Skocz do zawartości
Nerwica.com

Psychiatryk - opowiadanie o życiu w szpitalu psychiatryczzny


wieslawpas

Rekomendowane odpowiedzi

PSYCHIATRYK

 

Ptaki właśnie rozpoczęły swój poranny świergot. Dochodziła godzina 5 rano. Świtało. Blask świtu wpadał do sali szpitala psychiatrycznego. Średniego wzrostu krótko obcięty blondyn wszedł do sali i podszedł do pacjenta leżącego tuż przy oknie. Potrząsnął go za ramie po czym zaczął wołać na głos:

- Wojsko! Wojsko! Maszeruje wojsko! – krzyczał w rytm żołnierskiej piosenki.

Obudzony pacjent zezłoszczony podniósł się na łóżku i syknął:

- Spieprzaj stąd! Odbija ci! – krzyknął próbując uderzyć blondyna ręką.

Na wskutek rwetesu obudzili się pozostali trzej pacjenci w sali.

- Ludzie dajcie spać! – zawołał jeden z nich. – Bogdan wypad z sali! – krzyknął do sprawcy zamieszania..

Blondyn nazywany Bogdanem wycofał się z pomieszczenia i wyszedł na korytarz. Uśmiechnął się z zadowoleniem mając poczucie dobrze spełnionego zadania. Wolnym spacerowym krokiem powędrował przez długi na sto metrów korytarz.

Pomimo wczesnej pory życie na palarni kwitło. W tym ponurym pomieszczeniu, którego ściany nie malowane już z 20 lat pokryły się czarnym nalotem z dymu papierosowego, przebywało około ośmiu osób. Cześć z nich paląc siedziała na krzesłach, cześć stała opierając się o ścianę. Byli to pacjenci cierpiący na bezsenność jak i ranne ptaszki, które kładły się spać o dwudziestej pierwszej, by wstać rano z pierwszymi promykami słońca. Palarnie wypełniały kłęby dymu papierosowego i aromat porannej kawy. Ironicznie pomieszczenie to nazywano „wędzarnią”.

Myliłby się ktoś kto by przypuszczał, że panuje tu względny spokój a jedynym dźwiękiem jest gwar rozmów. Otóż w rogu palarni siedziała na podłodze pewna bardzo ładna dwudziestokilkuletnia dziewczyna i słuchając muzyki z radia, głośno śpiewała piosenki mocno przy tym fałszując. Pozostali pacjenci aby się słyszeć musieli ją przekrzykiwać. Zachowanie dziewczyny ogromnie wszystkich irytowało, ale zdawali sobie sprawę, że przebywają w szpitalu psychiatrycznym i każdy ma tutaj mniejsze lub większe kuku.

 

Na parapecie rozłożył swój warsztat pewien inwalida bez jednej nogi. Zajmował się produkcją papierosów, które tworzył z nielegalnego tytoniu bez akcyzy. Papierosy rozprowadzał wśród pacjentów po siedem złotych za paczkę i po pięćdziesiąt groszy za sztukę. Umiał też bardzo ładnie rysować i kolejną czynnością, poza robieniem papierosów było przerysowywanie obrazków przedstawiających czaszki, kastety i akty kobiece. Cierpiał od lat na depresje i mimo wielu pobytów w szpitalach nie mógł się z niej wyleczyć. Miał na imię Robert i pochodził z okolic Radomia.

Znajdował się tam także i drugi inwalida nazywany „szamanem”. Mówiono o nim, że ma zryty beret i żeby się z nim nie zadawać ponieważ jest to zaraźliwe. Ot na przykład teraz wstał i namalował kredką na ścianie Matkę Boską.

Na palarni przez śpiew dziewczyny przebijała się rozmowa.

- Macie głosy? – pytał pewien młody człowiek ze szramą na policzku. – Bo ja mam.

- Ja też mam – odpowiedział mu czterdziestolatek w okularach. – Wiecie co tak wam szczerze powiem, że bez tych głosów to czułbym się samotny.

Wybuchła głośna salwa śmiechu na skutek tego zwierzenia. Czterdziestolatek mówił dalej: - -- Napijmy się dziś wieczorem. Zalejemy pałę i zrobi się wesoło.

- Dobra, ale jak załatwić alkohol? – odezwał się wysoki brunet o bardzo inteligentnej twarzy.

- Później zadzwonię do znajomego. Zapytam go czy przyniesie – odpowiedział czterdziestolatek. – Ale co zamawiamy, piwo czy wódkę?

- Jasne, że gorzałę – rzekł szaman. – Do tego jakieś sok, zrobimy drinki.

Picie alkoholu było zabronione i ryzykowali karnym wypisem ze szpitala. Karny wypis to nie było nic dobrego. Człowiek wychodził na wolność zupełnie do tego nie przygotowany. Większość pacjentów odczuwała naturalny lęk przed opuszczeniem szpitala. Tutaj mieli wszystko zapewnione: jedzenie, spanie, towarzystwo. Poza szpitalem czekały na nich problemy i zwykłe życie w którym w wielu sprawach trzeba było sobie radzić samemu.

Ni stąd ni z owąd dziewczyna, która do tej pory śpiewała raptem zaczęła płakać i wołać przez szloch:

- Nie wytrzymam. Naprawdę nie wytrzymam! – krokodyle łzy leciały po jej policzkach. – Już nie dam rady.

Wszystkich ogarnęła konsternacja i poczuli autentyczny żal dla tej młodej pięknej dziewczyny o imieniu Ola. Cierpiała ona na chorobę afektywną dwubiegunową, która charakteryzowała się zmianami nastroju. Dziewczyna ta w jednej chwili płakała a piętnaście minut później śmiała się jak gdyby nigdy nic.

Jej płacz wypłoszył z palarni kilka wrażliwych osób. Tymczasem czterdziestolatek, szaman i ów inwalida, który robił papierosy ustalali szczegóły planu przeszmuglowania alkoholu na odział. Nie było to trudne ponieważ nikt nie sprawdzał rzeczy przynoszonych przez odwiedzających.

Dochodziła godzina szósta rano kiedy z zamkniętej izolatki zaczął dobywać się krzyk.

- Raz! Dwa! Trzy! Jebać psy! – po czym rozległo się – Zawsze i wszędzie policja jebana będzie!

Głośny wrzask dobywał się przez metalowe drzwi i niósł się po korytarzu. To obudził się pacjent, którego kilka dni temu przywiozła policja. Schwytano go jak palił trawkę pod komisariatem i dostarczono na odział. Rzucał się niesamowicie dlatego związano mu ręce i nogi pasami i ten sposób przypięto do łóżka. Jednak był z niego bardzo sprawny człowiek ponieważ w nocy zdołał się wyswobodzić z pasów.

- Chcę do kibla!!! – wołał. – Kibel!

Niestety ponieważ już parę dni z rzędu zakłócał spokój na oddziale swoim donośnym krzykiem nikt nie chciał z nim współpracować ani mu pomagać. Nawet pielęgniarki, które charakteryzowały się anielską cierpliwością i wyrozumiałością też miały go serdecznie dosyć. Mimo to po około pięciu minutach na oddziale pojawili się pielęgniarze, którzy podeszli do drzwi izolatki.

Pacjenta uznano za na tyle niebezpiecznego, że mógł być wypuszczany z izolatki tylko w obecności dwóch pielęgniarzy. Jakież było zdziwienie personelu kiedy okazało się że drzwi do izolatki od wewnętrznej strony całe są wysmarowane gównem. Śmierdziało na całym pomieszczeniu. W kącie widać było kałużę moczu. Niestety żadna kara nie mogła go za to spotkać – wszak jest pacjentem szpitala psychiatrycznego i to co robił przypisywano chorobie. Salowe z niesmakiem wzięły się do czyszczenia drzwi i podłogi.

Około siódmej rano obudził się Pan Marian. Był to pacjent, który tego właśnie dnia miał wyjść ze szpitala. Leciwy był z niego człowiek w wieku siedemdziesięciu kilku lat i na dodatek miał zdrowie wyniszczone przez picie alkoholu. Także i jego przywiozła tutaj policja.

Znaleziono go pijanego w parku. Był wtedy w takim stanie, że nawet nie przypomniał sobie jak tutaj trafił. Człowiek ten ledwo chodził i na dodatek niezbyt dobrze kojarzył to co się wokół niego dzieje. Często błąkał się po korytarzu szukając swojej sali albo świetlicy.

Pewnej nocy o godzinie czwartej rano zerwał się i zaczął krzyczeć:

- Śniadanie! Wstawać wszyscy! Śniadanie!

Obudził pacjentów i za nic nie dał się przekonać, że nie ma śniadania chociaż była jeszcze ciemna noc a śniadanie dają o ósmej trzydzieści kiedy jest już widno. Teraz także nie za bardzo zdawał sobie sprawę co się z nim dzieje, bo na pytanie gdzie pojedzie po wyjściu ze szpitala odpowiedział:

- Jak to gdzie? Do Afryki!

Wiadomo jednak było, że mieszka na Szczęśliwcach i po wypisaniu ze szpitala jego pasierb zawiezie go do domu.

Wpół do dziewiątej przywieziono śniadanie, które składało się z zupy mlecznej, dwóch plasterków wędliny, kosteczki masła i chleba. Posiłki jak i wydawanie leków odbywało się zawsze w tych samych porach i stanowiło stały element oddziałowego życia. Śniadaniem można było się rzeczywiście najeść gdy brało się dwa talerze zupy mlecznej. Nie była ona reglamentowana i można ją było jeść do woli.

Podczas śniadania powstawało całkiem spore zamieszanie i rwetes. Ludzie kłębili się wokół wózka na którym znajdowały się talerze z porcjami jedzenia. Odchodzący od wózka zderzali się z tymi którzy do niego zmierzali. Nad wózkiem krzyżowały się ręce pacjentów sięgających po chleb, łyżki, talerze ze śniadaniem. Nie wydawano noży – na oddziale wszelkie ostre narzędzia były zakazane. Masło na chlebie rozsmarowywano łyżką lub widelcem. Niektórym pacjentom starszym i zniedołężniałym pielęgniarki zanosiły jedzenie do sali. Było kilku takich pacjentów, którzy przychodzili na jadalnie ale niestety ręce trzęsły się im do tego stopnia, że nie byli w stanie unieść talerza zupy. Pielęgniarki zanosiły im jedzenie do stolika.

Nie wiadomo jakim zrządzeniem losu krzeseł w jadalni było mniej niż pacjentów. Stawało się to źródłem konfliktów i bojów o miejsce do siedzenia. Pacjenci zajmowali sobie miejsca kładąc kubek na stole. Nie zawsze to wystarczało. Na przykład teraz doszło do niebezpiecznej sytuacji. Pewna starsza pani z wielkimi jak worki z cementem cyckami zajęła sobie miejsce kładąc kubek na stole. Inna starsza pani malutka i bardzo delikatnej budowy odstawiła ten kubek i zamierzała usiąść na krześle. Cycata kobieta widząc to odsunęła pod nią krzesło i drobna pacjentka przewróciła się na podłogę. Walnęła zdrowo aż zdudniało. Ponieważ była już leciwa zaszła obawa, że mogło się jej coś stać. Jednakże wstała i będąc cały czas w szoku, rozcierała bolące plecy. Pielęgniarki zrugały cycatą kobietę jako żywo ale widząc, że suma sumarum nic się nie stało wróciły do wydawania posiłków.

Wkrótce po tym rozległo się wołanie:

- Leki. Kto zjadł zapraszam po leki!

Cześć pacjentów jadła jeszcze śniadanie, cześć stanęła w kolejce do wydania leków. Znalazł się w niej także szaman, który przekrzywiony na bok chwiejąc się wyszedł z łazienki z jakimś płynem w słoiku. Na wskutek wypadku samochodowego chodził zawsze przekrzywiony na lewą stronę. Nie był to miły widok. Nie był on jednak lubianym pacjentem i dlatego mimo jego kalectwa nikt nie ustąpił mu miejsca w kolejce. Kiedy zbliżył się do stolika przy którym wybierano leki powiedział pokazując na słoik:

- To są moje szczochy – to mówiąc wziął leki i przystawiwszy słoik do ust popił je własnym moczem. Na ten widok wiele osób czekających w kolejce do leków osłupiało. No trzeba przyznać, że nie często trafiał się taki przypadek. Potwierdzało to jednak, że szaman ma zryty beret i pewnie nie tylko takich numerów można się po nim spodziewać.

Tymczasem wkrótce po śniadaniu i lekach w sali numer dwanaście zebrało się stałe grono, które urzędowało tutaj codziennie od świtu do nocy z przerwą na posiłki. Był tam Rafał młody dwudziestoletni chłopak, którego do psychiatryka wsadziła własna matka po tym jak się naćpał. Miał on bardzo wydatny brzuch i sporą nadwagę – ważył około sto trzydzieści kilogramów. Cechowała go skłonność do odurzania się różnymi psychoaktywnymi substancjami, które miały za zadanie go pobudzić ponieważ leki działały na niego zamulająco i nasennie. I tak dla przykładu robił sobie czaj z całej paczki herbaty, albo pił yerba mate a więc kolejny mocny wywar składający się z trzy czwarte kubka zioła zalanego wodą o temperaturze osiemdziesiąt stopni. Po łyknięciu substancji o tak intensywnym smaku kubki smakowe doznawały szoku.

Rafał od czasu do czasu odurzał się za pomocą leku na kaszel o nazwie Accordin. Lek ten w dawce trzydziestu tabletek zażytych na raz działał pobudzająco i rozweselająco. Podobno w aptekach ceny Accordinu po jakimś czasie poszły w górę. Chyba po tym jak producent dowiedział się o jego podwójnym zastosowaniu, które zadziałało na zwiększenie popytu.

Rafał miał sprawę w sądzie o pobicie. Po prostu pewnej nocy pobił swoją matkę czego w ogóle nie odnotowała jego świadomość. Po tej nocy ocknął się dopiero na drugi dzień po południu i niczego nie pamiętał. Ponieważ brał też narkotyki i dopalacze sąd wymógł na nim przejście terapii odwykowej. Rafałowi było dobrze tutaj w szpitalu. W domu mieszkał z matką alkoholiczką co go mocno stresowało. Na wskutek lęków przez ostatni rok w ogóle nie wychodził z domu poza paroma razami kiedy odwiedzał matkę w szpitalu w Tworkach. Ale nawet wtedy musiał być w czyimś towarzystwie.

 

W sali numer dwanaście był też jeszcze jeden osobnik wart opisania. Miał na imię Roman i liczył około czterdziestu lat. Był narkomanem. Pracował jako agent obrotu nieruchomościami w pewnej dużej ogólnopolskiej firmie. Zarabiał tam krocie - bywały miesiące, że osiągał przychód rzędu trzydziestu kilku tysięcy złotych. Niestety niczego się nie dorobił z powodu narkotyków, które brał od dwudziestu lat. Prawdę powiedziawszy miał długi rzędu dwustu pięćdziesięciu złotych. Jak kiedyś policzył na narkotyki w życiu wydał czterysta pięćdziesiąt tysięcy złotych.. Obecnie pobierał rentę ponieważ ze względu na chorobę CHAD otrzymał całkowitą niezdolność do pracy. Tutaj do szpitala trafił ze względu na próbę samobójczą – chciał przedawkować narkotyki, ale przeżył. Jego celem była terapia odwykowa dla narkomanów w ośrodku mieszczącym się w Kazuniu. Była to placówka dla pacjentów z podwójna diagnozą czyli chorobą psychiczną i uzależnieniem od substancji psychoaktywnych.

Na łóżku przycupnął Arek – było to dwudziestokilkuletni młodzieniec chory na nerwice. Pod oczami na wskutek pobicia przez strażnika miejskiego miał duże żółte limo. Już drugi raz w tym tygodniu wylądował w tym szpitalu. Kilka dni temu w tym samym szpitalu na czwartym oddziale urządzili sobie popijawę w kilka osób. Personel zorientował się, że są pijani i poddano ich badaniu alkomatem. Badanie dało wynik po kilka promili. Jeszcze tego samego wieczora wypisano ich z szpitala. Arek wdał się w melanż z jakimś bezdomnym. Chodzili od bramy do bramy i pili wódkę. W końcu złapała ich straż miejska. Nie wiadomo dlaczego strażnik mocno pobił Arka.

Staż miejska zawiodła ich do wytrzeźwiałki na Kolską gdzie poddano Arka obdukcji. Spędził tam całą noc a rano przywieziono go tutaj do szpitala gdzie tym razem trafił na drugi oddział.

W sali tej przebywał też Mirek – młodo wyglądający człowiek w wieku dwudziestu kilku lat. Chorował na schizofrenie paranoidalną i prawdę powiedziawszy był najbardziej normalny z tego całego towarzystwa. Od narkotyków stronił, wódki nie pił. Spał całymi dniami, a sen miał tak mocny że nawet głośny krzyk nie był w stanie go obudzić. Prawie codziennie odwidziała go jego mama – bardzo ładna kobieta, która chciała go ubezwłasnowolnić.

Poza stałymi elementami życia czyli posiłkami i wydawaniem leków, terapii zajęciowej trwającej przez godzinę i wyjściu na spacer na oddziale nic się nie działo. Dlatego pacjentom nudziło się niemiłosiernie. I różne pomysły przychodziły ludziom do głowy.

W sali numer dwanaście zrodziła się inicjatywa.

- Chodzicie podrzucimy Edkowi list od kochanki – zaproponował Rafał. – Może da się nabrać.

- Dobry pomysł – pochwycił czterdziestoletni narkoman. – Ja to podyktuję. Ty Mirek pisz. Podrzucimy mu to na łóżko.

Mirek wstał z łóżka, otworzył szafkę wyjął z niej zeszyt i długopis. Wyrwał kartkę i powiedział.

- W porządku dyktuj.

Rafał śmiejąc się zaczął mówić.

Cześć to ja Ilona. Byłam na oddziale i bardzo chciałam się z Tobą spotkać, ale Cię nie zastałem. Chciałam powiedzieć, że bardzo mi się podobasz. Jeszcze nigdy dotąd nie spotkałam kogoś tak fascynującego. Zadzwoń do mnie proszę jeszcze dzisiaj. Mój numer 549 455 686. Do usłyszenia. Twoja wielbicielka Ilona.

Całe towarzystwo wybuchło śmiechem.

- Dobra teraz odedrzyj tekst, bo tylko my mamy taki duży zeszyt A4 i po formacie może się skapnąć, że to od nas – rzekł czterdziestolatek.

Mirek złożył kartkę na pół przesunął paznokciem po kancie i przedarł ją.

- Dobrze teraz trzeba to podrzucić na łóżko – powiedział wymachując kartką. – Ale co zrobić jeśli on będzie leżał na łóżku.

- Pójdę z tobą – oznajmił czterdziestolatek – Wywabię go z sali a ty podrzucisz list.

- W porządku. A co to za numer na komórkę?

- To jest numer do mojej koleżanki. Ale będziemy mieli polewkę jak do niej zadzwoni!

W sali dał się słyszeć wybuch śmiechu.

- Dobrze idziemy – rzucił Roman.

Wyszli we dwóch na korytarz i przeszli całą jego długość do sali numer cztery. Na szczęście okazało się, że Edka nie ma w sali a jedyny pacjent jaki w nim był spał. Bez przeszkód zatem położyli liścik na łóżku Edka. Śmiejąc się z numeru wrócili na dwunastkę. Roman rozłożył się na łóżku i zadzwonił z komórki do swojego znajomego.

- To co przywieziesz flaszkę? – mówił kładąc się na łóżku. – Nie sprawdzają nic u odwiedzających.

Możesz wszystko przenieść. OK. To o której będziesz? O siódmej? W porządku – odłożył telefon na szafkę i rzekł do kolegów w sali. - Flaszka załatwiona. Znajomy przyniesie ją koło dziewiętnastej – oznajmił.

- No to super. Będzie picie – rzekł Mirek.

Edek któremu podrzucili list też był ciekawym typem. Parę tygodni temu kupił miskę i chciał ją pożyczać za dwa złote. Na oddziale była też jeszcze jedna miska, ale ponieważ było tutaj pięćdziesięciu pacjentów przeważnie była ona zajęta. Ludzie jednak nie chcieli pożyczać miski za dwa złote jak też za żadne inne pieniądze. Wówczas Edek wpadł na pomysł, że będzie sprzedawał „udziały w misce”. Za pięć złotych można wypożyczać miskę nielimitowaną ilość razy. Ale ten pomysł też nie chwycił. Miał też dobrą maszynkę do styrzęnia i wypożyczał ją za pięć złotych. To cieszyło się większym wzięciem ponieważ oddziałowa maszynka była strasznie tępa i chodziła głośno jak odkurzacz. Z powodu tych swoich pomysłów na dorabianie przylgnęła do niego ksywka „Żydek”.

O godzinie dziesiątej rozpoczynała się terapia zajęciowa. Była ona prowadzona przez niska ładna blondynkę w małej ciasnej klitce, maksymalnie zastawionej meblami, stołem i krzesłami. Na ścianach wisiały obrazy namalowane przez pacjentów. Na półkach stały misternie wykonane jaja świąteczne, łabędzie i inne przedmioty. Wszystkie te dzieła wymagały masy czasu i były sprzedawane za bezcen pacjentom szpitala. Terapia zajęciowa trwała godzinę od dziesiątej do jedenastej. Ludzie wykonywali w niej różne prace. Cześć robiła łezki która to czynność polegała na nawijaniu wąskich pasków papieru i sklejeniu końcówek. Cześć malowała farbkami, niektórzy pacjenci, naklejali na papier pociętą włóczkę tworząc różnokolorowe wzory. Kilka starszych pań robiło jakąś odzież na drutach. Wszystkie te prace były stosunkowo proste.

Ludzie robiąc te rozmaite rzeczy rozmawiali ze sobą. Tutaj na terapii dostawali do rąk narzędzia których nie mogli mieć na oddziale. Na przykład nożyczki, szpikulce, wypalarkę do drewna. Trzeba powiedzieć, że nie brakowało tutaj uzdolnionych osób. Szczególnie takich które umiały ładnie artystycznie malować. Niektóre ich dzieła były tak piękne, że aż nie chciało się w to wierzyć, że malował to pacjent szpitala psychiatrycznego.

Podobno cały budżet na terapie zajęciową wynosił kilkaset złotych rocznie. Prawdę powiedziawszy godzina dziennie to było trochę za mało żeby miało przynieść jakiś trwały efekt terapeutyczny. Dobre jednak było i to ponieważ panowała tutaj twórcza i przyjazna atmosfera. Na terapie jednak przychodzili nieliczni pacjenci. Większość spała albo leżała w łóżkach.

 

Tutaj w szpitalu sporo ludzi, nawet bardzo młodych miało już rentę albo się o nią starało. Zdarzyło się raz, że pewien pacjent o imieniu Wojtek stanął przed ścianą i zaczął przed nią wymachiwać rękoma tak jakby coś z niej zbierał. Człowiek którego przezywano Żydkiem, skomentował to „ot zbiera punkty do renty”. Stwierdzenie to stało się źródłem licznych dowcipów. Im coś głupszego ktoś zrobi tym wyżej było punktowane. Na przykład oplucie pielęgniarki – 30 punktów do renty, podłożenie nogi ordynatorowi – dwieście punktów do renty, anonimowy telefon do szpitala z informacją, że na oddziale jest bomba 2000 punktów do renty.

Zresztą ten Żydek miał taki plan, żeby się tak ustawić w życiu aby dostawać rentę i gdzieś jeszcze dorabiać. Rzeczywiście miał jakąś chorobę ale nie zaburzała ona mu jego życia. Wydawało mu się, że pewna pacjentka (nota bene lekarz internista) jest podstawionym agentem a jacyś ONI sprzysięgli się aby mu zatruć życie. Nie dawał też nikomu do siebie swojego numeru telefonu, bo bał się że ktoś go porozdaje innym i nie będzie miał spokoju. W żaden sposób nie dawał się przekonać że to sobie naraił.

Pewien czterdziestokilkuletni mężczyzna siedział na jadali i pracował na laptopie. Prowadził on swoja działalność gospodarczą, co pośród ludzi którzy żyli z renty było rzadkością. Miał jakąś firmę internetową. Krępa brunetka w wieku pięćdziesięciu kilku lat podeszła do niego i powiedziała.

- Z pana jest niezły kombinator! Pan podsłuchuje moje rozmowy telefoniczne z adwokatem!

Mężczyzna osłupiał.

- O co mnie Pani posądza! – zawołał. – Jakie rozmowy z adwokatem?!

- Niech Pan nie udaje, że Pan nie wie. Na dodatek sprzedaje Pan kradzione komórki!

Tego już było za wiele. Biznesmen wstał z krzesła i poszedł do pokoju pielęgniarek. Zdenerwowanym głosem powiedział:

- Ta pacjentka z dziesiątki, ta niska krępa posądza mnie o to, że podsłuchuje jej rozmowy z adwokatem. Coś sobie uroiła.

Krępa kobieta także weszła do pokoju pielęgniarek.

- O to właśnie ta pani – mówił mężczyzna. – To ona mówi, że podsłuchuje jej rozmowy.

Zwrócił się bezpośrednio do krępej brunetki – to co pani mówi wynika z choroby. Uroiła to sobie pani.

- Nic sobie nie uroiłam – protestowała kobieta. – On naprawdę mnie podsłuchuje.

- Niech Pan to zgłosi swojemu lekarzowi – odezwała się jedna z pielęgniarek. – Kto pana leczy?

- Ordynator – rzekł biznesmen. – A panie nie możecie tego zgłosić?

- Nie. To jest pana sprawa.

- No jak moja sprawa, skoro dotyczy innego pacjenta?

Pielęgniarka zdenerwowała się.

- Mówię panu co zrobić jak się pan nie chce dostosować to trudno.

Mężczyzna wyszedł poirytowany i zdezorientowany. Sęk w tym, że on bał się ordynatora ponieważ sądził, że ordynator da mu wypis ze szpitala. A było mu tutaj całkiem dobrze. Lepiej niż w domu. Jedzenie, spanie, towarzystwo. Tutaj mógł całkowicie skupić się na pracy. Zresztą nie chciał wracać do takiego samotnego życia jakie wiódł przed przyjściem do szpitala. Za dnia leżenie w łóżku do wieczora a później jeżdżenie samochodem bez prawka do dwunastej w nocy. Był chory na nerwice i tutaj w szpitalu jego nerwica była znacznie mniejsza. Dlatego tak bardzo pragnął tutaj pozostać i odwrotnie niż dziewięćdziesiąt pięć procent ludzi nie chciał dostać wypisu ze szpitala. Zresztą Żydek bał się ordynatora też z tego powodu. Im obydwu było tutaj dobrze i ani myśleli stąd się ruszyć.

 

Na korytarzu w pobliżu pokoju pielęgniarek pojawiła się na kolejną ciekawą osobowość. Był nią tak zwany „Francuz”. Tak zwany dlatego, że jeśli zapytało się go po angielsku jakiej jest narodowości, twierdził że nie ma żadnej narodowości. Był z niego zagadkowy człowiek. Nie można było się z nim porozumieć. Jego angielski był ciężki do zrozumienia. Chodził po korytarzu z kąta w kąt z reklamówka pełną śmieci i szabrował po śmietnikach. Zachowywał się jak kloszard. Kładł się spać gdzie popadło. Raz dla jaj dano mu czasopismo pornograficzne ale odmówił oglądania. Właściwie najlepszy kontakt miał z biznesmenem. Chyba tylko dlatego że ten przedsiębiorca cierpliwie słuchał co mówi i mu przytakiwał. W sumie nie było wiadomo kiedy pojawił się na oddziale Francuz, co go tutaj przywiało o kiedy stąd wyjdzie. No i na co jest chory bo poza tym swoim dziwacznym zachowaniem nie było po nim widać żadnej choroby.

 

Na fotelach rozłożonych w pobliżu drzwi wejściowych do oddziału usiadł pewien wysoki mężczyzna. Miał ze sobą sporej wielkości tobołek. Za każdym razem około jedenastej pakował swoje rzeczy do tobołka i siadał na fotelu. Sprawiał wrażenie jakby był gotowy do wyjścia ze szpitala. Po czym około dwudziestej pierwszej wracał do swojego pokoju i wszystko rozpakowywał. Był opóźniony w rozwoju. Mimo męskiego wyglądu miał głoś dziecka i takiż sam rozum.

Dochodziła godzina jedenasta i garstka wybrańców losu szykowała się do wyjścia na spacer. Wybrańców dlatego, że nie każdy mógł wyjść na spacer. Musiał się na to zgodzić lekarz prowadzący. A lekarze nie zgadzali się jeśli ktoś miał nasiloną chorobę albo był alkoholikiem. Nie puszczano alkoholików na spacer ponieważ obawiano się, że ktoś może im przynieść alkohol. Chyba mocno przesadzone były te objawy ponieważ teren szpitala był ogrodzony i nikt nie mógł się na jego teren przedostać. Trochę więc niesprawiedliwe było traktowanie alkoholików tym bardziej, że byli z nich bardzo sympatyczni ludzie, nie sprawiający żadnych problemów.

 

Pani Urszula, które prowadziła terapie zajęciową oraz wyprowadzała pacjentów na spacer spisała nazwiska osób wychodzących do zeszytu. W dniu dzisiejszym wychodziło jedenaście osób. Jeśli grupa była liczniejsza to dzielono ją na dwie części i drugą turę wyprowadzano po godzinie trzynastej.

Otwarcie drzwi i wyjście na klatkę schodową dawało posmak wolności. Natomiast wyjście na zewnątrz z budynku powodowało swędzenie oczu na wskutek dużej ilości światła dziennego oraz poczucie przestrzeni.

Grupka zbierała się przed budynkiem i szła na tyły szpitala gdzie mieściła się niewielka polanka z ławkami oraz droga z podjazdem dla karetek. Drogą tą często spacerowano tam i powrotem. Jeśli grupa była zwarta robiono sobie duże kółeczko wokół budynków, ale to tylko wtedy jeśli wszyscy chcieli spacerować a nie tylko cześć. Alternatywą do chodzenia było siedzenia na ławeczce. Cześć osób po prostu wolała sobie posiedzieć w promieniach słońca. Na spacerach rozmawiano o typowych dla życia na oddziale sprawach. O tym kiedy ktoś będzie miał wypis, o tym jak działają leki, o tym jak kto coś zmalował. Palono też papierosy bez szczególnych ograniczeń. Spacery rzeczywiście dawały poczucie wolności, zielona trawa, piękne korony akacjowych drzew w połączeniu z błękitem nieba dawały ukojenie człowiekowi przebywającemu przez 23 godziny na zamkniętym oddziale. Za ogrodzeniem zawsze stała grupka młodzieży, które piła piwo mimo wczesnej pory, paliła papierosy i podciągała się na drążku. Ci to dopiero byli wolni…

W czasie spacerów spotykali się pacjenci z różnych oddziałów. Znali się z poprzednich pobytów w tym lub innym szpitalu. Cześć z tych ludzi którzy otrzymywali renty żyła taką właśnie rzeczywistością w której życie na wolności przeplatało się z częstymi pobytami w szpitalach.

Czas na spacerze szybko leciał. Godzina upływała nie wiadomo kiedy. Punktualnie za dziesięć jedenasta Pani Urszula zbierała towarzystwo i wracała do budynku. Trzeba było jeszcze zaliczyć kiosk w którym pacjenci robili sobie zakupy. Marża w tym sklepie była bardzo wysoka około 200% a ceny zdjęte z kosmosu. Mimo to pacjenci zmuszeni przez okoliczność taką że nie mogli opuszczać terenu szpitala robili w nim zakupy.

Ktoś kupił kilogram cukru i paczkę kawy, ktoś inny gazetę i grupka powoli idąc po schodach wróciła na odział.

Obiad który przygotowywano w szpitalu na Banacha przyjechał dzisiaj punktualnie. Składał się on z barszczu czerwonego na pierwsze oraz pieczeniu rzymskiej, ziemniaków i sałatki na drugie. Wydawanie posiłku oraz konsumpcja przebiegały spokojnie i mogło się wydawać, że nie wydarzy się nic ciekawego gdy nagle z głębi korytarza dał się słyszeć przenikliwy krzyk:

- Litwo! Ojczyzno moja! Ty jesteś jak zdrowie. Ile cię trzeba cenić ten tylko się dowie, kto cię stracił. Dziś piękność twą w całej ozdobie. Widzę i opisuję, bo tęsknie po tobie.

Dwóch pielęgniarzy prowadziło rzucającą się kobietę z siwymi włosami. Wyglądała jak prawdziwa wariatka. Zaprowadzili ją do pokoju zabiegowego. Po chwili do izolatki weszła pielęgniarka i kazała się przenieść z rzeczami do sali dotychczasowemu mieszkańcowi tego pomieszczenia. Wiadome było, że szykują izolatkę dla tej kobiety.

Tuż po tym zajściu Żydek podszedł do czterdziestolatka i powiedział.

- Ty! Patrz taki list znalazłem u siebie na łóżku – to mówiąc podał kartkę z gryzmołami.

Ten wziął kartkę i zaczął czytać to co prawie godzinę temu dyktował. Ledwie tłumił śmiech.

- Kto to pisał? Daj spokój jakie tutaj są błędy. Ta dziewczyna to jakaś analfabetka!

- No nieważne - mówił Żydek. – ale co o tym sądzisz. Zadzwonić?

- No dzwoń.

- Dobra – Żydek sięgnął po telefon i wystukał podany w liście numer. – Przyłożył słuchawkę do ucha. – Cholera – rzekł – nie ma takiego numeru.

- Nie ma? – zdziwił się czterdziestolatek. – Jak to możliwe.

- No nie wiem co o tym myśleć. To jest trochę zakręcone – ocenił sytuacje Żydek.

Czterdziestolatek zdziwiony odszedł do swojej sali. Siedziało w niej dokładnie to same grono co rano.

- Słuchajcie. Coś jest nie tak z tym numerem. Żydek dzwonił ale jest komunikat, że nie ma takiego numeru.

- Pewnie ja go źle spisałem – odezwał się Mirek.

- No trudno. Dowcip się nie udał.

Jakaś kumulacja była tego dnia. Zaledwie przywieziono pacjentkę która wykrzyczała inwokacje z Pana Tadeusza a już pielęgniarze przyprowadzili kolejnego pacjenta. Był wystraszony jakby nie wiedział co się wokół niego dzieje. Wyglądał na pijanego albo naćpanego. Usiadł w rogu korytarza w kucki i się skulił. Cały się trząsł.

Specjalnie dla niego wyniesiono łóżko z którejś sali i postawiono je przed dyżurka pielęgniarek. Robiono tak zawsze kiedy trafiał się szczególny przypadek wymagający intensywnej obserwacji. Pielęgniarze złapali go za ręce i przyprowadzili do łóżka. Po krótkiej szarpaninie przypięli go do metalowych ram. Mężczyzna ten miał około trzydziestu lat był bardzo dobrze umięśniony i chyba trochę po dobrej woli dał się zapiąć w pasy. Przez jakiś czas leżał spokojnie ale w pewnym momencie zaczął się rzucać i krzyczeć do kogoś nie istniejącego.

- Dziku! Tnij to diaksem! No dziku diaksem tnij! – wołał szarpiąc się w pasach. – No dziku na co czekasz?!

Przechodzący obok pacjenci i obserwowali to z niepokojem. Już dawno nie widziano kogoś do tego stopnia zaburzonego, że widział rzeczy które nie istnieją. Na dodatek jak mocno się szarpał.

Dobiegała godzina piętnasta. Czas gdy stały personel szpitala wychodził z pracy do domu. No wiadomo jak to jest – kiedy nie ma kota w domu to myszy harcują. W sali numer dziewięć zebrała się grupka narkomanów. W zasadzie byli tutaj po to, aby się odzwyczaić od brania narkotyków jednakże w praktyce wyglądało to tak, że mówili o narkotykach dopalaczach i innych substancjach psychoaktywnych wzajemnie się tym nakręcając. Nie był to typowi odział odwykowy i nie było tutaj typowego reżimu właściwego dla takich specjalistycznych placówek. Czyli na przykład zakaz posiadania telefonu, zakaz wychodzenia na przepustki przez miesiąc. Zakaz odwiedzin przez miesiąc. Tutaj była wolność i swoboda. Ktoś z narkomanów zadzwonił do dealera narkotyków, ten wszedł na odział na chwile, zostawił jakiś dopalacz i wyszedł. Grupka młodzieży podzieliła dopalacz na części i przygotowała sobie lufkę do papierosów. Wychodzili do ubikacji aby zapalić to zioło. W pewnym momencie jeden z nich postawił oczy w słup i osunął się na ziemie. Młoda osiemnastoletnia dziewczyna posiniała. Dwie pozostałe osoby czuły się dobrze. Chociaż były postawione w trudnej sytuacji ponieważ chłopakowi który osunął się na podłogę i tej dziewczynie groziła utrata życia. Wyszli jednak z sali nikomu nic nie mówiąc.

Ów czterdziestolatek oraz młody mężczyzna pobity przez staż miejska byli pedałami i obydwaj wpadli sobie do gustu. Całowali się w obecności innych pacjentów aż w końcu Mirek, ten który pisał list podrzucony Żydkowi się wkurzył i ich opierdolił. Chłopaki znaleźli się w trudnej sytuacji bo na oddziale trudno było o intymność i znalezienie sobie ustronnego miejsca było niemożliwe. Próbowali wbić się do sali gdzie spał jeden z nich ale tam pewien trzeźwiejący alkoholik, bardzo asertywny, przegonił ich stamtąd. Później widać ich było jak wchodzą do toalety. Chyba w wiadomym celu.

Gdy jedni spełniali swoje fantazje seksualne biznesmen siedział w jadali i pracował na laptopie. Podszedł do niego pewien trzeźwiejący alkoholik o imieniu Arek. Pochylił się nad przedsiębiorcą i ostrożnie sprawdziwszy czy nikt nie słyszy cichym tonem rzekł.

- Ty słuchaj. Chcieliśmy z Gosią się pobzykać. Przypilnował byś drzwi do sali, żeby nikt nie wszedł?

Biznesmen wzdrygnął się. Wcale nie pasowała mu taka rola. Ale Arek był jego przyjacielem. Z niechęcią ale przystał na tą propozycje. A jednak prawdą było to co mówił czterdziestolatek, że w szpitalach ludzie uprawiają seks i dlatego zawsze jak idzie do szpitala to zabiera ze sobą kondomy i viagrę.

Czterdziestoletni przedsiębiorca stanął za rogiem korytarza i stał na starzy drzwi. Po chwili wyszedł z niej Arek. Zdyszany powiedział:

- Kurna, nie miałem kondoma a ja bez kondoma to się nie bzykam. Strzeliliśmy 69.

- No tak, tak – mówił biznesmen wyraźnie zakłopotany. – Wiem kto ma kondony,

- Kto? – zapytał Arek.

- A ten narkoman gruby w okularach. Mówił, że zawsze bierze, że sobą kondomy jak idzie do szpitala.

- A dobrze wiedzieć. Pójdę do niego. W razie czego jutro też przypilnujesz?

- No dobrze – rzekł biznesmen z niechęcią – popilnuje.

Wydawało się, że dowcip polegający na podrzuceniu Żydkowi liściku od rzekomej kochanki umarł śmiercią naturalna. Okazało się jednak, że ta sprawa miała swój dalszy ciąg. Źydek w pewnym momencie podszedł do Rafała – owego czterdziestolatka, który podyktował treść listu i powiedział.

- Ty słuchaj, ja wiem która to była Ilona.

- No która?

- Taka jedna co jak ją przyjęli to leżała krzyżem na podłodze.

- Aha. Ta co ścierała stoliki po obiedzie?

- No, no właśnie ta.

Czterdziestolatek zaśmiał się w duchu.

- To ja mam do niej numer telefonu – oznajmił. – Jak chcesz mogę ci go dać.

- No daj.

Rafał podał numer telefonu do swojej koleżanki. Tym razem numer był podany bezbłędnie. Żydek wstukał numer i się oddalił. Ten telefon chciał wykonać na osobności.

Około godziny siedemnastej trzydzieści podano kolacje. Nie była ona wyszukana – dwa plasterki sera żółtego, kostka masła i chleb. Można było zrobić sobie dwie podwójne kanapki. Cała ta kolacja kosztowała poniżej złotówki. Podobno dzienna stawka na posiłki wynosiła siedem złotych i była mniejsza niż we wiezieniu.

Po kolacji zaczynało się prywatne życie. Jedni jak zwykle kładli się spać, drudzy oglądali telewizje a koledzy z dwunastki właśnie rozpoczynali flaszkę przemyconą przez jakiegoś znajomego.

W palarni jak zwykle przebywała grupka ludzi, którzy rozmawiali na w kółko te same tematy. Pacjenci mieli autentyczny problem z paleniem ponieważ ustawicznie brakowało im papierosów. Renty które otrzymywali były zbyt małe aby można było sobie pozwolić na kupowanie codziennie paczki papierosów. Dlatego nabywali je za pół ceny od inwalidy, albo sępili – pożyczali nie oddając potem. Niektórzy byli tak zdesperowani, że brali papierosy po kimś. Po prostu mówili, aby nie dopalać do końca i zostawiać im kilka buchów.

Właśnie teraz do palarni wszedł pacjent z googlami na czole i zapytał pokazując na niedopałek w popielniczce.

- Przepraszam czy ten pet jest zajęty?

Pewna nowa młoda pacjentka odwróciła się i powiedziała.

- Dam dupy za paczkę fajek.

W łazience pewien krępy i muskularny mężczyzna golił starego dziadka na wózku inwalidzkim. Dziadek był w tak kiepskiej formie fizycznej, że sam się nie mył ani nie golił.

Jeździł na wózku po korytarzu i ciągnął za sobą woreczek z moczem. W zasadzie nie można było zrozumieć co mówi. Tylko Żydek się orientował w tym bełkocie. Pomagał temu kalece często przynosząc mu herbatę do sali albo ścieląc łóżko. Dziadek był co prawda inwalidą ale nie przeszkadzało mu to aby w nocy wykradać papierosy z szafek. Na tej czynności przyuważył go Rafał, ponieważ miał czujny sen i przebudził się w momencie gdy dziadek obrabiał szafkę innego inwalidy.

Młody muskularny mężczyzna był bardzo dowcipny i perfekcyjnie dobrze ogolił dziadka, zostawiając mu mały wąsik pod nosem taki jaki miał Hitler.

 

Był wśród pacjentów pewien człowiek niezwykle chudy i kościsty. Miał na imię Tomek. Ręce trzęsły mu się tak, że ledwo dał radę zjeść zupę, tak mu się chybotała łyżka. Wiecznie brakowało mu kawy, cukru i papierosów. Non stop chodził i sępił od innych pacjentów. Właśnie teraz przechodził koło jadalni A znajdowało się tam kilka osób, które siedziały na krzesłach i rozmawiały. W pewnym momencie chudzielec podszedł do typa na wózku inwalidzkim i powiedział:

- Dałbyś fajka.

Pacjent na wózku był wyjątkowo chamskim cwaniakiem. Zaśmiał się i rzekł do Tomka.

- Dam ci fajka jak zaśpiewasz tę piosenkę co wczoraj.

Tomek kiwnął głową na zgodę. Wyszedł na środek jadalni i podskakując na swoich chudych nogach zaśpiewał

Mój koń, mój koń

Polubił siana woń

Wywołało to ogólną wesołość. Typ na wózku był jednak niezadowolony.

- Nie tak Tomek. Zaśpiewaj dokładnie tak jak wczoraj.

Chudzina podskakując zaśpiewał

Mój koń, mój koń

Polubił cipy woń

W jadalni dała się słyszeć salwa śmiechu. Ta scena wyglądała jakby była przeniesiona z jakiegoś filmu. Człowiek na wózku dał Tomkowi papierosa. Żal było patrzeć jak ludzie się poniżali żeby poczuć dymek w ustach.

Nadchodziła godzina dwudziesta pierwsza – pora wydawania leków. Jednakże pacjenci z sali numer dwanaście mieli problem z podejściem do wydawki ponieważ już od godziny pili i czuć było ognich woń wódki. Na wolności to zjedliby tik taki, albo cukierki miętowe, tutaj zaś musieli się zadowolić cebulą. Dobrze, że w ogóle mieli czym zamaskować odór alkoholu. Stali w kolejce do leków i byli mocno spięci. Gdyby okazało się, że spożywali alkohol groziło im wyrzucenie ze szpitala. Na szczęście cała trójka przeszła przez branie leków bez żadnych podejrzeń. Tylko jedna pielęgniarka zdziwiła się, że na oddziale czuć woń cebuli.

A Żydek ł usiadł za załomem korytarza i wybrał podany mu przez Rafała numer. Niedługo trwała ta rozmowa. Wyglądał na zakłopotanego i zmieszanego.

- Nie no to są jakieś jaja – podsumował.

Wkurzony przeszedł przez cały korytarz i wszedł do sali numer dwanaście, gdzie zamieszkiwali prowodyrzy akcji z podrzuceniem listu. Uchylił drzwi i powiedział.

- Dzwoniłem pod ten numer ale tam jakaś inna Ilona odbiera. Ta co tutaj była to spokojna, a ta co przed chwila z nią rozmawiałem to jakiś wulkan energetyczny. Coś tutaj jest nie halo…

Sprawcy zamieszania ledwo powstrzymali śmiech. Tymczasem Żydek niewzruszony zapytał:

- Nie macie czegoś do żarcia do sprzedania?

No jasne, że mieli bo na środku stał na podłodze opiekacz w którym robiono tosty ze zwykłego chleba z serem żółtym.

- Ty jesteś taki interesowy z tą miską którą wypożyczasz za dwa złote, to my też – mówił Rafał – sprzedamy ci tosta za dwa pięćdziesiąt.

Żydek zaczął się zastanawiać.

- Kurczę drogo… - narzekał.

- Jak drogo? U nas przynajmniej coś dostajesz: chleb, ser żółty, wędlinę a u Ciebie bierze się tę miskę nic z tego nie mając.

- No fakt. Dobrze to wezmę jednego tosta – zdecydował się Żydek.

Wkrótce gorący tost trafił z jego ręce. Zjadł do ze smakiem i wyjął z portfela dwa i pół złotego.

- Bardzo dobre. Dobrze zainwestowane pieniądze – podsumował.

- Kurcze to jak to tak schodzi to sprzedajmy tosty na oddziale – odezwał się chłopak z limem na twarzy. - Zróbmy degustacje tak jak Gestlerowa.

- Dobry pomysł – ocenił Rafał. – Zróbmy tak.

W kwadrans później mieli już zrobione dwa tosty. Pokroili je na małe kawałki plastikowym nożem i umieścili na talerzu. Po czym ze śmiechem na ustach wyszli na korytarz. Najpierw zajrzeli do sali numer dziewięć gdzie zaczęli się reklamować. Rafał, który miał doświadczenie w obsłudze klienta i sprzedaży wołał głośno:

- Na dwunastce robimy teraz tosty za dwa pięćdziesiąt. Tosty są z serem żółtym i wędliną. Proszę się częstować – mówił podchodząc do osób leżących na lóżkach. Ci brali małe kawałki tostów. a.

Nagle odezwał się Żydek.

- Ja jestem pierwszym klientem i potwierdzam, że są dobre w smaku i jestem zadowolony! – wołał głośno i z przekonaniem. – Dobrze wydane dwa pięćdziesiąt złotych!

Pewna starsza pani słysząc to zdecydowała się.

- Dobrze to ja biorę jednego – wyjęła z portfela pieniądze i włożyła je do ręki Rafała.

Wszyscy wybuchli śmiechem. Nie mogli uwierzyć, że to co zrobili dla jaj zaczęło przynosić zysk. Szybko wrócili na dwunastkę i zaczęli robić zamówionego tosta. Udział w tym brał także biznesmen. Powiedział on do Rafała.

- To ja będę zajmował się marketingiem a ty będziesz kierownikiem utrzymania jakości – mówił mając w głowie wizję jak mały oddziałowy biznes wydostaje się ze szpitala i rozrasta na warszawskim rynku.

- Dobrze, dobrze – zgadzał się Rafał. – Chodźmy jeszcze do innych sal.

Niestety na robienie tost do spróbowania brakło już sera. Biznes musiał poczekać do jutra. Jeden z pacjentów wypraktykował sposób na robienie zakupów w sklepie internetowym. Tą drogą sposób można było kupić ser, szynkę oraz chleb tostowy. Wciąż nie mogąc uwierzyć, że ich pomysł chwycił zanieśli starszej kobiecie tostę.

 

Zbliżała się godzinna dwudziesta druga kiedy rozpoczynała się cisza nocna. Zdecydowana większość pacjentów położyła się spać. Inwalida bez nogi siedział przy parapecie i malował akt kobiecy. Kilka osób chodziło tam i powrotem po korytarzu. Tradycyjnie także i w palarni przebywało kilku pacjentów. Tak kończył się dzień w psychiatryku, a po nim przychodził kolejny. Prawie dokładnie taki sam.

 

Koniec.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Zawsze myślałam, że w szpitalu psychiatrycznym można co najwyżej przebywać, a nie żyć. Pobyt w szpitalu brzmi normalniej niż życie w szpitalu. Tak jak nie każdy, kto chodzi do psychiatry, od razu jest psychiczny. Może mieć np. tylko pewne trudności i tyle.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Smutno się to czytało. W każdym miejscu publicznym są jakieś zakazy i nakazy. Szpital to straszne miejsce, duża liczba chorych zgromadzona na małej powierzchni. Zazwyczaj kiepskie warunki bytowe. To takie więzienie, a jesteś tam z nakazu choroby. Nie wiem jak to ma pomóc w zdrowieniu. To chyba po prostu mniejsze zło.

 

:(

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Jest klimat, dobrze mi się czytało, póki nie dotarłam do fragmentu o matce chcącej ubezwłasnowolnić syna. Pierwsza myśl - powinna być w szpitalu zamiast niego.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się
×