Skocz do zawartości
Nerwica.com

Nartęctwa "moralne"


PawelMG

Rekomendowane odpowiedzi

Witam. Jeżeli podobny temat już był to przepraszam, długo się zastanawiałem, gdzie mogę o tym napisać. Naprawdę.

 

Nie wiem, czy ten problem dotyczy tylko mnie, czy też jest to rozpowszechnione w natręctwach, ale od pewnego czasu prześladują mnie myśli i kompulsje o charakterze... moralnym. I wcale nie chodzi mi tu o natręctwa religijne i skrupulatyzm, tylko natręctwa, które rozkazują robić wszystko "dobrze", być dla wszystkich miłym, nie gniewać się, nie odmawiać... Możliwe, że jest to związane z moim idealizmem i perfekcjonizmem. Zawsze dążyłem do tego, aby być jak najlepszych, jak najbardziej kulturalnym i miłym (i chyba mi nawet wychodziło - dowodzą tego liczne dyplomy i wyróżnienia z konkursów savoir-vivre'u ;) ). Ale po dłuższym czasie takiego "udawania nieskazitelnego" stwierdzam... że to jest po prostu niemożliwe. Nie da się wyrzec złości i gniewu. Te emocje nie są we mnie obecne bez powodu. Jednak takie myślenie "nie da się" sprawia... że coraz bardziej jestem zmuszony do bycia dobrym i grzecznym. Z jednej strony kłóci się to z moim poglądem na świat - zawsze starałem się myśleć za siebie, kwestionować to, co kwestionować mogę, samemu wybierać odpowiednią drogę... a z drugiej strony wciąż czuję, że jestem zły, że powinienem być lepszym, że powinienem przestrzegać wszystkich reguł i przepisów, stosować się do wszystkiego, co powiedzą inni, a nawet wprost wyrzec się swojej osobowości. I - niestety - natręctwa odniosły zwycięstwo. To jaki jestem teraz jest kompletnym przeciwieństwem tego, kim chciałbym być naprawdę. Przez ciągłe myślenie o byciu jak najlepszym stałem się maszyną, pozbawioną uczuć i jakiegokolwiek myślenia. Ja już naprawdę nie myślę. To natręctwa za mnie myślą i to one straszą mnie, że jak zrobię COŚ ZŁEGO (czasem tym złem może być nawet schowanie papierka do kieszeni), to stanie się coś złego. Mogę sobie mówić "Dalej, Paweł, myśl za siebie!", albo "Nie po to masz mózg, żeby z niego nie korzystać!", ale... Tak, w teorii bardzo proste i nawet przekonywujące, ale w praktyce jest po stokroć trudniej.

 

Kiedyś, kiedy nie miałem jeszcze pojęcia o chorobie, myślałem, że te natręctwa są "sygnałem" od Absolutu (naprawdę!). Myślałem, że tylko przestrzegając tych natręctw i podporządkowując się "głosowi" Absolutu będę mógł żyć szczęśliwie i będę naprawdę dobry. Akurat... Chociaż ta enigmatyczna duchowa otoczka nadal we mnie jest i istnieje (ale to akurat związane jest z moją wiarą), to wiem, że gdyby Bóg\Absolut\Istota próbował(a) mi coś przekazać, to zrobiłby(aby) to w taki sposób, aby nie godzić w moje nerwy i uczucia. Inaczej to mijałoby się z celem.

 

Jednak wciąż myślę sobie "A co jeśli to naprawdę jest wskazówka i przestroga?". Odkryłem w sobie bardzo niepokojącą cechę - nie potrafię w nic uwierzyć. Nawet w to, co sam odnajdę lub sam stworzę. Nie potrafię być wierny swoim poglądom. Za to w udawaniu kogoś innego, niż jestem... jestem po prostu mistrzem.

 

Wiem, że mój wywód może być dla niektórych bardzo męczący i nużący. Ja nigdy nie byłem zbyt ciekawą osobistością (chociaż są tacy, którzy twierdzą wprost przeciwnie), moje problemy to błahostka przy problemach np. moich przyjaciół. Mam kochającą matkę, zero wrogów, wszyscy mnie lubią, wszyscy mówią, że jestem miły, pomocny, serdeczny, mało impulsywny (to czwarte jest prawdą tylko w połowie. Ale nigdy nie wyładuję agresji na istocie żyjącej)... Mogłoby się wydawać, że od szczęścia się poprzewracało w... wiecie w czym. Ale uwierzcie mi, ja naprawdę nie chcę być idealny. Wolę być sobą i zbierać opieprze, niż być uwielbianym za to, kim nie jestem...

 

Patrzę na siebie w lustrze, w odbiciu, czy na zdjęciu i myślę sobie, ile tak właściwie z "dawnego" mnie przetrwało do dzisiaj? Czy swoim jedynym i największym wrogiem jestem naprawdę ja sam? Czy to możliwe, że zwykłe chore urojenia mojego umysłu, które jeszcze niedawno uważałem za "wyznaczniki moralności" tak bardzo mnie zniszczyły?

 

Przepraszam, za smętną atmosferę, bo niewykluczone, że taką wywołałem. Mam nadzieję, że zrozumiecie ;) . Chociaż wcale bym się nie zdziwił, gdyby było inaczej. Ja sam przebyłem długą drogę, zanim dotarłem tu, gdzie jestem.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

PawelMG, zdecydowanie powinieneś porzucić te natręctwa. Wzmocnić poczucie własnej wartości, sprawczości, decydowania o sobie. Bywa że natręctwa wykorzystują braki w tych dziedzinach. Myślę że podobnie jak w innych natręctwach pomocna może być terapia.

Moim zdaniem to co Ci wmawiają te natręctwa to nie jest moralność.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Nawet Twój post jest taki grzeczny ;).

A co się stanie, gdy nie posłuchasz tego przymusu? Próbowałeś to przetrzymać?

Oczywiście terapia jest najlepszym narzędziem do pokonania tego. Może też warsztaty z asertywności, o emocjach?

 

To, co napisałeś, skojarzyło mi się z jedną z części sagi Endera, w której ludzie z natręctwami byli wybrańcami bogów. Polecam serię jako ciekawą rozrywkę.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Dziękuję, za wszystkie odpowiedzi. To, co napisaliście jest bardzo motywujące i przede wszystkim pokazało mi, że rozumiecie mnie i mój problem.

 

maciek-zsm - wystarczy, żebym nauczył się wybaczać samemu sobie i zrozumieć, że błędy to nieodłączna część życia. Nie ma ideałów i nigdy nie będzie. A ja nawet się do ideału nie zbliżam i nie zbliżę, bo są takie rzeczy, które są we mnie zaszyte i będą zawsze, chociaż bym się ich nawet wyrzekł.

 

vifi - trudno się z Tobą nie zgodzić. Jednak porzucenie czegoś, co kierowało mną od kilku lat jest naprawdę trudne... Masz rację, to nie jest moralność. To jest strach przed życiem...

 

detektywmonk - nie mam pewności, ale zapewne odniosłeś się do moich natręctw. I podpisuję się pod tym - urojenia mojego umysłu nigdy nie nauczą mnie moralności... zwłaszcza, że to słowo ma tyle znaczeń, ile jest osób, które go używają.

 

Mamre - co do posta, to po prostu staram się być miły - sam z siebie, bez natręctw. A co do buntu, to owszem, próbowałem. Wielokrotnie próbowałem wziąć się w garść i wytłumaczyć samemu sobie, że to nie ma sensu - że analizowanie i karanie się za każdy czyn, straszenie samego siebie i brak zaufania i wiary w to co robię nie zaprowadzi mnie donikąd. Zniszczy jedynie moje poczucie własnej wartości do reszty. Jednak jak już mówiłem, to nie jest takie proste. Mój strach przed byciem "złym" wiąże się też po części z moim wyznaniem (skrupulatyzm?), a z drugiej strony... to co myślę i czuję jest całkowicie sprzeczne z tym co każą mi robić natręctwa. Próba "przełamania się" najczęściej kończy się wyrzutami sumienia, lecz zdarzają się takie momenty... gdy wręcz czuję się nagrodzony za swój bunt. To niesamowite uczucie, bo pokazało mi to, że ja naprawdę mogę nad tym panować. Ale najtrudniejszy jest w tym wszystkim sam akt przełamania, nie zawsze starcza mi na to odwagi.

 

A sagi Endera nie znam, ale na pewno zerknę. Wybraniec Boga? Tak, taka myśl też się kiedyś przewijała w mojej głowie.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Jeśli wiesz jaki chcesz być, to staraj się na siłę zachowywać jakby już wszystko było w porządku. Nie ma nic złego w tym, że jesteś miły dla innych. Tak naprawdę dopóki nie zaakceptujesz siebie ze wszystkimi wadami i zaletami to ciężko Ci będzie, a z drugiej strony praca nad sobą i stawanie się lepszym też jest bardzo cenne. Z tym, że trzeba to robić na spokojnie, dając sobie pewien margines na popełnianie błędów jak u każdego normalnego człowieka. Po prostu traktuj siebie równie miło i wyrozumiale jak traktujesz innych. Pozdrawiam

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

maciek-zsm, to nie jest tak, że próbuję wyrzekać się swojej uprzejmości ani charakteru. Może to być sprzeczne z tym, co mówiłem wcześniej, ale moja uprzejmość daje mi... specyficzny rodzaj dumy. Jednak traktowanie siebie samego jak innych przychodzi mi z ogromnym trudem, bo moje postrzeganie "dobra" i "zła" (jak mnie już irytują te słowa!) jest nieco "inne". Dotychczas uważałem i zresztą uważam nadal, że jeżeli ktoś nie dostrzega w czymś zła ("złem" w moim ubzduraniu byłoby np. krzywe spojrzenie do kogoś, albo oglądanie filmu wojennego...) to nie próbuję na siłę tego kogoś zmieniać. Uważam, że tylko on może wyrobić sobie pojęcie, czym jest dla niego "moralność" (kolejne słowo, od którego dostaję CZEGOŚ). Z kolei ja, który samemu ułożyłem sobie swój "kodeks", powinienem przestrzegać go, nawet kiedy nie jest do końca słuszny (żeby nie wyjść przypadkiem na hipokrytę). Jednak czasem czuję, że tej absurdalności staje się za dość i po prostu sam nie wytrzymuję. Czuję, że nie potrafię dłużej stosować się do samodzielnie nakreślonych zasad, zwłaszcza, że większość z nich kłóci się z tym, co czuję i czego pragnę i - co gorsza - nawet z moimi potrzebami fizjologicznymi. Moje poglądy (czyt. absurdalne produkty mojej wyobraźni, które nazywam "szlachetnością" albo "moralnością") karzą mi wyrzec się swoich pasji ("nie możesz się tym interesować ani o tym myśleć, bo to złe!"), swoich poglądów i tożsamości ("koniecznie musisz zacząć się zachowywać się w ten sposób!", albo "koniecznie musisz zostać tym i tym!")... To już naprawdę męczy... Czasem poważnie odechciewa mi się żyć. Zabijam własną indywidualność, a każdą pierdołę jaka mnie zaniepokoi (przykładowo: uderzenie palcem u nogi o futrynę, albo jakieś niepowodzenie, klęska) traktuję, jako "karę za sprzeciw" (co dodatkowo napawa mnie strachem i utwierdza w przekonaniu, że powinienem stosować się do natręctw) Najgorsze jest to, że moje prawdziwe poglądy nie mają żadnej siły przebicia. Nie potrafię uwierzyć, że JA i TYLKO JA wiem, co czuję, co myślę i jak będzie dobrze. To moje natręctwa wiedzą, po stokroć lepiej ode mnie. Jakkolwiek bym się nie starał, nie buntował i nie tłumaczył, moje natręctwa i tak zawsze znajdą jakiś sposób, aby mnie pokonać. Chociażby jakiś "znak"... (chociaż przytoczone wcześniej uderzenie palcem o futrynę)

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Zabijam własną indywidualność, a każdą pierdołę jaka mnie zaniepokoi (przykładowo: uderzenie palcem u nogi o futrynę, albo jakieś niepowodzenie, klęska) traktuję, jako "karę za sprzeciw" (co dodatkowo napawa mnie strachem i utwierdza w przekonaniu, że powinienem stosować się do natręctw)
Ale skąd pochodzi Twoim zdaniem ta "kara"? Od Twoich natręctw?

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Kieruj się po prostu uniwersalnymi zasadami - czyli po prostu 10 przykazań, one są sprawdzone wystarczająco długo.
No tak, żeby potem w swoich natręctwach, uzupełnił "karę" pochodzącą od natręctw, karą od Boga, co z resztą jak sam mówi już przerabiał: "Kiedyś, kiedy nie miałem jeszcze pojęcia o chorobie, myślałem, że te natręctwa są "sygnałem" od Absolutu (naprawdę!). Myślałem, że tylko przestrzegając tych natręctw i podporządkowując się "głosowi" Absolutu będę mógł żyć szczęśliwie i będę naprawdę dobry." :(

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

ego, ta sprawa (kary) jest sprawą dość skomplikowaną, bo ta "kara" z jednej strony pochodzi od moich natręctw (psychiczna autoagresja, przerażające wizje, albo po prostu nieznośne myśli), ale może też mieć wymiar fizyczny (jakaś fizyczna krzywda, np ucięcie się nożem, albo uderzenie kilka chwil po "sprzeciwie") pochodzący od jakiegoś Absolutu, któremu nie podoba się moje postępowanie. Jednak ja nadal nie potrafię odróżnić, co może być zwyczajnym zbiegiem okoliczności, a co rzeczywistymi konsekwencjami. Może to brzmieć nieco sztucznie, ale... ja naprawdę mam wrażenie, że czasem mój bunt jest karany.

 

maciek-zsm, moim zdaniem nie ma czegoś takiego jak uniwersalne reguły. Ja po prostu stosuję się do tego, co sam uważam za słuszne, lecz moje natręctwa chcą, abym za wszelką cenę przestrzegał TAKICH, a nie innych zasad, nawet jeśli są one sprzeczne z tym co uważam i nawet jeśli będą miały nieprzyjemne dla mnie konsekwencje. A 10 przykazań... no cóż, niewiele we mnie chrześcijanina, a o wiele więcej animisty (z dodatkiem agnostyka) ale potraktuję to jako "metaforę" (są takie rzeczy, które przynoszą zło oraz takie, które przynoszą dobro, to nie ulega wątpliwości w żadnej kulturze).

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

PawelMG, wiesz nie miałem takich problemów jak ty; mogę ci jedynie polecić pare metod relaksujących, one jakby oczyszczają umysł z stresu i sprawiają że można myśleć swobodnie

 

Połóż się na łóżku i staraj się wyciszyć czyli daj płynąć myślom, nieważne czy pozytywne czy negatywne niech płyną. W pewnym momencie jak umysł będzie czysty poczujesz takie zrelaksowanie i wyluzowanie. Możesz to robić kiedy gorzej się czujesz. Im częściej tym bardziej się zrelaksujesz

Podobnie dział Modlitwa w ciszy też działa relaksująco, jak się modlisz po prostu powiedz Bogu co cię trapi i smuci.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

rikuhod, dziękuję za radę, pozwolenie myślom przelecieć przez głowę rzeczywiście dodaje ogromnej dawki spokoju. I przede wszystkim pozwala poczuć, że... to nadal tylko myśli, które nie muszą mieć odzwierciedlenia w rzeczywistości. Jednak... taki stan potrafię osiągnąć tylko w określonych warunkach. Inaczej... niewiele z tego wychodzi. Jestem za mało cierpliwy. Czasem te myśli, które przechodzą przez moją głowę są tak niesamowicie okrutne, że nie wytrzymuję i kończę "wyciszenie". A co do modlitwy. Moja wiara (a właściwie osobiste wyznanie, bo nie wiem, czy z kimkolwiek bym się dogadał, może z Indianami i pra-Słowianami) jest dosyć... specyficzna i szczerze mówiąc nigdy nie widziałem powodów, aby modlić się w sposób "rytualny" (jak w wielu religiach). Uważam, że Bóg (wolę go jednak nazywać po prostu Absolutem) widzi i wie, co mnie trapi. Ja mogę jedynie powiedzieć mu, zwrócić jego uwagę na pewne sprawy i prosić o pomoc. I to naprawdę pomaga. Nawet, jeśli nie na długo, to jednak wiedząc, że mam u swojego boku "istotę wyższą", jest mi o wiele lepiej.

 

Zauważyłem we mnie dosyć ciekawą (i jednocześnie niepokojącą ;) ) cechę, którą mogę określić jako... umiejętność rozmowy sam ze sobą. Tak, to dziwne, ale w stu procentach opisuje... to, co potrafię. Oczywiście każdy może interpretować to jak chce, bo możliwe, że ten "drugi ja", który odpowiada na moje pytania wcale nie jest wytworem mojej wyobraźni (kto wie, może ja naprawdę z kimś rozmawiam?), ale mniejsza o to... Odkryłem niesamowity sposób radzenia sobie z natręctwami, które mnie hamują. Mówiąc "hamują" mam na myśli myśli (tak, genialna logika), które nie pozwalają mi wykonać jakiejś czynności, bądź myśleć o czymś. Mianowicie... czasem, gdy próbuję zbuntować się przeciwko natręctwu, słyszę w głowie "Tak trzymać!", albo "Masz rację, nie daj się natręctwom!". Jest to o tyle niesamowite, że ogromnie mnie to motywuje i sprawia, że najczęściej walka jest wygrana (niestety, raczej nie na długo...). Mogę wręcz powiedzieć, że "atakują" mnie kontr-myśli, które ścierają się z myślami natrętnymi. A jako, że te kontr-myśli są czymś, co jest przeze mnie bardziej pożądane i ogólnie lubiane, więc wypierają one myśli natrętne. Jednak oczywiście moja niezłomna wiara podpowiada mi, że "te myśli tylko zagłuszają moje sumienie i obawy". Więc absurdalne wizje wracają, sprawiając, że bez wahania poddaję się natręctwom...

 

Odkryłem jeszcze jeden dowód, który przemawia za tym, że nie przemawia do mnie Absolut. Mianowicie, moje natręctwa dotyczą dwóch rzeczy: tego, co chcę zrobić lub myśleć, oraz tego, czego najbardziej się boję. W ten sposób natręctwa tworzą taki prosty schemat: "Nie rób\nie myśl o tym, bo stanie się to!" Gdzie "to" jest tym, czego się boję. Gdy na przykład boję się, że jutro zginę na ulicy, to moje myśli zawsze będą podawać właśnie tę przerażającą wizję jako karę za wykonanie\nie wykonanie czynności. A - jak wspominałem - czynność ta może być nawet włożeniem papierka do kieszeni zamiast do najbliższego kosza... kilometr dalej. Jednak najbardziej absurdalne jest to, że natręctwa zaczynają atakować mnie nawet w takich "codziennych" sferach życia, jak... oglądanie telewizji, czy gra w gry komputerowe, a nawet czytanie książki. Moje natrętne myśli nie pozwalają mi oglądać pewnych kanałów (a czasem nawet żadnego), grać w niektóre gry (mimo faktu, iż gry komputerowe, a zwłaszcza ich "mechanika" jest jedną z moich pasji), a nawet omijać niektóre rozdziały w książkach (nie wspominając już o pisaniu własnej, do której rok temu się zabrałem. Skończyłem na 18. stronie...). Okropne i zupełnie nielogiczne jest to, że natrętne myśli chcą ukarać mnie niemal za nic. No bo jaki to będzie miało wpływ na losy świata, że nagle zagram sobie w grę? Czy ktoś przez to umrze (nie licząc oteksturowanego modelu na monitorze)? Czy ja przez to umrę? Czy przez to, że przełączę kanał na inny, stanie się coś złego i nieodwracalnego? Oczywiście poza kolejną dawką irytacji i stresu? Natrętne myśli i analizowanie wszystkiego sprawia, że to, co zrobiłbym przez 10 minut, robię przez pół godziny. Bo oczywiście mój niezawodny "nauczyciel życia" zawsze będzie nasuwał mi kolejne nielogiczne powody, których zadaniem byłoby odciągnąć mnie od planów i celów. A ja będę siedział (lub stał, leżał nawet) ze skręconymi ze strachu jelitami i głową gotującą się ze złości...

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

PawelMG, to dobrze że masz większą pewność siebie to bardzo ważne w zwalczeniu nerwicy

 

co do pojawiania się natrętnych myśli w sytuacjach jak rozrywka, czytanie książek itp.; to najważniejsze jest wyrobienie sobie podejścia aby zobojętnieć na natrętne myśli

 

natrętne myśli stają się natrętnymi bo chcemy się ich pozbyć, chcemy aby sobie poszły odcinamy przez co tylko one nas dręczą bardziej(im bardziej z czymś walczysz tym mocniej uderza) dlatego najważniejsze to wyrobienie sobie zobojętnienia na te myśli. Podejść jak są te myśli to są jak ich nie ma to nie ma. Nie chcieć aby sobie poszły, nie obchodziło nas to czy są czy ich nie ma,

 

one są natrętne tylko dlatego bo chcemy się ich pozbyć -> jak na nie zobojętniejemy podejdziemy do nich z obojętnym podejściem to znikną. Do tego trzeba trochę czasu, ale wystarczy pamiętać by mieć do tego obojętne podejście.

 

Nie chodzi mi o ignorowanie i czekanie aż sobie pójdzie; tylko całkowite zobojętnienie na myśli. Pojawiają się myśli "co mnie to obchodzi robie dalej" myśl przeszkadza "co mnie to obchodzi robie jak mogę".

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Na sam początek proszę o wybaczenie za moją nieobecność w ciągu ostatniego miesiąca. Było to spowodowane brakiem pewnej rzeczy... nie, nie chodzi mi o czas. Nie chodzi też o dostęp do komputera. Chodzi po prostu o... wenę? Tak, chyba mogę to nazwać weną. Wiele razy zabierałem się do tego, aby coś napisać, ale najwięcej mam do powiedzenia tylko w określonych warunkach i przy odpowiednim samopoczuciu. Więc witam!

 

wel2, dziękuję, to miłe, że tak sądzisz. Co do obszerności moich postów, to ja po prostu lubię pisać... Wylanie z siebie swoich myśli i uczuć sprawia mi dużą ulgę i przyjemność. Mam nadzieję, że nie będzie to stanowić problemu.

 

khaleesi, rozumiem o co chodzi. Możliwe, że to rzeczywiście pomaga, jednak ja... tak, to nie jest takie proste, ale dobrze wiem, że co najmniej połowa wszystkich problemów, którymi się zadręczam to głupoty - takie, które ktoś "normalny" potrafiłby rozwiązać w kilka chwil, ale ja zawsze muszę analizować wszystko, każdą sprawę, której żadne z rozwiązań na dodatek nie będzie dobre...

 

rikuhod, w samorealizacji i rozrywce najbardziej przeszkadzają mi natrętne myśli - takie, które podsuwają mi różne absurdalne wyobrażenia i wizje, które tak niesamowicie bolą i napawają strachem, że wyjście jest tylko jedno - przestać. Znam ten schemat - im bardziej uciekasz od myśli, tym skuteczniej wdzierają się do świadomości. Nie mam pojęcia, z czym jest u mnie problem... Ja po prostu nie potrafię zobojętnieć na te myśli. Zaczynam nawet wątpić, czy to rzeczywiście jest wina mojej perfekcjonistycznej natury, czy też może skrajnego braku zaufania do siebie i pewności. Wiem, że moje myśli i czynności, jakie dyktują mi natręctwa są absurdalne, ale nie mogę sobie tego nadal uświadomić. Nie potrafię uwierzyć, że te wszystkie myśli to po prostu chore wytwory mojej przewrażliwionej wyobraźni.

 

Zobojętnienie na myśli jest tym trudniejsze, że atakują one albo mnie bezpośrednio albo moich bliskich - i to w taki okrutny sposób, że zawsze dobierają najstraszniejsze w danym momencie scenariusze, albo takie, które mają szansę wydarzenia się naprawdę. W ten sposób pojawia się u mnie myślenie magiczne - "nie rób tego, to uratujesz swoją rodzinę", albo "zrób to, to wszystko będzie dobrze" (myślenie życzeniowe?). To okrutne - zwłaszcza wtedy, gdy pomimo usilnych chęci... próba ratunku nie przynosi niczego dobrego, a nawet wręcz przeciwnie - poprzez wykonanie "ratowniczego" natręctwa, dzieje się coś, czego później żałuję...

 

Dziękuję za wszystkie rady. Pozdrawiam!

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się
×