Skocz do zawartości
Nerwica.com

Toksyczne związki !!!! (związki które was wykańczają)


Rekomendowane odpowiedzi

a ja jestem caly czas zalamana, przygnebiona po wyprowadzce. staram sie byc zajeta, ale wieczory i poranki sa najgorsze. tak bardzo pragne go zobaczyc, wpasc w jego ramiona i po prostu go przytuilic. tak bardzo tego potzrebuje. on za mna tez teskni. nie mam sily, tylko placze placze i placze, a serce boli niesamowicie.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

asiula82

Nie oceniam Cie. Na prawdę. Nie oceniam Cie negatywni. Zwrocilem uwage na jeden aspekt z mojego zycia. W twojej sytuacji, gdy gość fruwa gdzies a do domu wraca ... wlasciwie tylko po to zeby sie dowartościować ubliżając Ci. A ten miesiąc to niestety prawdopodobnie przykrywka do wyskokow i szukania ... Jak bym się poczuł? Oszukany, wykorzystany. Czułbym się jakby zrobiono ze mnie durnia. Bardzo Ci współczuję.

Życzę Ci żebyś podniosła wysoko głowę, spojrzała w oczy sytuacji i znalazła sposób by zmienić swoje życie. Ja na to recepty nie mam, niestety.

 

Pozdrawiam serdecznie.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

ja tez wam cos napisze drodzy koledzy i drogie kolezanki.bylam w związku 3 lata z facetem.były zareczyny w planach slub i dzieci.tyle ze to były bardziej jego niz moje plany bo ja wtedy nic juz do niego nie czulam od dawna.no coz...troche go oszukałam ale tez samą siebie-bo wciąż wierzylam ze to"odkochanie" mi przejdzie i wszystko wroci do normy.on kochał mnie bardzo,pragnoł dziecka.rozstałam sie z nim.po niecałym roku związałam sie z kims innym.i sytuacja sie odwrocila-ja bylam zakochana do szalenstwa-on niebardzo.ja pragnelam zareczyn slubu i dziecka-on wrecz przeciwnie.i nie,nie byłam dla niego zabawką bo myslał o mnie poważnie tyle ze nie był jeszcze gotowy na tak powazne deklaracje.ale ja tego nie rozumiałam liczyły sie tylko moje pragnienia.i zaczeły sie szantaże z mojej strony,ze jak nie zrobi mi dziecka to odejde,ze jak nie da mi pierscionka to koniec z nami,więc facet zaczoł kłamac zeby mnie przy sobie zatrzymac.mowił ze chce dziecka,a za pare dni mowil ze nie.dzis powoli zaczynam go rozumiec.natomiast moj luby miał tez przyjaciołke...z ktorą bardzo ciekawie spędzał czas.raz przylapalam ich jak oglądali sobie film na jednym fotelu pod jeną kołdrą...nie,nie sypiał z nią nawet sie z nią nie całował to byla tylko kolezanka.kolezanka ktora bardzo mieszala w naszym związku.niejednokrotnie prosiłam zeby zerwał z nią kontakt ale on nie chciał,mowil ze jej ufa bardziej ze jej jest bardziej pewien,ze na nia zwsze moze liczyc i ze kocha ją jak siostre.tego było za wiele.nie bede sie rozpisywac ale były tez inne sytuacje ktore sie skumulowały i w koncu nałykałam sie tabletek.szpital.terapia i w koncu potrafiłam od niego odejsc.poprostu odeszłam od niego.bez łez,bez histerii.teraz sie z nim spotykam,ale nic między nami nie ma i wątpie zeby było.on twierdzi ze bardzo mnie kocha ze zrozumiał swoj błąd.zerwał kontakt ze swoją przyjaciołką...prawie za kazdym razem błaga mnie o wybaczenie...ale co z tego jak ja nie potrafie juz zaufac?co z tego skoro ja nie daze tego człowieka juz zadnym uczuciem(poniewaz moje uczucia zostały ZDEPTANE)nie moge zniesc jego dotyku,brzydze sie nim.i tak naprawde powinnam zerwac z nim calkowicie kontakt(na jakis czas zerwałam)powiedziec pa i spadaj.ale spotykam sie z nim-nie wiem chyba z litosci moze z przyzwyczajenia.ale wiem ze przyjdzie taki dzien ze znajde sobie kogos i zerwe z nim kontakt.jak na ironie boje sie tego dnia bo wiem ze bardzo go tym zranie.tak,z cała pewnoscia był to toksyczny związek od ktorego nie potrafilam zadnym sposobem sie uwolnic.ale dzis wiem ze wszystko jest do przezycia i wole pocierpiec troche teraz niz pozniej przez cale zycie byc moze.to wszystko opisałam pokrotce i moze ktos stwierdzi ze to ja byłam tą zła ale gdyby sie w to wgłębic to chyba kazdy by przyznał mi racje.DA SIE PRZETRWAC rozstanie nawet z najbardziej ukochaną osobą,jest cięko ale sie da.pozdrawiam i zycze wytrwałości.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

tak spotykam sie z nim ale to nie tak jak sobie wyobrażasz...to nie jest takie spotykanie sie jakbysmy byli parą tylko dwojką znajomych.nie ma miedzy nami zadnej czułości,milosci, no nic co by swiadczylo ze jestesmy parą.resztą wczoraj własnie to skończyłam(juz od dawna chciałam)bo nie moge wiecznie słuchac jego jęczenia zebym wrocila.mam nadzieje ze starczy mi sił i wytrwałości zeby utrzymac sie w swoim postanowieniu.ja sie z nim spotykalam bo on dawał mi ogromne oparcie pocieszał mnie byl zawsze gdy go potrzebowałam ale to jest niepotrzebne robienie mu nadzieji.no i coz...znowu przyjdą mozolne dni...smutne i nudne...mam nadzieje ze nie wpadne w doła przez to

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Też to widzę, ja byłem toksyczny... moje zachowanie, brak działań, wesołości wszystko popsuł. Chcę jak najbardziej się zmienić, stać się kimś kim byłem kiedyś, chcę wrócić do mojej ukochanej M:*. Ale jako osoba pewna siebie, słuchająca rad i znajdująca odpowiednie rozwiązania. Ona pokazała mi że już ma dość, ja też mam tego dość i biorę się za siebie. Ja tak bardzo chce odbudować siebie i przy okazji wszystko inne, być dla tej osoby znów kimś ważnym, na którym można polegać i ze spokojem kochać.

Jakim ja jestem debilem żeby dopiero po takim zimnym prysznicu stwierdzić że jestem nienormalny:-(

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Undertow, tak to już najczęściej jest, że trzeba takiego zimnego prysznica, żeby zrozumieć. Dobrze, że nie jest za późno i wciąż możesz naprawić, to co się w Twoim związku zepsuło. Życzę Ci powodzenia.

 

Skąd wiadomo że nie jest za późno..? jakoś mi to dziwnie znajomo wygląda, a w tym przypadku który znam jest za późno.

 

Opanował mnie dziś defetyzm.

Pozdrawiam mimo wszystko.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Nie dostałem przecież informacji że już mnie nie kocha, tylko że boi się o przyszłość, ona sama ma w tej chwili mętlik w głowie (tak powiedziała przy rozstaniu). Gdy 3 tygodnie przed tym próbowała namówić mnie na przerwę zapytałem czy czuje coś "tam" (wskazałem na serce) odpowiedziała że tak...

Jednak stało się co się stało:-( Żegnała się ze mną strasznie spłakana.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Masz kolego szczęście. Dobrze Ci radzę - pracuj nad sobą nocami i dniami, tak efektywnie, jak tylko dasz radę. Masz te szczęście, że możesz wszystko zmienić, że nic nie ma straconego. Jeśli kochasz - to działaj, możesz tylko zyskać.

 

Nie każdy miał tyle szczęścia, między innymi i piszący te słowa.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

ja niestety doprowadziłam do rozpadu naszego związku.Mój były narzeczony tez nie jest świety i nie raz sprawiał mi bol,ale to ja kazałam mu sie wyprowdzić,odejsc a teraz tego żałuje:(

 

---- EDIT ----

 

ja niestety doprowadziłam do rozpadu naszego związku.Mój były narzeczony tez nie jest świety i nie raz sprawiał mi bol,ale to ja kazałam mu sie wyprowdzić,odejsc a teraz tego żałuje:(

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Witam wszystkich. Cieszę się, że udało mi się znaleźć forum o takiej tematyce, miejsce gdzie mogę poniekąd anonimowo podzielić się z innymi moim problemem. Jak w temacie, mój wielki problem dotyczy "toksycznego związku". Mam pełną świadomość, że wiele takich związków da się zawrzeć w klamrze konkretnego schematu, jednak na swój sposób pewnie każdy jest inny. Ja z moim zmagam się już trzeci rok, choć oczywiście z dłuższymi przerwami, po rozstaniu i powrocie, w związku pewną dziewczyną.

 

Gdy wszystko się zaczęło miałem 20 lat, ona jest dwa lata młodsza. To bardzo ładna, mądra i dobrze wychowana dziewczyna, co do tego nie mam żadnych wątpliwości, choć jej charakter koniec końców jest dla mnie nie do końca zrozumiały. Znaliśmy się ok trzech lat, zanim zostaliśmy parą. Pewnym problemem było to, że nie mieliśmy możliwości spotykania się codziennie, bo dzieliła nas dosyć spora odległość (ok 300 km). Pochodziliśmy natomiast z tego samego miasta i widywaliśmy się zawsze w święta, wszelkie wolne dni nauki szkolnej itd. Dlatego też, mimo że wpadliśmy sobie w oko od pierwszego poznania, przez dłuższy czas utrzymywaliśmy po prostu znajomość, choć w jej trakcie dosyć dobrze się poznaliśmy (tak mi się przynajmniej wydaje). Wiedziałem, że bardzo jej się podobam - nie tylko sam o tym mogłem się przekonać po jej zachowaniu wobec mnie - była tak zdeterminowana by być ze mną, że zwierzała się ze swojego uczucia naszym wspólnym znajomym wiedząc, że mi o tym powiedzą. Przez jakiś czas odrzucałem tę myśl. Po pierwsze - odległość, choć nie wydawało mi się to aż tak ogromną przeszkodą, w istocie jednak jakiś czynnik z pewnością stanowiła, której ta dziewczyna do końca nie mogła być świadoma. Po drugie chciałem się... jak to powiedzieć... wyszaleć, wybawić, bez wikłania się w jakiś poważny związek, na pół serio? Na pewno nie chciałem angażować w zaspokojenie takich potrzeb dziewczyny tak poważnie do sprawy podchodzącej. Jednak w końcu, na wakacjach pomyślałem, że być może warto spróbować, że taka osoba w roli partnerki prędko może mi się drugi raz nie trafić, czy prościej - zrozumiałem, że chyba to uczucie odwzajemniam. I stało się. Pierwszy dzień był wspaniały, czułem się szczęśliwy, ona też. Wszystko trwało 1 (słownie - jeden) dzień. Zaraz później zaczęła się dziwnie zachowywać. Czułem, że jest coś nie tak, ale co najgorsze, błyskawicznie się w ten związek zaangażowałem - tak naprawdę przecież był pierwszym w pełni poważnym w moim życiu. Wyjawiła mi, że obawia się co będzie dalej, jak to będzie wyglądało, gdy się rozjedziemy, bała się realiów związku na odległość. Związek rozpadł się szybciutko, jeszcze chwile trzymaliśmy pozory, ale w końcu nie mogłem dalej tego ciągnąć, widząc że ona niemal w ogóle się nie angażuje. Z końcem wakacji dała mi jednak do zrozumienia, że zależy jej na mnie, jednak nie jest gotowa na poważny związek. Jakoś z tą świadomością żyłem. Co jakiś czas się odzywała, gdy byliśmy "w domu" tj daleko od siebie. W końcu jednak wróciliśmy do siebie, z jej inicjatywy. Byliśmy razem, mimo że nie mogliśmy się widzieć codziennie - podjęliśmy wyzwanie.

 

I tu zaczął się mój koszmar. Nie wiem, w którym momencie zacząłem myśleć tylko i wyłącznie o niej. Z niecierpliwością czekałem na jakikolwiek jej sygnał, samemu z zasadzie nie robiąc nic. Byłem chory, gdy nie odzywała się więcej niż jeden dzień, do późnych godzin nocnych potrafiłem wartować przy telefonie w oczekiwaniu na jej smsa. W tym momencie świat się dla mnie nie liczył, nie miał sensu, nic mnie nie cieszyło, myśli miałem ukierunkowane tylko w jedną stronę. Stopniowo traciłem znajomych, bo przecież nie oni się w tym momencie dla mnie liczyli. Gdy się odzywała, nagle wracała mi cała radość życia, wszystko malowało się w jaśniejszych barwach, było pozytywniej. I taka oto huśtawka nastrojów dzień w dzień. Wiedziałem, że to nienormalne, ale wciąż to ciągnąłem. Trwało to parę miesięcy. W końcu jednak zauważyłem, że pisze mniej, przestaje się angażować. Wciąż przecież widzieliśmy się w święta itd, ale nawet wówczas zaczęła robić wymówki co do spotkania się (no, ale jak można, skoro widzimy się rzadko, wymigiwać się, tak jakby można było bez problemu umówić się na jutro, co nie było przecież możliwe). W końcu zrozumiałem, że znów zaczynam kochać za dwoje w tym związku, daje dużo w zamian nie biorąc nic, oczywiście z tą przeklętą "huśtawką" w tle. Dla mojej rodziny nie pozostało to niezauważone. Wiem, że rodzice chcieli mi pomóc, widzieli że coś jest nie tak, jak bardzo to przeżywam, ale nawet nie potrafiłem im sprawy wyjaśnić. Poza tym, znając życie zaczęło by się, że daje jej się owijać wokół palca, myślę o tym za dużo, jest tyle innych, weź się w garść itd. Nie twierdzę, że nie mieli racji, sam pewnie z zewnątrz komuś bym to doradzał, ale w sytuacji, gdy dotyczyło to mnie, to była zupełnie inna bajka. Często się z nimi z tego powodu kłóciłem. Powiedziałem kilka rzeczy, których nie powinienem, których żałuję do dziś, mimo że przeprosiłem. Było mi naprawdę potwornie ciężko. W końcu zdecydowałem się na zerwanie tego związku, czułem że lepiej dla mnie będzie nie martwić się każdego dnia o to, czy napisze, czy będzie się chciała spotkać następnym razem, dokładnie studiować każdą jej wypowiedź w poszukiwaniu najmniejszych oznak obojętności, niechęci - nie przejmować się tym już więcej, nawet kosztem utraty wszelkiego kontaktu z nią, bo naprawdę mnie to wykańczało. Zgodziła się, choć rozstanie przebiegło w średnio miłych okolicznościach, wyrzucenia sobie wszystkich żali po raz ostatni, okazanie pretensji, gdzie ktoś popełnił, błąd tu, a kto tu itd. Pech chciał, że zrobiłem to podczas sesji egzaminacyjnej. Gdy z nią byłem, ciężko mi było skupić się na nauce, co dopiero teraz chwilę po rozstaniu, gdzie w głowie miałem burzę myśli. Doszło do wielkiego dramatu w moim życiu - po tym wszystkim nie zaliczyłem sesji i musiałem powtarzać rok. Dla mnie i rodziny był to potężny cios. Nie chwaląc się, miałem zawsze dobre oceny, chodziłem do bardzo dobrego liceum, zawsze moi rodzice mogli się mną "pochwalić" na forum rodzinnym, byli ze mnie dumni, ja także czułem pewną satysfakcję z tego, że coś sobą prezentuję. A tutaj taki krach. Ciężki nieopisany wstyd, później już tylko ból, świadomość, że nie mogłem skupić się w danym momencie na rzeczach najważniejszych, świadomość tego jak wielu ludzi zawiodłem, prawdziwej życiowej porażki. Nigdy sobie tego już nie podaruję. Do tego wszystkiego jeszcze ból po rozstaniu z nią, mimo że związek był naprawdę dziwny, czego nie potrafiłem sobie wytłumaczyć. Wiem, że martwiła się o mnie w tym czasie, bo doszło do niej coś o moich problemach na uczelni i w ogóle. Wypytywała się o mnie znajomych. Nie wiedziałem jak na to zareagować. Postawiłem sobie za cel znienawidzenie jej za to wszystko, choć to nie musiała być jej wina. Wiedziałem, że największym winowajcą byłem ja sam. Mimo wszystko jednak nie odzywaliśmy się do siebie w ogóle, mimo że nie raz mieliśmy okazję się widzieć. Raz może miała miejsce jedna, czy dwie rozmowy, ale naprawdę nie miały większego znaczenia, za każdym razem stwierdzaliśmy, że nie jesteśmy sobie całkiem obojętni, ale nie możemy być razem.

 

Mijał czas. Strasznie powoli, aczkolwiek konsekwentnie moje rany się goiły. Jakoś nawet poradziłem sobie z faktem niezaliczenia roku. Traktuję to jako wielką, życiową nauczkę dotyczącą tego, jakie i kiedy stawiać sobie w danym momencie priorytety. Na kolejnym nawet udało mi się dorobić stypendium naukowego. Jednak z nikim przez ten czas nie byłem - nie potrafiłem. Ona w międzyczasie zaczęła studiować, całkiem niedaleko ode mnie, ale nie powinno to mieć dla mnie większego znaczenia. Jednak w pewnym momencie, nie wiem pod wpływem jakiego impulsu do niej napisałem. Odpisała bardzo ochoczo i miło. Znów nawiązaliśmy kontakt, wraz z czasem coraz intensywniejszy. Jednak w porę spostrzegłem, że znów się angażuję. Podejmowałem się wielkiego ryzyka, że znów wszystko może się powtórzyć, cały mój dramat z poprzednich lat. Przy kolejnym spotkaniu, chciałem jej powiedzieć, że lepiej byśmy o sobie całkiem zapomnieli, tak jak do tej pory, żeby nie narażać się znów na niebezpieczeństwa, jakimi są konsekwencje naszego (już teraz wiem, że toksycznego) związku. Powiedziała jednak, że chce być ze mną, że myślała nad tym długo, próbowała z kimś być, ale gdzieś w podświadomości wciąż miała mnie. Rozum mówił co innego, ale serca nie potrafiłem oszukać. Zgodziłem się. Jesteśmy ze sobą znów, od niedawna. Jednak czuję, że koszmar powraca. Znów uzależniam cały swój dzień, nastrój, wręcz samopoczucie od niej, konwersacji z nią. Czuję, że to nienormalne. Waham się czy już teraz szybko tego definitywnie nie zakończyć. Być może popełniłem wielki błąd wracając do tego związku. To mnie wypala od środka, naprawdę odbiera wszelką radość z życia. Tak ciężko mi jednak to zakończyć, zrezygnować z niej, bo mam wrażenie, że całe życie będę to sobie wypominał.

 

Słyszałem o "obsesyjnej miłości" tzw kochaniu za bardzo, z tym że najczęściej to dotyczyło kobiet. Tymczasem tu jest na odwrót. Wiem, że cierpię, ale nie potrafię tego skończyć, w obawie że będę cierpiał jeszcze bardziej. Jak to możliwe, że dwoje ludzi pozostaje dla siebie takimi ważnymi w swojej świadomości, nie może o sobie zapomnieć, mimo że przez 3 lata od momentu wejścia w związek i później jego zerwania tak naprawdę w pełnym szczęściu spędzili 4,5 dni? Czy ten przeklęty, mentalny magnes przestanie kiedyś działać? Czy trwanie w takim kosztownym z mojej perspektywy związku, w ogóle chęć trwania w nim i takich zakładanie, to już zaburzenie emocjonalne, z którym powinienem skierować się do specjalisty? Dziś mam prawie 23 lata, mam wrażenie, że zachowuję się w tym związku jak dziecko, że nie potrafię zaufać tej drugiej połówce, nie wiem na dobrą sprawę jak ona się w tym związku czuje. Boję się, że w końcu tego wszystkiego nie wytrzymam. Ten psychiczny ból jest nie do opisania, dosłownie mnie przytłacza, zakłada klapki na oczy, nie pozwala normalnie funkcjonować, bez szkody dla mojej rodziny, przyjaciół... czuję się naprawdę bezradny, włada mną przeczucie, że czego nie zrobię, i tak wiązać się to będzie z dalszym cierpieniem. Fakt, ze mogę się tym podzielić z innymi przynosi mi pewną ulgę... choć na chwilę. Czy jest coś co mogę zrobić, by w końcu się od tego uwolnić? Czy ktoś przerabiał już coś takiego, ewentualnie się czemuś takiemu przyglądał? Czy możliwy jest tutaj happy end?

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

a ja przeżyłam 10 lat w toksycznym małżeństwie z dorosłym dzieckiem alkoholików.mój mąż regularnie karał mnie milczeniem. nie odzywał się do mnie ani słowem-nawet po kilka miesięcy. po 9 latach pękłam i popadłam w depresje. w końcu postarałam się o separację prawną. po tygodniu od rozprawy skruszony mąż wrócił gotowy na zmiany.

i...

cud

naprawdę się zmienił.

mieszkamy ze sobą od 10 miesięcy i jest cudownie. dużo rozmawiamy. żyjemy ze sobą na zupełnie innej płaszczyżnie niż do tej pory. to naprawdę niesamowite ale ludzie potrafią się zmienić-JEŚLI SAMI TEGO CHCĄ.

a czasem po prostu muszą dostać kopa,np w postaci rozprawy sądowej o separację.

życzę wszystkim aby udało wam się tak jak mi.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

wciacia, pogratulować postępów ;) Natomiast ja żyję z mężem alkoholikiem od około 14 lat,ciągłe awantury, wyzwiska, poniżanie, czasami dochodzi do rękoczynów :cry: Przez ten związek dopadła mnie ta cholerna nerwica. Wiem wiem powinnam wziążć z nim rozwód ale to nie jest takie proste. Strach i jeszcze raz strach. Wiem do czego jest zdolny gnojek dlatego te obawy :? Tak samo jak w twojej sytuacji jest dorosłym dzieckiem ojca alkoholika :oops: Mam nadzieję że niedługo wezmę swoje życie w obroty i wszystko się ułoży oby starczyło mi tylko na to sił ;)

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Gosiulka-z całego serca życzę ci ,żeby starczyło ci sił. ja męczyłam się 10 lat-to bez sensu. ciągle próbowałam się jakoś ratować,mieć swoje życie itd... to pomagało ale tylko na jakiś czas. po latach stajemy się współuzależnione i mamy coraz mniej sił. ja musiałam popaść w totalną depresję,mieć myśli samobójcze,zamknąć się w domu,prawie zagłodzić na śmierć-żeby w końcu zrozumieć-że nie chcę i nie mogę dalej tak żyć i zacząć działać. separacja okazała się wstrząsem dla mojego męża. zrozumiał. zmienił się.pracuje nad sobą. dla mnie to ciągle wielki CUD. budzę się rano i nie wierzę,że mogę być szczęśliwa u boku tego faceta... a jednak... to możliwe...

wiem ,że nie zawsze tak jest...niestety...

ale trzeba stanąć na nogi samej.

kiedy decydowałam się na separacje - podjęłam decyzję,że już zawsze będę sama...

na szczęście nie muszę być sama...

kocham was wszystkich tu na forum.

Gosiulko-nie trać już ani chwili ze swojego cennego życia.

wybierz się do psychologa-najlepiej w jakimś ośrodku dla uzależnionych i współuzależnionych-ja właśnie korzystam w takim ośrodku z pomocy psychologa i psychiatry.

ludzie tam są wspaniali i mogą pomóc...

odezwij się co zamierzasz-napisz do mnie indywidualnie-jeśli chcesz. mam gg 9016590

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

dziewczyny ja żyję w takim samym toksycznym małżeństwie od prawie 7 lat, powoli zaczynam coś działać żeby to zmienić, oni się zmieniają ale to im wraca , myślę że tak będzie zawsze, to jest choroba alkoholowa i to zostaje do końca życia, np. mój mąż kocha picie bardziej niż mnie i dzieci. Myślę że już dawno się ze mną rozwiódł i poślubił butelkę. Była u nas policja itd. na razie nie pije ale myślę że to długo nie potrwa, wtedy będę musiała się rozstać....już się nie boję walki z tym wszystkim...

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

gratuluję odwagi do działania.

nieraz trzeba po prostu się rozstać.

i nieraz nic to nie da.

ale czasem to działa na tych facetów-bo tracą kogoś dla kogo piją-oczywiście tylko im się tak wydaje.

mój mąż nigdy nie pił więc sprawa była innego typu.

jednak wyszedł z chorych schematów,które powielał przez prawie 10 lat.

to było znęcanie się psychiczne.

teraz tego nie robi i wierzę w niego i w to,że nie będzie tego już nigdy robił.

pozdrawiam

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się
×