jem nieregularnie..

nie mam kiedy o siebie zadbać... wstyd mi wyjść do ludzi... ale muszę, gdyż od wtorku po urlopie muszę wrócić do pracy po urlopie...

przez całe 28 lat czułam się jak śmieć... i nadal się tak czuję- kiedy nie jestem z moimi aniołkami... tylko przy nich czuję, ze żyję...

a on nawet to próbuje mi zabrać...

odebrał mi godność, resztki dodatniej samooceny... odebrał mi życie...

11 lat... 11 lat rani mnie, a ja mu wybaczam.... bo go kocham...

ciągle mnie okłamuje.. nie mogę mu ufać...

czasami wyśmiewa mnie nawet przy dzieciach... jest dla mnie przy nich niemiły...

mam tego dość... nie chcę się tak czuć...

zabił we mnie wszystko co kochałam robić... przez niego przestałam mówić po angielsku- gdyż zaczął wyśmiewać mój akcent i wstydząc się... po prostu przestałam

kiedyś uwielbiałam rysować/ malować.... nawet jak 50 osób pochwaliło- on skrytykował... tak długo- każdą pracę... aż obrzydził mi to...

gotować- też nie potrafię...

tak bardzo mnie krytykuje we wszystkim co robię... że mu uwierzyłam, że jestem taka we wszystkim beznadziejna...

ostatnio zajęłam się inną formą sztuki- dla zarobku, gdyż finansowo nie dajemy rady... i nawet nieźle mi szło- to tak długo krytykował- że uwierzyłam, że jestem do d...py...

siedzę do 1-2 w nocy, żeby jakoś zarobić... w nocy dzieci budzą mnie po kilka razy- więc prawie codziennie od 4 lat nie śpię więcej niż 3h... o 5-6 pobudka... jestem wrakiem człowieka...

od niego nie mogę się doprosić za wiele pomocy...

kiedy proszę go, żeby pobawił się z dziećmi- to albo w trakcie ciągle laptop/ albo komórka- albo po prostu śpi zamiast się nimi zajmować...

nie pamięta o tym, że trzeba je nakarmić... nie mogę mu w niczym zaufać...

mam dość... tak bardzo potrzebuję pomocy bo nie mogę sobie z tym wszystkim poradzić...

rodzinie nie chcę o tym mówić, bo go znienawidzą bardziej niż teraz...

a przecież ja naiwnie wierzę, ze on sie w końcu zmieni, że mnie pokocha- tak jak to usilnie próbuje mi wmówić...

że zacznie mnie traktować lepiej...

chociaż już od jakichś 3 lat nawet nie przeprasza...

od 11 lat- kupił mi 5 razy prezenty ( 2 razy na święta, 2 razy na urodziny i jeden raz na walentynki)

w urodziny moje rok w rok jest dla mnie taki niemiły, że nienawidzę tego dnia...

i kiedy powiedziałam mu wczoraj, że mam tego dość, ze już tak dłużej nie mogę- to klikał na laptopie- oczywiście odwracając kota ogonem, żeby mnie dobić...

po co ja to w ogóle wszystko piszę... przecież on pewnie ma rację...

przecież jak można kochać kogoś tak obrzydliwego, wstrętnego, grubego...

jestem wrakiem człowieka... to jak można mnie kochać....

już przestałam wierzyć w to, że i ja mogę być szczęśliwa... jedynie przy dzieciach... ale co się stanie za 5 lat- kiedy będą już chciały spędzać same czas?

poza tym... dlaczego nie mogę być szczęśliwa ciągle? czy nie zasługuję na nic więcej?

nie mogę od niego odejść... zagroził mi, że mi je odbierze..... :why:

więc wegetuję przy nim udając przy dzieciach, że jesteśmy razem szczęśliwi, że mamusia kocha tatusia nawet jak się z niej śmieje ....

codziennie "K" zabija mnie po trochu.... kiedy odbierze mi dzieci- a może mieć duże szanse... bo ma bogatą rodzinę- i więcej zarabia niż ja... to się zabiję...

jak Boga kocham... nie wytrzymam już tego....

Przez to jak mnie traktuje straciłam całe libido- czy to dziwne?

on twierdzi, ze to nie przez to jak mną pomiata- tylko to przez dzieci...

i że jest niemiły dla mnie, bo jest sfrustrowany...

więc będąc empatyczną- chciałam mu pomóc, gdzie on w ogóle nie dba o to, czy mnie boli, czy mam ochotę czy nie- byle jemu było dobrze...

więc tak jak napisałam wcześniej- jest dla mnie miły 10 min przed i 3 min po...

i nie... to nie kwestia frustracji... jest dla mnie tak samo niemiły....

nienawidzę siebie... nie mogę na siebie patrzeć... zniszczył mnie... wypalił...

wszystko ostatnio mnie zasmuca... cały czas chce mi się płakać....

nieraz przy dzieciach.... a nie chcę, żeby widziały, że płaczę...

ironia losu- osoby, które kochamy - najbardziej nas mogą zranić...

to tak w skrócie...

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

I jeszcze mi się przypomniało... że bardzo lubi mi dokuczać na temat tego, ze on jest mądrzejszy niż ja- pomimo tego, że ja mam wyższe, a on liceum... bardzo go to boli... bo jego rodzina to sami wysoko wykształceni ludzie...

ale rzeczywiście... odkąd jestem z nim stałam się głupia... i beznadziejna we wszystkim... nienawidzę siebie za to ...

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

nie dość, ze za długie i nikomu się nie będzie chciało tego czytać-
Przeczytałem

Pytanie brzmi ile ważysz i ile masz wzrostu?

 

W tej chwili? po tym jak przytyłam 30kg? 170 cm i ważę 94kg...

Czy to pytanie coś wniesie do tematu?

mam wagę słonia i wstydzę się sama siebie... i tak jest progres- bo po 2 ciąży ważyłam 115kg ...

 

Nie potrafię jednak schudnąć, gdyż w skutek stresu tyję... od zawsze... nawet to nie jest kwestia obżerania się- nie jem dużo... jem takie porcje jak normalna dorosła osoba...

niestety jem nieregularnie bo zwykle nie mam czasu...

bardzo siebie nienawidzę...

czy jestem beznadziejnym przypadkiem?

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Witaj.

Przeczytałam - nie wygląda to dobrze. Jesteś bardzo silną osobą skoro wytrzymujesz to wszystko tak długo. Jednak Twoja siła wyraźnie jest na wyczerpaniu i jeśli nie znajdziesz sposobu na "doładowanie baterii" nie dasz rady ciągnąć tego dalej. Twoje małżeństwo jest źródłem cierpienia i wykańcza Cię psychicznie. Myślę, że powinnaś zasięgnąć porady psychoterapeuty, to powinno Cię podbudować i w razie czego odpowiednio wcześnie rozpozna depresję, która chyba zaczyna się u Ciebie rozwijać.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Stracona100 dziękuję bardzo za poświęcony czas... tak właśnie się czuję... jakbym była już na wyczerpaniu...

nie mam na nic siły... najchętniej położyłabym się spać na jakieś dwa lata... ale tak żeby czas po prostu stanął w miejscu, żebym nie straciła ani dnia bez dzieci...

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

wczorajsza rozmowa z mężem:

 

ja: dlaczego tak się zachowujesz względem mnie? co ja ci takiego zrobiłam, że zasługuję na takie traktowanie?

on: nie wiem

ja: jestem już na skraju kompletnego załamania nerwowego, a ciebie to nie obchodzi

on: nie wiem jak mam ci pomóc, nie znam się na depresji

ja: wiesz co jest przykre? że jak się zepsuje komputer to potrafisz poświęcić i kilka dni czytając jak go naprawić, a dla mnie jesteś niemiły, bo nie wiesz jak masz mi pomóc?

on: widzisz różnica jest taka, że komputer się sam nie potrafi naprawić

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Ooak, Witaj na forum!

Myślę, że sam fakt , że tu napisałaś świadczy o tym, że przyszedł już czas. Czas zadbać o siebie. Uratować się, bo tylko Ty sama możesz to zrobić. Dla siebie, ale też dla dzieci, bo potrzebują szczęśliwej mamy. Zdaję sobie sprawę, że masz mało czasu, ale to ten moment, by go dla siebie wreszcie znaleźć, więc podsunę Ci najpierw lekturę, która Cię wesprze i doda Ci sił do kolejnych kroków. Melody Beattie " Koniec współuzależnienia". Łatwo, a przede wszystkim mądrze napisane. Daje kopa! Do dostania w dobrych bibliotekach, do kupienia przez neta, czy w empiku. Przeczytaj i napisz mi co o tym myślisz. Powodzenia!

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

wczorajsza rozmowa z mężem:

 

ja: dlaczego tak się zachowujesz względem mnie? co ja ci takiego zrobiłam, że zasługuję na takie traktowanie?

on: nie wiem

ja: jestem już na skraju kompletnego załamania nerwowego, a ciebie to nie obchodzi

on: nie wiem jak mam ci pomóc, nie znam się na depresji

ja: wiesz co jest przykre? że jak się zepsuje komputer to potrafisz poświęcić i kilka dni czytając jak go naprawić, a dla mnie jesteś niemiły, bo nie wiesz jak masz mi pomóc?

on: widzisz różnica jest taka, że komputer się sam nie potrafi naprawić

 

Ale jak ma Ci pomóc, człowiek to nie komputer i nie ma dołączonej instrukcji obsługi. Jeśli nie doświadczył sam depresji to skąd ma wiedzieć jak Ci pomóc? Nie uważasz, że trochę przesadzasz? Smutne, że tak ze sobą rozmawiacie.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

powinien chociaz porozmawiac i wykazać troche empatii, nie musi rozumiec ,ważne zeby próbował a tu cie olał całkowicie emocjonalnie , dla mnie jak widze ,ze ktos nie wykazuje checi nawet zeby zrozumiec to próbuje mu to uswiadomic ,

a jak nie rozumie o co chodzi,niekoniecznie musi wiedziec wszystko,ale niech sie wykaze checia zrozumienia, wrazliwoscią jesli tego nie widze to odchodze a mało kto to potrafi a ja tego wymagam, w sumie taka wrazliwosc emocjonalna jest dla mnie najwazniejsza plus pare innych cech wiadomo,najprosciej olać i zacząc naprawiac komputer,

idź do lekarza i nie patrz na niego bo komputer ważniejszy, nosz kurwa mac jakby ci poswiecił pól godziny to komputer by nie uciekł, własnie mnie to razi najbardziej z tego co piszesz, chodzi o wsparcie i próbe porozumienia, której nie widac z drugiej strony,

lekarz, leki, moze terapia a jego zostaw razem z tym komputerm

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Ooak, wiesz co sama mam dziecko i napisze Ci tak, mało rzeczy mnie wkurza, ale takie baby jak Ty mnie wkurzają. Dlaczego, bo krzywdzą swoje dzieci. Siedzisz z jakims durnym jełopem, który Cie poniża, szantazuje ze odbierze dzieci, a Ty jak niewolnica bez mózgu go słuchasz. Skoro kochasz swoje dzieci to nie funduj im dziecinstwa gdzie beda widziec ze ojciec poniza matke, tylko zdrowe normalne dziecinstwo. To jego gadanie ze Ci odbierze dzieci to dobrze wiesz ze tylko wymowka dla Ciebie zeby od niego nie odejsc. Kazda gada to samo, taka uciemieżona w zwiazku ale nie jestes ubezwlasnowolniona. A tak sie zachowujesz jakbys byla. I te całe gadanie ze kochasz dzieci, to wez sie do roboty i albo pogon facet albo ustaw. I nie pytaj dlaczego Cie poniza, tylko schowaj kable od kompa daj mu w łape mop i niech zmyje podłoge.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

wczorajsza rozmowa z mężem:

 

ja: dlaczego tak się zachowujesz względem mnie? co ja ci takiego zrobiłam, że zasługuję na takie traktowanie?

on: nie wiem

ja: jestem już na skraju kompletnego załamania nerwowego, a ciebie to nie obchodzi

on: nie wiem jak mam ci pomóc, nie znam się na depresji

ja: wiesz co jest przykre? że jak się zepsuje komputer to potrafisz poświęcić i kilka dni czytając jak go naprawić, a dla mnie jesteś niemiły, bo nie wiesz jak masz mi pomóc?

on: widzisz różnica jest taka, że komputer się sam nie potrafi naprawić

 

Ale jak ma Ci pomóc, człowiek to nie komputer i nie ma dołączonej instrukcji obsługi. Jeśli nie doświadczył sam depresji to skąd ma wiedzieć jak Ci pomóc? Nie uważasz, że trochę przesadzasz? Smutne, że tak ze sobą rozmawiacie.

 

 

Jak rozumiem nie przeczytałaś całości- tylko ten fragment... Żeby odpowiedzieć- musiałabym napisać wszystko od nowa...

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Byłam wczoraj u psychologa... Stwierdził u mnie nerwicę ( tylko nie zapamiętałam jaką)- generalnie na tle przemęczenia i przytłoczenia problemami. Powiedział, że stąd mam te stany lękowe... Kazał sie udać do psychiatry...

Co chyba uczynię, gdyż nie daję rady...

 

I odpowiadając na to, dlaczego nie odejdę? Bo to nie jest rozwiązanie, które mnie uszczęśliwi...

tak samo zapytana dlaczego nie rzucę pracy skoro czuję się w niej przytłoczona i przeraża mnie wszystko, każda rozmowa- odpowiem tak samo- nie jest to rozwiązanie, które mnie uszczęśliwi...

 

Dlaczego ja mam się ciągle usuwać w cień- jak tylko coś mi nie wychodzi?

Nie chcę tak...

 

Ja chcę być szczęśliwa w życiu jakie zbudowałam...

Czy to, że jestem gruba- skreśla mnie z walczenia o bycie szczęśliwą...?

 

Kurcze.. nie potrafię wytłumaczyć o co mi chodzi...

Ja nie chcę za każdym razem rezygnować z czegoś, bo to nie dla mnie- rozumiecie?

to co chcę napisać - wynika z całej długiej treści od której zaczęłam...

od małego czułam się jakby codziennie ktoś zabierał mi wcześniej podarowane mi zabawki- zanim zaczęłam się nimi cieszyć...

( może to nie jest dobry przykład- bo zaraz usłyszę, ze nie jestem dzieckiem)

chodzi o to, że ZAWSZE odkąd pamiętam czułam się kimś gorszym i wychodziłam z założenia, że wszystko co mnie spotyka- że tak musi być, ze nie zasługuję na nic lepszego... bo jestem gruba ( chociaż kiedyś wagę miałam w normie proporcjonalnie do wzrostu) A teraz jestem niestety i staram się z tym walczyć..

Nie pomaga mi mówienie, że jestem głupią babą i mam go rzucić w cholerę... bo nie chcę tak... to jest dla mnie ostateczność...

Nikt mnie nie rozumie?

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Ja Cię rozumiem to przez dzieci inaczej już dawno byłabyś do wzięcia. :yeah:

 

Powiedział, że stąd mam te stany lękowe... Kazał sie udać do psychiatry...

Muszę sobie zapisać tą wypowiedź specjalnie dla ludzi którzy sugerują iść najpierw do psychologa zamiast najpierw do psychiatry ( co jest logiczniejsze). :tel2:

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Ja chcę, żeby był dla mnie miły... żeby mnie wspierał we wszystkich problemach... żebym po przyjściu zestresowana z pracy, żebym w domu odnalazła azyl... chcę móc z nim normalnie porozmawiać i nie słyszeć po 10 sek. " już to mówiłaś", albo gorzej "mamusia już to opowiadała", "skąd wiesz, że cię w pracy dyskryminują, na pewno tak nie jest". Nie chcę się dowiadywać, że skarżył się, swojej babci, że jak wrócił z pracy to nie było posprzątane, lub nie było obiadu... nie chcę się dowiedzieć, że pomimo tego, że robię to wszystko- (ale nie tak pedantycznie jak jego mama, gdyż wychodzę z założenia, że dzieci są na pierwszym miejscu i ich rozwój/ wiedza i umiejętności są dla mnie priorytetem, a porządek w domu na trzecim miejscu..)- to że wszystko co jest zrobione- to na 100% tylko jego zasługa...

A jego niestety nie ma prawie cały dzień... pracuje 8-16, ale ma 40 min dojazd, więc nie ma go prawie 10h... wstaje ciągle spóźniony więc z rana widzimy go 15 min. czasami wcale...

wraca ok 16:40 i pierwsze co robi idzie zająć się sobą (toaleta, obiad, telefon itd.) ok 17:20 przychodzi do dzieci...

o 18:00 idziemy jeść kolację... ok 19:00 dzieci kąpię i kładziemy je spać...

po czym mąż siada do gier/ komputera i tyle go widziałam...

czasami posprząta naczynia...

nasze dzieci są bardzo absorbujące... zwłaszcza młodszy.. kiedy jest aktywny- nie da się nic zrobić przy nim... bo włazi na meble/ wcina różne zabawki itd.. generalnie trzeba mieć oczy dookoła głowy... z córeczka tak nie było... ale poświęcałam jej dużo uwagi i dzięki temu jako 10 miesięczne bobo- zaczęła próbować budować zdania...

Może to też nie jest normalne, ze im tyle czasu poświęcam? ale może bierze się to stąd, że pierwszą ciążę straciłam... i dlatego, że one dają mi prawdziwe szczęście... dla nich jestem kimś wartościowym... jestem im potrzebna...

a ja chcę się tak czuć cały czas...

no więc mam trochę czasu kiedy maluszek śpi w ciągu dnia... ( wtedy zazwyczaj na szybciora gotuję obiad) i te 45 min kiedy wróci mąż...

jednak wtedy nie zawsze, bo on nie zawsze raczy mnie "zmienić"...

więc dom i tak nie wygląda tak źle jak mógłby- bo jest względny porządek ( jak to może być przy 2 dzieci i ew. naczynia w zlewie.) ale gdzie jest powiedziane, że całym domem ma się zajmować żona?

żona ma zająć się domem, dziećmi, obiadami, ma chodzić do pracy... tylko proszę nie zapominać, ze dzieci- to nie jest chwilowy obowiązek... to jest 24h obowiązek każdej doby...

mama nie może pozwolić sobie na to, żeby zasnąć jak suseł i nie usłyszeć płaczu dziecka w nocy... mama nie może sobie pozwolić na drzemkę w trakcie dnia... mama nie może położyć się do łóżka jak jest chora...

mama musi być najlepiej 24h aktywna...

i nie chcę się dowiadywać, że po dniu (o którym mąż nawet nie ma zielonego pojęcia, bo przecież o to nie pyta) w którym byłam z dziećmi u 2 lekarzy, potem na tygodniowych zakupach ( robimy raz w tygodniu na cały tydzień) i jeszcze w trakcie gotując obiad i zajmując się dzieci- mąż przychodzi do domu ( podobno byliśmy pokłóceni) i robi zdjęcia nierozpakowanych siatek z zakupami na blacie i jakieś leżące zabawki i wysyła swojej mamie... kiedy zapytałam dlaczego tak zrobił? usłyszałam on nie pamięta...

łatwo jest komuś kogoś oceniać nie znając sytuacji...

on jest 15 min sam z dziećmi i już pyta, czy mogą schodzić na kolację...

a to dlatego, że z racji tego, że jego nigdy nie ma, a kiedy jest przez tą chwilę- to albo śpi zajmując się nimi, albo coś robi na telefonie- to więc one go w ogóle nie słuchają- i oczywiście jest to również moja wina...

tego jest tak dużo, że nie da się tego opowiedzieć..

pewnie takie wyrywkowe rzeczy, które tu przytaczam dają mój zły obraz... ale to nie tak...

od 2011 roku nie spałam dłużej w jednym ciągu niż 2h... to był taki max i zdarzył się tylko parę razy...

jestem zmęczona... ciągłymi problemami finansowymi...

dopiero od roku mąż zmienił pracę i zaczął zarabiać powyżej minimum... a tak od 2010- przynosił miesiąc w miesiąc minimum i twierdził, że nie jest powiedziane, ze to on powinien utrzymać rodzinę...

ale to nie on potem musi iść na zakupy trzymając ostatnie 30zł w ręku na 15 dni przed wypłatą i zastanawiać się co najpierw kupić, czy serek dziecku, czy kaszkę, czy może chleb, lub masło...

to nie mąż musi stać przed pustą lodówką zastanawiając się co włożyć do gara....

to nie on musi robić wszystkie opłaty i zastanawiać się ile z tego zostanie na życie... a gdzie jakieś ubrania? dzieci przecież rosną...

nie pamiętam kiedy kupiłam coś dla siebie...

Dlaczego nie on robi opłaty? bo kiedyś on miał to robić.. i kiedy wyłączyli nam prąd dowiedziałam się, że nasze pieniądze szły na spłatę jego długów... wybaczyłam mu po raz kolejny i sama się tym zajęłam...

dlaczego? bo przysięga małżeńska mówi- na dobre i na złe.. w zdrowiu i chorobie...

szkoda tylko, że u nas to w jedną stronę działa...

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Gość
Ten temat został zamknięty. Brak możliwości dodania odpowiedzi.
×